Śmiejemy się trochę z tych wszystkich starych Słowaków, którzy biegali albo biegają po polskich boiskach. W tym uroczym określeniu zamknęliśmy cały zaciąg cholernie nijakich obcokrajowców przetaczających się od lat przez Ekstraklasę. I początkowo wydawało się, że Lubomir Guldan też będzie zaliczał się do tego grona. Kiedy przychodził do Zagłębia Lubin, miał już trzy dyszki na karku, na murawie bezbarwne mecze przeplatał katastrofalnymi, a i głupotę zdarzyło mu się palnąć. O jego początkach dużo mówi spadek już w pierwszym roku nadwiślańskich podbojów. Ale z czasem się ogarnął. Rozegrał 215 meczów w Ekstraklasie. Zaczął zakładać opaskę kapitana. I wyrabiać sobie markę bardzo twardego i przede wszystkim solidnego ligowego stopera. Teraz, kiedy skończył karierę i poszedł w dyrektory, można pokusić się o małe podsumowanie jego boiskowych podbojów.
Wystarczy spojrzeć na jego boiskową prezencję i od razu wiadomo, że lalusiem nie był. W żadnym pełnym sezonie rozegranym na polskich boiskach nie zszedł poniżej sześciu złapanych żółtych kartek. Stara szkoła stopera. Tu da kuksańca, tam wjedzie z bodiczka, tu wjedzie wślizgiem, tam w grę wejdzie łokieć. O sile tego ostatniego przekonał się swojego czasu chociażby Sebastian Rudol z Pogoni Szczecin. Pisaliśmy wtedy oburzeni: to zachowanie rodem spod wiejskiej remizy, a każdy tego typu wybryk na boisku Ekstraklasy powinien być konsekwentnie piętnowany. Ciężko o bardziej ewidentną czerwoną kartkę. Tymczasem sędzia Raczkowski nie odgwizdał faulu, a Guldan był nawet bliski zdobycia bramki.
Stare dzieje.
To był jeszcze zresztą czas, kiedy nie byliśmy przekonani, co do jakości Guldana. Właściwie to chyba nikt nie był. Bo Słowak zwyczajnie zawodził. Niby super nazwiska nie miał, ale mamiły wywalczone mistrzostwa Słowacji i Bułgarii w barwach Żyliny i Łudogorca, czyli w mocnych markach, w których do tego Guldan występował w miarę regularnie. A w Ekstraklasie? Klapa. Ligowy dżemik. Gość bez właściwości. W 2013 kompletnie zawalał na stoperze mecze z Lechią i z Piastem, ponadto skompromitował się na środku pomocy z Górnikiem Zabrze i wydatnie przyczynił się do tego, że Zagłębie z hukiem zleciało z ligi.
Wydawał się być gościem do zapomnienia i zakopania gdzieś bardzo głęboko w pierwszoligowych otchłaniach. Żeby było mało, to po wszystkim palnął, że fakt, iż Zagłębie straciło pięćdziesiąt jeden bramek i zaliczyło wstydliwą degradację, to brak szczęścia. Śmiać się chciało z takiego wytłumaczenia, tym bardziej, że w tej samej rozmowie z oficjalną stroną Zagłębia Lubin sympatyczny słowacki stoper powiedział, że jest wobec siebie bardzo krytyczny.
Ale niesłusznym byłoby skreślenie go już wtedy. Najpierw bowiem pomógł Zagłębiu w awansie, a po powrocie do elity już taki słaby nie był. Zaliczył tylko dwa oczywiste mecze, po których wskazywalibyśmy go jako głównego winowajcę aktów defensywnej tragedii w sezonie 2015/16 – z Wisłą Kraków (1:3, do spółki z Forencem) i z Lechią Gdańsk (1:2). A potem zaczął wdrapywać się na poziom, z którego pamiętamy go z ostatnich lat.
Progres widoczny jest już w średnich naszych not. Obczajcie.
2013/14: 3,82
2015/16: 4,72
2016/17: 4,90
2017/18: 4,97
2018/19: 4,91
2019/20: 4,88
2020/21 (jesień): 5,14
Zdarzały mu się mecze słabsze i mecze lepsze, ale rzadko schodził poniżej poziomu dobrego smaku. Rzadko nas degustował. Grał twardo. Zdecydowanie. Na granicy faulu. Może niekiedy nieco zbyt agresywnie, zbyt topornie i siermiężnie, ale tym samym napastnikom nie grało się przeciw niemu łatwo. Nie dawał sobie w kaszę dmuchać. A pamiętajmy, że mówimy o stoperze, który przekroczył już swój metrykalny prime. W Polsce najlepiej grał po 35. roku życia, czyli jeszcze nie w wieku, który dyskwalifikuje środkowego obrońcę, bo historia zna mnóstwo przypadków, kiedy właśnie ten wiek był dla piłkarza z tej pozycji idealnym połączeniem doświadczenia z fizyczną prężnością, ale już nie zdziwilibyśmy się, gdyby momentami nie nadążał. A w jego przypadku tak nie było.
W pewnym momencie Przegląd Sportowy pisał nawet, że chce ponownie w swoich szeregach chce go Łudogorec Razgrad, który miał oferować Zagłębiu 200 tysięcy euro.
– To że klub, który dziś jest w LM, chciał niemłodego przecież zawodnika, dużo mówi o klasie sportowej Guldana. Nie przyjęliśmy proponowanych warunków nie tylko z powodu pieniędzy. Lubo był i jest nam po prostu potrzebny. Podobało mi się jego podejście do sprawy. Nie chodził, nie narzucał się, żeby go puścić, choć wiedział, że być może ma ostatnią szansę na naprawdę wielką piłkę. Postawił kwestię jasno: jeśli kluby się dogadają, to OK. Jeśli nie, on jest stuprocentowym profesjonalistą i nadal będzie dawał z siebie maksa. Słowa dotrzymuje – mówił Piotr Burlikowski, ówczesny dyrektor sportowy Zagłębia Lubin, w materiale Przeglądu Sportowego.
To był też okres, kiedy Lubomir Guldan odmawiał przyjęcia opaski kapitana, bo uważał, że jest w Lubinie za krótko i nie zasługuje na to miano. Z czasem jednak zmienił zdanie i od 2017 roku do końca swojej kariery wyprowadzał Zagłębia na murawę jako formalny lider zespołu.
Na piłkarską emeryturę odszedł po półtoraroczu, po którym nie wskazalibyśmy pewnie ani w dziesiątce najlepszych, ani w dziesiątce najgorszych stoperów Ekstraklasy. W takiej klasyfikacji byłby gdzieś w środku, bliżej tych lepszych niż tych gorszych, bo gwarantował stabilność.
Po jesieni 2019 umieściliśmy go siódmym miejscu klasyfikacji ligowych weteranów:
Kapitan „Miedziowych” ma za sobą wręcz zdumiewająco udaną jesień, biorąc pod uwagę, jak przeciętnie prezentował się cały zespół z Dolnego Śląska. Stoper Zagłębia zanotował do tej pory komplet dwudziestu występów w Ekstraklasie i jest jednym z zaledwie ośmiu zawodników z pola, którzy w sezonie 2019/20 nie przegapili jak dotąd ani minuty. W tym wieku, taka solidność – szacun. Zresztą Guldan oferuje Zagłębiu nie tylko końskie zdrowie, ale i piłkarską jakość. Zdarzały mu się słabsze mecze, lecz ani razu nie oceniliśmy go jesienią na dwóję, a w paru przypadkach otrzymał od nas nawet siódemkę czy ósemkę. Generalnie – duża klasa.
Wiosną było ciut gorzej. Zaczęły przydarzać się wpadki. Marne występy z ŁKS-em i Lechią Gdańsk, pechowa interwencja przy zupełnie niegroźnej główce Filipa Markovicia ze Śląskiem czy głupie wykartkowanie z Wisłą Płock. Tłumaczyć te popisy próbował w rozmowie z nami Sasa Balić, który narzekał, że gole tracone przez defensywę Zagłębia Lubin są niechcianym skutkiem ubocznym układanki Martina Seveli.
– Atakujemy, atakujemy i dostajemy piłki za plecy, tracimy gole z kontry. Nie tylko dla mnie, dla Guldana, dla Kopacza, dla Alana to też nie jest dobre. Ale grając taką piłkę musisz to przeżyć. Musimy się na pewno lepiej organizować w obronie. Nie może być tak, że z każdej kontry pada bramka – narzekał kumpel Guldana z bloku obronnego Zagłębia.
W nowej kampanii wyglądało to już lepiej. Jesienią tylko raz Guldan zagrał poniżej swojego poziomu. Mianowicie z Podbeskidziem, kiedy sprokurował idiotycznego karnego, kiedy to interwencją rodem z kung-fu władował się w Maksymiliana Sitka, który niekoniecznie zrobiłby coś bardzo groźnego z piłką, ale cóż, sędzia musiał podyktować rzut karny i pokazać słowackiemu stoperowi żółtą kartkę. Łukasz Sierpina przestrzelił, ale Podbeskidzie i tak, przy niemałej pomocy Guldana i spółki, ten mecz wygrały.
Ale powtórzmy: poza tym było git. A i dwie brameczki weszły. Fajny akcent dla pożegnalnej rundy.
Lubomir Guldan, drugi najstarszy Słowak w Ekstraklasie po Michale Peskoviciu, kończy więc karierę w przyjemnej atmosferze. Wymknął się negatywnemu zaszufladkowaniu. Pokonał początkowe demony. Przestał partaczyć. I choć nigdy nie powiedzielibyśmy o nim nic specjalnie odkrywczego, bo najzwyczajniej w świecie nigdy nas nie zachwycał i przeważnie nie rzucał się w oczy, to chyba właśnie taki powinien być solidny ligowy stoper. A więc jeśli jacyś starzy Słowacy mieliby do tej ligi przychodzić, to właśnie tacy jak Guldan.
Fot. Newspix