Reklama

„Miałem opinię nerwusa. Pięć lat w Szwecji dało mi dużo spokoju”

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

01 lutego 2021, 12:55 • 15 min czytania 8 komentarzy

„- Pamiętam jak po latach na kurs skautingowy do Gdyni przyjechał Colin Hendry, który wtedy grał w Blackburn. Siedzimy ja, Marek Jóźwiak, Michał Probierz i on. Marek przypomniał mu, że Legia z nim w składzie wyeliminowała Blackburn z Ligi Mistrzów. Powiedział:

„Miałem opinię nerwusa. Pięć lat w Szwecji dało mi dużo spokoju”

– No rzeczywiście, pamiętam ten mecz.

Ja wtedy mówię, że ograliśmy jego Blackburn z Trelleborgiem. Colin powiedział:

– Cholera, jest tu ktokolwiek, z kim wygrałem?”.

Ryszard Jankowski został niedawno wybrany najlepszym golkiperem w historii szwedzkiego Trelleborgs. W barwach tego klubu bił się w Allsvenskan w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, ogrywając w pucharach Blackburn, rywalizując z Lazio. Nam opowiada o realiach ówczesnej Szwecji, o meczu Lecha z Barceloną, w którym bronił karne, o trudnej szatni ówczesnego Kolejorza. Jankowski jako trener bramkarzy współpracował też między innymi z Probierzem, Stokowcem, Lenczykiem, Nawałką, Michniewiczem czy Hajtą. Dziś pracuje na Uberze. Zapraszamy.

Reklama

***

Jak się pan czuje jako najlepszy bramkarz w historii Trelleborgs?

A wie pan z kim wygrałem? Z Andreasem Isakssonem. 133 mecze w reprezentacji Szwecji, mundiale, Euro. On z Trelleborga szedł do… Juventusu. Grał też we Francji, w Manchesterze City i PSV. Tylko krótko w Trelleborgu grał, ale to historia szwedzkiej piłki.

Wyjechał pan do Szwecji w momencie transformacji ustrojowej, nagle otworzyły się możliwości.

Miałem dograny latem temat w Maccabi Hajfa, ale temat upadł na poziomie władz Lecha. Wściekły byłem. Miałem trzydzieści lat. Chciałem coś zmienić. Klimat w Kolejorzu zrobił się gęsty. Pojawiła się u mnie niechęć, jakieś zmęczenie materiału. Po jesieni przyjechał Krzysiek Pawlak, który grał w Trelleborgs i zapytał, czy nie chciałbym do Szwecji. Chciałem. Nie chodziło o zarobki, tylko o uwolnienie się z Poznania. Szwedzi zapłacili za mnie pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Trelleborgs, do którego pan trafiał, to była druga liga.

Tak, Superettan. Pościągali tam wtedy paru doświadczonych zawodników, w tym mnie. Krzysiek grał przede mną na środku obrony. Pierwsze dwa mecze przegraliśmy, także mało udany początek. Ale potem już nie przegraliśmy żadnego meczu. W ostatniej kolejce graliśmy o awans z Helsinborgiem, w którym grał wtedy Henrik Larsson. Wyjazd, dwadzieścia tysięcy ludzi na stadionie. Nam wystarczał remis, oni musieli wygrać. Jechali z nami równo szczerze mówiąc. Cuda wianki tam się działy. Ale strzeliliśmy na 1:0, oni odpowiedzieli na 1:1. W doliczonym czasie mieli karnego. Henka strzelał. Ale złapałem. Tak weszliśmy do Allsvenskan.

To później, obserwując karierę Larssona, musiał mieć pan satysfakcję, że wtedy obronił tak istotną jedenastkę.

Już wtedy było o nim głośno w Szwecji, wyróżniał się. Kilka klubów za nim chodziło. Ale nie myślałem, że tak odpali. Duża satysfakcja.

Tak od strony życiowej, zmieniając w 1990 Polskę na Szwecję, co robiło największe wrażenie?

Cały socjal. Opieka nad rodziną. Na dzień dobry dzieci dostają opiekunkę ze szwedzkim tłumaczem. Wszystko opłacone przez państwo. Od razu zaproszenie dla dzieci na badania. Stomatolog, nie stomatolog. Wyszło jedno, drugie, to od razu leczenie. Dla mnie też szokiem było, że dzieci ze szkoły przychodzą bez książek, zeszytów. Nauka tylko w szkole. Poza tym na wszystko większym luzie. Dzieciaki do nauczycieli na ty, nie na „pan”. Ten szacunek i tak był. U nas te same zwyczaje były między zawodnikami a prezesem, kierownikiem.

Reklama
Pieniądze dostał pan tam lepsze? Druga liga, ale Szwecja.

Trzeba pamiętać do jakiego klubu trafiłem. Tylko ja i Krzysiek byliśmy zawodowymi piłkarzami. Poza tym ślusarze, pracownicy banku. Kontrasty: na mecz do Sztokholmu lecimy samolotem. Wracamy pociągiem, rankiem jeden z chłopaków, już w Trelleborgu, wychodzi prosto do pracy w stroju hydraulika. Inny w garniturze, bo bo prosto do tego banku.

To nie były jakieś dużo większe pieniądze, ale byłem wygrany tym, że wyjechałem. Moja ekipa w Lechu się rozpadła. Powyjeżdżali Bodek Pachelski, Piotrek Romke. Nie czułem się już tam dobrze. W Trelleborgu wielkich pieniędzy się nie dorobiłem, natomiast te pięć lat dużo mi dało jeśli chodzi o spokój. Małe miasteczko nad samym morzem. Wszystko poukładane. Żyło nam się z rodziną bardzo dobrze. Wróciłem jako inny człowiek. W Polsce miałem opinię nerwusa, faceta porywczego. A odkąd stamtąd wróciłem, z ręką na sercu: ciężko mnie wyprowadzić z równowagi. Tak pozostało do dzisiaj.

Allsvenskan wtedy było mocnymi rozgrywkami.

Grała tam prawie cała reprezentacja Szwecji, dopiero później się porozjeżdżali. Szwedowi nie opłacało się wyjeżdżać do średnich lig – tylko jak dostał propozycję z Bundesligi, Włoch czy Anglii, decydował się na transfer. W lidze grał choćby Ravelli. Jak Lech zagrał o Ligę Mistrzów z IFK Goteborg, to Ravelli praktycznie piłki w rękach nie  miał. AIK też miał bardzo dobry zespół, bo byli pod opieką rodziny królewskiej. Raz, że ich finansowali, ale jeszcze zdarzały się przypadki szczególne. Wtedy był taki przepis, że po czterech latach obcokrajowiec albo brał obywatelstwo, albo musiał wyjechać. W AIK-u grał ukraiński zawodnik, Jewtuszenko, były reprezentant ZSRR. Kończył mu się ten okres i pod niego specjalnie zmieniono przepisy – dopóki obcokrajowiec miał pracę, mógł zostać w Szwecji.

W pierwszym sezonie w Allsvenskan jako beniaminek od razu graliście w czołówce.

Zrobiliśmy awans do pucharów. Zajmowaliśmy dobre miejsca, mieliśmy przetarcia w Intertoto, choć wtedy jeszcze nie znajdowało się w UEFA, a więc to były mecze towarzyskie. Pamiętam swój najlepszy mecz: z AIK-iem. Oni szli na mistrza, lali wszystkich. Przyjechali do nas, do piętnastotysięcznego miasteczka i z nimi wygraliśmy. Wtedy przy sklepach wywieszano plakaty z wynikami Trelleborgs. Na przykład, 2:0, strzelcy tacy a tacy. Po tym meczu nie napisano „Trelleborgs”, tylko Ricky – AIK 1:0. Ricky to była moja ksywka, od imienia. W jednym z sezonów wygrałem nagrodę bramkarza ligi, a w klubie przyznawano nagrody w formie palm. Trelleborg jest na drodze z Ystad do Malmo, przy głównej drodze w letniej porze wystawiano w takich wielkich donicach palmy, więc stąd to się wzięło. Człowiek czuł się tam jak Rivierze Francuskiej. Parę tych palm się zebrało, w tym trzy po sezonie dla najlepszego pilkarza.

Szybko nauczył się pan szwedzkiego?

Troszkę trwało, ale klub załatwił mi lekcje. Problem polegał na tym, że Trelleborg to region Skone. Trochę można go przyrównać do naszej Kaszubii. Jest tu własny, dominujący dialekt. Uczyłem się szwedzkiego, chciałem błysnąć językiem na treningu, a oni do mnie mówili „po skońsku”. Lepiej się dogadywałem jak wyjeżdżaliśmy w inny region kraju niż we własnej szatni. Pamiętam, że to Skone było w opozycji do reszty kraju, nawet na meczach kibice skandowali, żeby Skone wróciło do terytorium Danii.

Dosyć mocne animozje.

Tak. Z takich kibicowskich kwestii, pamiętam też grupę na AIK-u, która identyfikowała się z neofaszystami. Była akcja przeciw rasizmowi, wyszliśmy na rozgrzewkę w specjalnych koszulkach, a po meczu rzuciliśmy je w trybuny. Oni je nam odrzucili. Ale generalnie rozrób tam nie było, przynajmniej porównując do tego, co działo się w Polsce.

Najgorsza rozróba, jaką pamięta pan w Polsce?

Przez miesiąc byłem piłkarzem Pogoni Szczecin. Już wróciłem do Polski, sezon w Szwecji kończył się wcześniej, a oni potrzebowali bramkarza, który trochę poprowadziłby Radka Majdana. Wracaliśmy pociągiem z meczu z Olsztyna, ktoś nadusił hamulce. Z lasu wyszli kibice, bodajże Stomilu. I zarzucili nas kamieniami. Pamiętam, jeden z chłopaków rzucił mnie na glebę, bo w pierwszej chwili nie reagowałem, nie wiedząc co się dzieje. Nam się nic nie stało, konduktor jakby coś przeczuwał, zabarykadował drzwi łańcuchami. Tyle, że leżeliśmy na ziemi. Natomiast w paru innych wagonach, gdzie jechali zwykli ludzie, doszło do zranień.

Wracając do Szwecji. Zaliczył pan tam szczególny pucharowy rajd. Ograne Blackburn, potem dwumecz z Lazio.

Jechaliśmy do Anglii na wielkim luzie. Po przygodę. A stamtąd przywieźliśmy zwycięstwo 1:0, które obroniliśmy u siebie. Miałem trochę roboty, u nich Shearer, Sutton, ale generalnie – po prostu dobrze zagraliśmy. Pamiętam jak po latach na kurs skautingowy do Gdyni przyjechał Colin Hendry, który wtedy grał w Blackburn. Siedzimy ja, Marek Jóźwiak, Michał Probierz i on. Marek przypomniał mu, że Legia z nim w składzie wyeliminowała Blackburn z Ligi Mistrzów. Powiedział:

– No rzeczywiście, pamiętam ten mecz.

Ja wtedy mówię, że ograliśmy jego Blackburn z Trelleborgiem. Colin powiedział:

– Cholera, jest tu ktokolwiek, z kim wygrałem?

On mi w tym dwumeczu narobił trochę bałaganu, ale kapitalnie tez zagrał wspomniany Cristian Karlsen. W ataku mieliśmy szybkiego chłopaka, Fredrika Sandella, dziesięć sekund na setkę. Jak się urwał, to wiedziałem już, że nikt go nie dogoni. Było tylko pytanie – czy trafi w bramkę.

Angielski komentator miał dobre informacje, gdy mówił, że tylko pan jest zawodowcem?

Miał rację. Chłopakom w tamtym momencie już proponowano zawodowe kontrakty. Taki Christian Karlsen miał przecież nawet epizod w reprezentacji. Środkowy obrońca, który pracował w banku. Nie chciał jednak z tej pracy zrezygnować. Nie kalkulowało się. Poza tym Szwedzi wiedzieli, że wiecznie grać nie będą. Jakby się zwolnili, to parę lat na boisku, a potem z powrotem do tej pracy, tylko startując z gorszej pozycji.

Mieli tę świadomość myślenia o tym co po piłce. U nas tego nie było. Inna sprawa, że środowisko nie pomagało. Fikcyjne etaty. Ja byłem zatrudniony niby jako dróżnik na przejściu kolejowym. Tak, moje pokolenie piłkarzy żyło z dnia na dzień. Ale też trudno w takich realiach było planować długofalowo. Istniała właściwie niemożność odłożenia pieniędzy, bo inflacja. Nie bardzo mogłeś coś kupić. A jak miałeś, to starałeś się wydać, żeby coś z tego mieć, bo kto wie jaką za chwilę te pieniądze będą miały wartość. Paru chłopaków poszło po transformacji po łuku. Nie odnalazło się w nowej rzeczywistości, w której wcześniej mieli opiekę, wszystko podsunięte pod nos. Pobłądzili, nie poradzili sobie.

Kiedy przeżył pan większą fetę, po ograniu Blackburn czy któraś z czasów Lecha?

W Lechu, jak wygraliśmy w Łodzi Puchar Polski z Legią. Mirek Okoński grał wtedy w Hamburgu, ale przyjechał na mecz. Poszedł do hotelu, do tak zwanego „piekiełka”. Tam porozmawiał z kierownikiem, prezentując wiadomo jakie argumenty. Kierownik za chwilę przeprosił ludzi na sali, mówiąc, że trzeba szybko zrobić dezynfekcję. Wszyscy wyszli, a wkrótce pojawiliśmy się my. Posiedzieliśmy do piątej rano.

Mirek Okoński grał szeroko, żył szeroko.

Jego wybór, jego sprawa. Każdy ma swoje życie i prawo o nim decydować. Natomiast takiego kolegę mieć… ze świeczką szukać. Kapitalny facet. Opiekował się nami wszystkimi. Z czym się do niego nie zgłosiłeś, pomagał. Mi pomógł załatwić meble. Jechaliśmy do Swarzędza, tam magazyn numer siedem, z zagranicznymi meblami, przeznaczonymi dla notabli. Ale tam wszyscy, kierownicy, dyrektorzy, Mirkowi się w pół kłaniali, więc nie było problemu i załatwiłem sobie bardzo ładną jugosławiańską sypialnię. Ona byłaby nie do załatwienia bez Mirka. Był wtedy niekwestionowanym królem Poznania. I świetnym przyjacielem.

Piłkarsko, grał pan z lepszym zawodnikiem, lub przeciwko?

Chyba nie. Nie widziałem gościa z taką swobodą. Lewa noga niesamowita.

W Lazio, z którym graliście po przejściu Blackburn, łapałby się?

Mirek, w momencie gdy szedł do HSV, w tamtej formie, mógłby grać w każdym klubie Europy. I w każdym byłby gwiazdą. Pamiętajmy, że wtedy bardziej patrzyło się na grę indywidualną. Ona odgrywała większą rolę niż dziś, w zespołach ściślej zorganizowanych taktycznie.

Bramkę z Lazio stracił pan w 180 minucie dwumeczu.

W 188. Sędzia ze Słowacji przedłużył mecz o osiem minut z nieznanych przyczyn. Wtedy dostałem bramkę. Signori, Mancini – świetny zespół. Ale może w dogrywce, na ich terenie, jak byśmy strzelili coś choćby po rzucie wolnym, to mieliby problemy. Natomiast to, co najbardziej rzucało się w oczy, to że my, jadąc z klubikiem prowincjonalnym do Lazio, jechaliśmy bez strachu. Szwedzi nie podchodzili do tego tak, że są gorsi od przeciwnika, choćby nie wiem jaki zespół był po drugiej stronie. Nikt nie pękał.

Wy, jako Lech, też nie pękliście przed Barceloną.

Bo wtedy mieliśmy fajny zespół. Jak ktoś dobrze przeanalizuje ten mecz, powinniśmy wygrać w regulaminowym czasie gry. Araś i Bodek mieli takie fajne sytuacje. Ale to była drużyna: Rysiu Rybak czy Piotrek Romke byli wielkimi piłkarzami.

Pan też zagrał wtedy dwa mecze w reprezentacji.

Dwa mecze na wyjeździe do Izraela. Ale Mazurka Dąbrowskiego nie usłyszałem. Puszczono nam dwukrotnie hymn jugosławiański, który miał podobny początek do polskiego. Dzisiaj to byłby skandal, wtedy machano ręką.

Z Barceloną obronił pan pierwszą jedenastkę w serii karnych.

Roberto strzelił mi w Barcelonie z wapna. Pamiętam, że wcześniej do Katalonii pojechali Teoś Napierałą i Jerzy Kasalik. Obserwowali też te karne i przekazali mi: słuchaj, Robert strzela w środek, na siłę. Jak podszedł do strzału w pierwszym meczu, pomyślałem – e, pewnie wiedział, że byli na meczu, zmieni. A on strzelił w środek. To w jedenastkach powiedziałem sobie, że choćby nie wiem co się działo, stoję do końca. I uderzył w środek.

Pomyślał pan wtedy: mamy ich?

Nie, jeszcze nie. Ale jak mieliśmy dwa karne, Bodka i Arasia, gdzie wystarczyłby jeden wykorzystany do awansu… Wtedy nawet Cruyff myślał, że ich mamy. On szedł już do szatni. Ale Araś przestrzelił, Zubizaretta obronił strzał Bodka. Bodek też w ostatniej chwili zmienił narożnik. Gdyby nie to, byłoby co świętować.

A tak jaka była atmosfera w szatni po meczu?

Smutek. Poszliśmy do „Poloneza”. Siedzieliśmy do rana.

Często w lidze w trakcie sezonu siedziało się do rana?

Często, nie ma co ukrywać. Graliśmy wielokrotnie mecze o 11 w niedzielę. Piłkarskie poniedziałki się zdarzały potem. Na te nazwiska, które mieliśmy w Lechu, Józek Adamiec, Józiu Szewczyk, Jacek Bąk, Mariusz Niewiadomski, Hirek Barczak – mógłbym tak długo wymieniać, ale piję do tego, że z tą szatnią radził sobie chyba tylko Wojtek Łazarek.

To jaki był jego sposób?

Trudno powiedzieć. Miał podejście. Trochę ojcowskie, trochę z dowcipem. Umiał zjednać wszystkich. Z anegdot pamiętam, jak jechaliśmy na mecz do NRD, jakiś sparing. Każdy wtedy coś kupował, bo u nas nie można było niczego dostać. Autokar wracał z piłkarzami, a wyglądał jakby wracał z handlu. Któregoś razu trener długo nie wracał. Zastanawialiśmy się: co kupił, że to tyle trwa? Patrzymy, a trener Łazarek wchodzi do autokaru z wielką szklaną kulą, a w środku pływają dwie złote rybki.

Może jeszcze Henryk Apostel swoim spokojem, kulturą, potrafił nas upilnować, choć nie pamiętam, by raz krzyknął na nas. Ale tak się szanowało to jego podejście, szczególny sposób bycia.

A co się działo, gdy trener nie potrafił was upilnować?

Niech pan sobie sam odpowie. Lech miał jedną z najlepszych drużyn w Polsce. Bywało, że Mirek skrzyknął zespół i po prostu się grało.

Mirosław Okoński ustalał taktykę?

Taktykę może nie, ale bywało, że mówił: panowie, dzisiaj robimy swoje, trzeba wygrać i jedziemy z powrotem. Jak Mirek powiedział, to wiadomo było, że trzeba było zapieprzać. Miewał dużo większy autorytet niż trenerzy.

Pan zna to też od drugiej strony, że niby piłkarze przychodzą do pracy, ale to jest grupa. Trzeba umieć zbalansować coś pomiędzy jej pozyskaniem, a ujarzmieniem.

Ale postęp widziałem już po powrocie ze Szwecji. Ta świadomość piłkarzy rosła. Może wtedy, w końcówce lat dziewięćdziesiątych, jeszcze nie była tak powszechna. Ale zdarzali się tacy zawodnicy, po których widać było, że chcą coś osiągnąć. Grupa balangowiczów istniała, ale byli i chłopcy, którzy prowadzili się profesjonalnie i dążyli do podnoszenia umiejętności. Pamiętam choćby Artura Wichniarka, jeszcze w Koninie jak pracowałem z Wojtkiem Łazarkiem. Artur miał osiemnaście lat, a pracował tak, jakby dziesięć lat spędził w Niemczech. Dużo później z Jurkiem Szatałowem pracowałem w Łęcznej, gdzie był w zespole Janek Bednarek. To był wtedy jeszcze dzieciak. Jurek sporo mu pomógł, wystawiał go na defensywnym pomocniku. Ale też czasem nie łapał się do składu, bo jeszcze nie był gotowy. Natomiast jego podejście – tylko przyklasnąć. Zawsze mu było mało treningu. Dzięki Bogu, że to poszło w tym kierunku.

Po tym, jak został pan trenerem bramkarzy, pracował z całym szeregiem uznanych trenerów. Nawałka, Probierz, Michniewicz, Stokowiec, Lenczyk, wspomniany Szatałow.

Cóż, mogę się tylko cieszyć, że chcieli ze mną pracować, że widzieli we mnie partnera.

Jaki był Nawałka te ładnych kilka lat temu, na długo przed objęciem stołka selekcjonera?

Taki sam. Pełen profesjonalizm. Poznałem go jeszcze, gdy był działaczem Wisły Kraków, a ja pracowałem z Michałem Globiszem w U19. Był na każdej konsultacji. Wyławiał młode nazwiska. Widać wypatrzył też mnie. Byłem już po słowie w Karpatach Lwów, miałem zostać tam trenerem, akurat bronił tam Maciej Nalepa. Ale Adam zadzwonił i przyjechałem momentalnie. Wtedy, jak się wchodziło do Wisły, to czuło się, że jest to szczególne miejsce na mapie polskiej piłki. Osobowości w szatni i sztabie.

Pracowałem w Wiśle z Emilianem Dolhą i powiem, że ze wszystkich chłopaków, których miałem, nikt nie miał większego potencjału. Prowadziłem ich wielu, Drągowskiego, Gikiewicza, Sandomierskiego, Pawełka, ale Dolha… Potęga. Charyzma. Znakomity warsztat. Miał wtedy powołania do kadry Rumunii. Nie wiem co się z nim stało w Poznaniu, ale jeśli chodzi o potencjał, to był najlepszy chłopak. Z Polaków doceniłbym Drągowskiego, wzięliśmy go na obóz seniorów, gdy miał piętnaście lat. I już wtedy był w zasadzie gotowy na granie.

Jak się panu pracowało z Michałem Probierzem?

To był ciekawy moment. Jechaliśmy na obóz do Austrii jako Groclin Grodzisk, wracaliśmy jako Polonia Warszawa. Nie dogadywałem się z Jackiem Grembockim, zadzwonił Michał. Zaproponował pracę. Przyjąłem. Bodaj następnego dnia dostaliśmy karę -10 punktów. Ale Michał to błyskawicznie wyprowadził, w pięć meczów odrobione straty, zrobiliśmy też Puchar Polski. Czapki z głów przed Michałem. Chciałem też powiedzieć, że szczególnym zaszczytem była praca z trenerem Lenczykiem. Niezapomniane chwile. To jest wyjątkowa osobowość. Ma specyficzne poczucie humoru, które mi akurat bardzo pasuje. Do dziś  mamy kontakt, dzwonimy do siebie.

Pracował pan też długo pod Tomaszem Hajtą, który finalnie nie odnalazł się w pracy trenerskiej.

Powiem tak, szanuję wszystkich, z którymi pracowałem. Nie chciałbym wdawać się w komentarze, uzewnętrzniać. Każdemu życzę dobrze.

Największy talent, jaki pan widział w polskiej piłce? Nie mówię tylko o bramce.

Było ich wielu, niestety. Często nie dojeżdżała głowa. Byli tak utalentowani, że to, co było ich największą siłą, zarazem najbardziej im szkodziło. Ale bywało też, że głowa była w porządku, ale po prostu nie szło, nie wiadomo czemu. W Zagłębiu Miłosz Przybecki miał wszystko, żeby zrobić dużą karierę. Nie miał słabego punktu. Najszybszy. Znakomity wyskok dosiężny. Pamiętam obóz w spale, trenują skoczkowie w dal. Reprezentacja Polski, bodajże grupa do lat 21. Robili tip topy, odliczali te skoki, cuda wianki. A Miłosz podszedł, zrobił rozbieg, i za pierwszym razem przeskoczył ich wszystkich.

Może to potencjał fizyczny, ale nie miał piłkarskiego?

Wydaje mi się, że piłkarsko też miał duży. Nie pomogły kontuzje. Cóż, taka jest piłka.

Pana dziś nie ma w środowisku trenerskim, choć pracował pan z topowymi szkoleniowcami. Co się stało?

Nie chcę rozmawiać o pewnej osobie, która jest wysoko w PZPN i rzucała mi kłody pod nogi. Zostawiam to. Natomiast przez nią pewne szanse mi uciekły. A jak dostawałem propozycję pracy za grosze w pierwszej lidze na drugim końcu kraju… no to trzeba się szanować. Te pensje trenerów bramkarzy nigdy nie były wysokie, więc też o tym trzeba pamiętać.

Dziś pan pracuje, jako?

Jeżdżę na uberku. Nie mam z tym problemu, robota jak każda. Oczywiście zdrowie jest, jakby była ciekawa propozycja, to bym wrócił do piłki, nie zapomniałem jak się trenuje. Natomiast coś trzeba robić, ja się roboty nie wstydzę.

Poznają jeszcze czasem?

Tak, zaskakująco często. Zdziwiony jestem. Miłe.

I o co najczęściej pytają?

Szczerze, to zawsze wracają do tej Barcelony. To jest temat, który w ludziach siedzi.

Leszek Milewski

Fot. NewsPix

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024
Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Komentarze

8 komentarzy

Loading...