Rafał Grzelak rozgrał 137 spotkań na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce. Występował w czterech klubach zagranicznych. Przez ponad 20 lat był zawodnikiem łącznie aż 17 drużyn. Dziś występuje w klasie okręgowej i przyznaje, że w Świnoujściu odnalazł spokój, a granie w piłkę wciąż sprawia mu ogromną radość. Porozmawialiśmy na temat jego perypetii z właścicielami zespołów. Jakie relacje łączyły go z Antonim Ptakiem? Czy Gigi Becali próbował zniszczyć jego karierę? Dlaczego Czesław Michniewicz, mimo początków na ławce trenerskiej, był w stanie wygrać z Lechem Puchar Polski? Kogo uważa za mistrza opowiadania anegdot? Zapraszamy!
Masz jeszcze w ogóle frajdę z grania w piłkę, czy po prostu przez tyle lat zakodowałeś, że boisko to praca i jednocześnie codzienny obowiązek?
Na całe szczęście omijają mnie kontuzje, to wciąż chcę korzystać z tego i mieć radość z występów na boisku. Jasne, mógłbym raz na jakiś sobie wyjść z kolegami i pokopać z nimi na podwórku, ale moje podejście, mimo że gram w okręgówce, jest takie samo, jakbym grał gdzieś wyżej. Nie chodzę sobie tam, aby odbębnić obowiązki i odwalić pańszczyznę, tylko normalnie trenować.
Świnoujście to twoja ziemia obiecana? Wróciłeś do tego miasta po kilku latach.
To nie jest przypadek, że ponownie zawitałem do Świnoujścia. Grałem kiedyś we Flocie, jeszcze w I lidze. Tutaj miałem partnerkę, z którą mam dziecko i mieszka ono tutaj na co dzień. Latem – przez moment – trenowałem z Flotą, była nawet taka opcja, abym zasilił ich szeregi i grał na poziomie III ligi. Ostatecznie nie doszło do podpisania umowy, ale pojawiła się propozycja gry w Prawobrzeżu i zostałem tutaj na dłużej.
Nie jest to klub, w którym to zbija się kokosy, nawet w skali okręgówki, a mimo wszystko zdecydowałeś się występować dla niego.
No nie. I jest to dużo niższa liga niż te, w których zazwyczaj występowałem. Ogólnie jestem zadowolony z decyzji. Nikt mnie nie namawiał na siłę. Już po pierwszej rozmowie z trenerem, powiedziałem: nie ma problemu, dołączę do drużyny. Niczego wielkiego się tutaj nie spodziewałem, ale klub jest poukładany. Cały czas się rozwija. Na pewno jesteśmy trochę w cieniu Floty. Z tym że też mamy swoje ambicje. Coraz bardziej stawiamy na młodzież i dążymy do tego, aby iść w górę pod każdym możliwym względem. Jest dobra atmosfera w drużynie, a to też bardzo ważne Zresztą, w naszej lidze występuje też Radek Janukiewicz. Przemek Pietruszka także wrócił w rodzinne strony. Przyszedł czas, że powiedzieliśmy sobie stop. Mamy swoje rodziny, i nie chce nam się już szwendać po całej Polsce.
Nikt nie obiecywał gruszek na wierzbie, tak jak często ma to miejsce w wielu klubach w tym regionie?
Tak, nikt mnie nie ściemniał mi, że będzie tutaj złoto i dolary. Natomiast, to co zostało obiecane, jest realizowane. Nie było wielkiej bajery, tylko realne podejście do sprawy. I ja takie coś mocno szanuję.
Gdybyś chciał, pewnie udałoby ci się złapać jakiś klub w III lidze i mógłbyś odcinać sobie kupony.
Pewnie tak. Teraz gram w Prawobrzeżu, chodzę do normalnej pracy. Mam inne źródła dochodu niż piłka. Nie narzekam. Przynajmniej teraz mam spokój (śmiech).
Czujesz się spełnionym sportowcem?
Jestem zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć. Ktoś powie: zmarnował talent, miał potencjał i go nie wykorzystał. Mnie z kolei nie obchodzi to, co inni myślą na mój temat. Liczą się moje odczucia. Udało mi się przez dłuższy czas dobrze funkcjonować w świecie futbolu. Zagrałem dwa razy w reprezentacji. Okej, nie jest to oszałamiająca liczba występów, ale to był dla mnie ogromny zaszczyt i spełnienie marzeń.
Dzięki przemowom Leo Beenhakkera czułeś, że wskoczyłeś na słynny „international level”?
Nie miałem zbyt wielu okazji, by pracować z nim, tak więc nie czułem się dzięki niemu lepszym piłkarzem. Pobyt w Portugalii dał mi takiego pozytywnego kopa i wiarę we własne możliwości. No, i sam debiut stanowił dla mnie wielki zasiłek motywacyjny. Bardziej sama myśl, że występuję dla reprezentacji Polski, powodowała, że nabierałem niesamowitej pewności siebie. Nazwisko selekcjonera nie miało aż takiego znaczenia.
Ani trochę nie żałujesz tego, że w pewnym momencie twoja kariera mogła się lepiej potoczyć?
Przestałem się już dawno przejmować filozofiami innych – że mogłem zrobić coś tak, siak czy owak. Takie jest po prostu życie. Nie zawsze się układa, tak jakbyśmy tego chcieli. Jednak muszę przyznać, że ja cieszę się ze swoich doświadczeń życiowych.
Mistrzostwo Europy U-19 z 2001 roku to twoje najpiękniejsze piłkarskie wspomnienie?
Z czasów, gdy byłem młodzieżowcem na pewno. Ale na pierwszym miejscu – mimo wszystko – stawiam te dwa występy w pierwszej reprezentacji.
A zdobycie z Lechem Poznań Pucharu Polski w 2004 roku i świętowanie sukcesu na stadionie przy ul. Łazienkowskiej?
Kurczę zapomniałem o tym. Wygranie Pucharu Polski i Superpucharu to też było dla mnie wielkie przeżycie. Fajnie się to wspomina, bo Lech zaczynał wpadać w duży kryzys i miał już sporo problemów finansowych, a nam udało się osiągnąć duży sukces. Trzeba jednak przyznać, że mieliśmy niezłą paczkę zawodników. Choćby: Piotrek Świerczewski, Piotrek Reiss, Zbychu Wójcik itd. Nie byliśmy ekipą z pierwszej lepszej łapanki. A po zdobyciu trofeum na Łazienkowskiej była gruba impreza, była ogromna feta, tylko zaraz rozgrywaliśmy mecz ligowy i trzeba było wracać do rzeczywistości (śmiech) .
Już wtedy trener Michniewicz zapowiadał się na dobrego szkoleniowca?
To były jego początki. Miałem później okazję pracować z nim w Widzewie Łódź i był wtedy innym typem szkoleniowca. Zupełnie inaczej teraz prowadzi zespoły niż wtedy w Lechu. W „Kolejorzu” musiał trzymać bardziej z drużyną, być bardziej koleżeński. Inaczej szatnia, by go nie zaakceptowała. Nie to, że musiał się dostosowywać do nas, ale nie mógł przyjść i walić ręką w stół, krzyczeć, bo straciłby u nas poważanie.
Starszyzna rządziła i trzymała szatnie?
Trener potrafił mieć z nami dobry kontakt. Jego warsztat trenerski też oceniliśmy pozytywnie. Robił wszystko z głową. Nie przyszedł i nie wymyślał Bóg wie czego, tylko po to, by zaznaczyć swoją obecność i podkreślić swoją rolę.
Skoro wspominamy przeszłość i dawne perypetie, to może opowiesz, jak to się stało, że trafiłeś do ŁKS-u, mimo że jesteś wychowankiem Widzewa.
No to jest właśnie proza życia. Owszem, zaczynałem swoją przygodę z piłką w Widzewie. Potem poszedłem do Orła Łódź, a następnie zostałem uczniem Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Wówczas otrzymałem dużą pomoc od trenera Bogusława Pietrzaka, który pracował z nami w SMS-ie. W pewnym momencie przeszedł do ŁKS-u i to on pociągnął mnie ze sobą na Aleje Unii Lubelskiej. Gdybym miał innego szkoleniowca, pewnie tak szybko nie dostałbym szansy debiutu w Ekstraklasie.
To ostatecznie komu kibicujesz w derbach Łodzi?
Szczerze? Traktuję oba kluby na równi. Zawsze patrzyłem na Widzew czy ŁKS, jako na zespoły, które dały mi szanse.
Dość szybko wyjechałeś za granicę. Miałeś 19 lat i trafiłeś do drugoligowego MSV Duisburg. Był to duży przeskok dla Ciebie?
Byłem tam wypożyczony z Ruchu Chorzów. Z tamtego okresu jestem bardzo zadowolony. Zagrałem kilka dobrych spotkań. Zaliczyłem też kilka słabszych. Choć był przeskok pod względem infrastruktury i intensywności treningów, to czułem się tam bardzo dobrze. W piętnastu meczach strzeliłem cztery bramki. Mogłem zostać w Niemczech. Nawet miałem lepsze oferty niż Duisburg. Niestety, nie byłem wolnym zawodnikiem i nie zawsze było mi dane decydować o tym, gdzie będę grał.
Gdyby to były dzisiejsze czasy i miałbyś lepszego menedżera inaczej, by się to potoczyło?
To nawet nie kwestia menedżera. Po prostu długi czas – w ŁKS-ie, Piotrcovii, Pogoni – byłem zawodnikiem Antoniego Ptaka. On miał swoich doradców i on myślał, że jestem jakimś tam wielkim talentem, za którego zgarnie ogromne pieniądze. Na dzisiejsze czasy nie żądał za mnie wielkich sum. Ale w tamtych czasach, była to kasa, której kluby nie chciały płacić za młodych zawodników. Niemcy chcieli, abym u nich został, ale finansowo nie było ich stać na to, by mnie wykupić, więc dlatego wróciłem do Polski.
Chociaż na czas zawsze płacił Antoni Ptak? Trudna to była relacja między wami?
Zazwyczaj wywiązywał się z obietnic finansowych. Pod tym względem nie mogłem mu nic zarzucić. Nie było wielkich kokosów, ale przynajmniej płacił w terminie. Jedyny minus, który mógłbym zapisać przy jego nazwisku, to te transfery. Wielokrotnie chciałem odejść, a on z kolei rzucał kwoty zaporowe. Reszta? Raczej pozytywnie odbieram jego osobę.
Dwa sezony – 2004/05 oraz 2005/06 – w Pogoni Szczecin chyba też pozytywnie wspominasz?
Mieliśmy wtedy naprawdę niezły zespół. Szkoda, że potem Antoni Ptak zmienił wizję i zaczął ściągać tak hurtowo graczy z Brazylii. W Szczecinie całe miasto i trybuny żyły Pogonią. Świetna atmosfera, a na dodatek byłem w bardzo dobrej formie.
A jeszcze w pierwszym sezonie doświadczyłeś sztuczek motywacyjnych trenera Bogusława Baniaka, to zapewne fruwałeś po boisku.
Bardzo miło wspominam trenera Baniaka. Miał te swoje słynne sposoby na atmosferę w zespole. Buzia mu się chyba nigdy nie zamykała (śmiech). Natomiast kapitalnie opowiada anegdoty. Nic tylko usiąść i słuchać. Ma niezwykły dar do tego. To trzeba mieć, tego nie da rady się nauczyć. Zwykłą historię potrafi odpowiedzieć tak, że cała szatnia leży i kwiczy ze śmiechu. Potem miałem jeszcze okazję pracować z nim we Flocie. Bardzo pozytywny człowiek.
W ogóle ciekawie było wtedy w Szczecinie, jeśli chodzi o trenerów. Raz był nim Bohumil Panik. Za chwilę Bogusław Pietrzak was szkolił, by za jakiś czas znowu Panik objął stery. Jak podchodziliście do tak nagłych zmian na ławce trenerskiej? Przecież o nie mogło być mowy o żadnym poczuciu stabilizacji.
Zapomniałeś dodać, że tam był też trener Pala. To były decyzje, na które nie mieliśmy wpływu. Podobnie było za czasów ŁKS-u Antoniego Ptaka. Najpierw Ryszard Polak był pierwszym trenerem, drugim trener Pietrzak. Za pół roku już odwrotnie. To były inne czasy, teraz, by to nie przeszło. A wtedy? Prezes Ptak mógł sobie na to pozwolić i nikt nie śmiał mu nawet zwrócić uwagi, że robi coś nie tak.
No, ale w końcu udało ci się wyjechać do Portugalii – Boavisty Porto.
Dosłownie dwa tygodnie po Przemku Kaźmierczaku trafiłem tam. Co najlepsze, ja już gratulowałem mu transferu, zdążyłem się z nim pożegnać, a finalnie też wyjechałem do tego klubu. Przebywałem w nim łącznie półtora roku. Z początku byłem tylko wypożyczony, ale potem ostatecznie zostałem pełnoprawnym zawodnikiem Boavisty.
Bez wątpienia był to jeden z najlepszych twoich piłkarskich epizodów.
Byłem wtedy w gazie, dobrze służyło mi portugalskie powietrze. A na dodatek w tamtym czasie urodził się mój syn. Tydzień po jego przyjściu na świat graliśmy mecz z Beira Mar i strzeliłem w tym spotkaniu dwie bramki, które dedykowałem synkowi. Był to wspaniały okres mojego życia.
Kontrakt obowiązywał mnie jeszcze przez dwa lata, ale trafiłem do nich, gdy mieli duże problemy finansowe. Potrafili nie płacić przez dwa, a nawet trzy miesiące. Wszyscy myśleli, że za granicą to jest kolorowo, jednak było inaczej. Pojawiła się oferta z Grecji, to skorzystałem z niej. Dla Portugalczyków to też była dobra opcja, bo dzięki transferowi zarobili trochę siana i mogli pokryć część długów. Akurat wtedy decyzja należała do mnie. Powiedzieli mi, że nie będą robić problemów.
W Grecji też były problemy z kasą? Było „avrio, avrio”, czyli kasa będzie jutro?
Wprawdzie rzadko kiedy punktualnie dochodził przelew i na koniec miesiąca: avrio, avrio, ale nie było aż tak źle jak w Portugalii. Skodę Xanthi porównuję do ówczesnego Groclinu Grodzisk Wielkopolski. Nieduża miejscowość, malutki stadion, lokalny właściciel, który nie szczędził grosza na klub. Tak więc ostatecznie nie mieliśmy dużego problemy z pensjami. Kasę prędzej czy później otrzymywaliśmy.
Prezes miał niesamowite ciśnienie na wyniki. Przed moim przyjściem udało się tej drużynie zagrać już w Lidze Europy i apetyty rosły mu w miarę jedzenia. Nie powiem, że nie – była dość duża presja.
Przy Gigim Becalim to pewnie był złotym człowiekiem?
To na pewno. Tak naprawdę to dopiero w Steaua Bukareszt zaczęły się grubsze problemy. O Gigim Becalim słyszałem już dużo wcześniej. Miałem pewne informację na jego temat, bo przecież mój przyjaciel-Paweł Golański tam grał i co nieco o nim wiedziałem. Przeczuwałem, że w pewnym momencie może zacząć narzekać na mnie, ale sądziłem, że na boisku się obronię. Finalnie nie dostałem większej szansy, by na placu gry udowodnić swoją wartość.
Rozwiniesz, co kryje się pod pojęciem grubsze sprawy?
Jako jedyny z piłkarzy, nie otrzymywałem pieniędzy na czas i chciałem odejść w grudniu. Pomyślałem sobie: kij z tą kasą, nich mi tylko pokryją zaległości. Musiałem stamtąd uciec, ale nie pozwolono mi odejść. Jak Gigiemu coś się nie spodobało, to nie było zmiłuj – na dwa lub trzy miesiące zapominał, że istniejesz i przestawał płacić. A że jego było stać na moje bezczynne siedzenie sobie na miejscu, to dostałem od niego karę. W sumie chyba dziesięć miesięcy łącznie wynosiły zaległości. Żyłem z oszczędności. Generalnie udało mi się odzyskać te pieniądze, ale w tamtym czasie musiałem zaciskać pasa. Jednak normalnie funkcjonowałem – mimo wszystko.
A tak poza tym, z czego najbardziej będziesz pamiętał pobyt w Bukareszcie?
Nie miałem tam problemu z kibicami, za to z Paparazzi już tak. Oni byli wszędzie. Jadłem kolację na mieście, nagle już cyknęli mi kilka fotek. Ogólnie to nie był jakiś duży problem. Tylko trzeba było uważać, co się robi w danym miejscu i danej chwili. Nie mogłem sobie pozwolić nawet na odrobinę głupoty, bo w innym przypadku wylądowałbym na pierwszych stronach gazet. W Polsce też jest zainteresowanie życiem prywatnym piłkarzy. Z kolei w Rumunii, w Bukareszcie doświadczyłem pierwszy raz tak masowej skali tropienia sportowców. To zjawisko dotyczyło graczy ze wszystkich trzech dużych klubów piłkarskich z tego miasta. Dziennikarze jeździli za nami we wszystkie możliwe miejsca. Coś nieprawdopodobnego.
Ostatecznie wróciłeś do Polski. Przez moment byłeś w Widzewie, potem w Ruchu, ale spokój dopiero odnalazłeś w Chojniczance Chojnice.
W sumie to w Chojnicach i w Szczecinie udało mi się tylko pograć dłużej. Jednak te krótsze pobyty w innych miastach też staram się miło wspominać. Zawsze można coś komuś zarzucić – jakiemuś działaczowi lub prezesowi, ale staram się pamiętać tylko dobre momenty. A co do Chojniczanki – dla mnie to był świetny okres. Przez dwa sezony mieliśmy nawet szansę awansować. Działacze po nieudanych próbach chcieli pozmieniać personalia w zespole. W moim przypadku problem był tylko taki, że akurat skończył mi się kontrakt. Gdyby była opcja pozostania w tej drużynie, z chęcią pograłbym w niej rok dłużej.
Tak samo dobrze mi się grało za czasów pierwszoligowej Floty Świnoujście. Mniejsze miasto, bez finansowych szaleństw, a potrafiliśmy na boisku prezentować się bardzo dobrze. Działacze umieli wszystko zorganizować na najwyższym poziomie.
Słyszałem, że z kolei teraz ty „idziesz w trenerkę” i ogólnie masz zamiar działać przy klubie?
Tak jak powiedziałem na początku, Prawobrzeże się cały czas rozwija pod względem szkolenia młodzieży i jest plan, abym zrobił papiery trenerskie i trenował nasze zaplecze. Chwilę mi to zajmie, ale nie ukrywam – jest taka koncepcja. Z tym, że to melodia przyszłości. Uważam, że odnalazłbym się w funkcji trenera młodzieży. Prędzej – na tą chwilę – niż w pracy z seniorami. Teraz nawet nie myślę o trenowaniu seniorów.
ROZMAWIAŁ PIOTR STOLARCZYK
fot. Newspix