Lechia Gdańsk zagrała dziś mecz z Jagiellonią Białystok. Tak powinniśmy napisać, gdybyśmy kierowali się suchymi faktami. Ale prawda o spotkaniu w Gdańsku jest taka, że Lechia…
- pomyliła mecz z Jagą z zimowym sparingiem, od którego niewiele zależy,
- Lechia urządziła coś na wzór protestu,
- lechiści zaczęli kierować się filozofią “pierdolę, nie robię”,
- gdańszczanie nie dojechali z formą na ligę, w przeciwieństwie do białostockiego rywala.
Nie wiemy, jak wy, ale my w tej zagadce wybieramy ostatnią z możliwych opcji. Lechia była dziś totalnie nijaka. Jeśli pamiętacie nijakość podopiecznych Stokowca z poprzednich meczów tego sezonu (a kilka razy mogliście ją obserwować), to pomnóżcie ją razy dziesięć, a potem wrzućcie do potęgi trzeciej. Lechia istniała na boisku, owszem, ale tylko teoretycznie. Ktoś tam biegał, ktoś tam czasem przerwał akcję, ktoś od biedy wygrał jakiś pojedynek. Przez cały mecz lechiści zagrozili bramce dwa razy. Jedyny strzał celny to rzut wolny Pietrzaka, przy którym nagimnastykować musiał się Dziekoński. Druga z akcji to przeszywające podanie do Paixao, które przeczytał Tiru i wślizgiem nabił Portugalczyka, wytrącając rytm całej akcji.
Tak, jedną z najgroźniejszych okazji Lechii była ta, w której obrońca Jagi nie dopuścił do strzału. Taki to był właśnie występ.
Za to całkiem udany powrót na ligowe boiska zalicza Jagiellonia, w której funkcjonowało wszystko. W pierwszych minutach zaproponowała Lechii takie tempo, że co słabsi musieli modlić się, by nie oszalał im błędnik. Prąd urwało z pewnością Kałuzińskiemu, który popisał się sporego kalibru dzbaniarstwem. Najpierw uderzył rywala w twarz, za co dostał żółtą kartkę. Było mu mało, więc ostentacyjnie cisnął piłką o murawę, nie wykluczamy też, że z jego ust wypłynęło zbyt dużo słów, które nie powinny trafić do uszu sędziego Frankowskiego. Ten w efekcie pokazał młodzieżowcowi drugą żółtą kartkę i zaprosił do szatni.
Ale zanim do tego doszło, Jaga już prowadziła. Pospisil rozrzucił akcję na skrzydło, Makuszewski w tempo podał do Imaza, ten wykończył wszystko zgodnie z podręcznikiem do gry w piłkę nożną. Druga bramka Jagi była zresztą podobna – Imaz urwał się skrzydłem (kluczowe podanie Dziekońskiego!) i choć akcja była dość ślamazarna, jego podanie do Puljicia i tak zaskoczyło bezradnych lechistów. No a sam Chorwat po raz kolejny pokazał, że wykończenie akcji na dobrym poziomie nie jest mu obce.
Jasne, Lechii nie pomogła czerwona kartka, ale nie pokusimy się o wniosek, że to ona przesądziła o losach tego spotkania, skoro ekipa Stokowca wyglądała słabiutko jeszcze grając po jedenastu. Jaga raz po raz atakowała – była bomba z dystansu Makuszewskiego, próby Puljicia czy poprzeczka po strzale głową Cernycha. Zastanawialiśmy się, jak można było tego nie trafić, ale jeszcze bardziej dziwi nas, jakim cudem Litwin w polu karnym znalazł się kompletnie bez krycia.
Obie ekipy można było jesienią sprowadzić do hasła „raz wygrają, raz zremisują, raz przegrają”. Jagiellonia pokazała nam dzisiaj, że aspiruje do tego, by włączyć się w walkę o konkrety. Jej bohaterem znów był Jesus Imaz, jedna z lepszych dziesiątek w tym sezonie. A Lechia… No cóż, przewidujemy, że jeśli w tym sezonie będzie się w czymś liczyć, to maksymalnie w grze o szóste miejsce.
Fot. FotoPyK