Lecimy dalej z naszym rankingiem, w którym wybieramy najlepszych piłkarzy w kończącej się dekadzie. Im w dalej w las, tym – wiadomo! – wyższe drzewa, ale też tym trudniej zdecydować o ostatecznej kolejności. Ciekawa jest to odsłona. Jest paru wybitnych defensorów, ale są też typowi łowcy bramek. Gracze, którzy powoli schodzili ze sceny, a także ci, którzy wkroczyli na nią w wielkim stylu.
Jak ich pogodziliśmy? Sprawdźcie. A jeśli ominęły was poprzednie odcinki, to koniecznie musicie nadrobić zaległości. Tutaj pierwsza część, a w tym miejscu druga odsłona.
Jeszcze 1,5 roku temu strzelał bramkę życia, która zapewniła Manchesterowi City mistrzostwo Anglii. Liverpool Obywateli gonił, ale przeskoczył ich dopiero w kolejnym sezonie, bowiem doświadczony Belg zapragnął pożegnać się z Etihad golem, który ze względu na urodę i wagę (potknięcie z Leicester mogło być opłakane w skutkach, City finiszowało punkt przed) pewnie stanie się kultowy. Z osobistego punktu patrząc, przyklepał nim jedenaste trofeum na angielskiej ziemi. Przedostatnie, gdyż dwa tygodnie później zgarnął jeszcze drugi Puchar Anglii, w finale zaliczając 90 minut, i pożegnał się z klubem. Wygrywał z nim zarówno wtedy, gdy u boku byli Micah Richards i Joleon Lescott (a – cofając się mocniej – pamięta też czasy gry jako defensywny pomocnik grał z Talem Ben Haimem i Javierem Garrido za plecami), jak i Aymeric Laporte i Danilo, a wszystkim dyrygował Pep Guardiola.
W zasadzie połączył dwie epoki.
Oczywiście zaznaczyłby swoją obecność jeszcze mocniej, gdyby nie zdrowie. W zasadzie od sezonu 14/15 regularnie opuszczał po kilkanaście meczów z powodu problemów z kontuzjami. A to łydka, a to udo, w międzyczasie kolano i pachwina. Szkoda.
Jako reprezentant Belgii też połączył dwie drużyny. Pamięta zarówno Vertonghena podającego do Smolarka i braci Mpenza, czyli kadrę, która nie potrafiła zakwalifikować się ani na mundiale w 2006 i 2010, ani na żadne na Euro w latach (2004-12), jak i zdecydowanie lepszą drużynę z tej ostatniej dekady. Na ostatnim, brązowym dla Belgów mundialu w fazie grupowej rozegrał tylko 16 minut, ale jak przyszło co do czego, w fazie pucharowej nie odpuścił nawet minuty.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Słowo się rzekło. Przedostatnia kolejka sezonu 18/19. Atmosfera była już dość gęsta, bo minęła się 70. minuta, a chwilę wcześniej setkę zepsuł Sergio Aguero. No, umówmy się – Aymeric Laporte zaliczył kapitalną asystę.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Po sezonie 2011/12 Kompany odebrał statuetkę dla gracza sezonu w Premier League. W historii (liczonej od sezonu 94/95) dostało ją tylko trzech obrońców – przed Belgiem był Nemanja Vidić (dwukrotnie), po nim Virgil van Dijk.
Ten sezon w wykonaniu Aubameyanga to do tej pory jedno wielkie rozczarowanie i żart, co w sumie jest powiązane z postawą całego Arsenalu. Ale to tylko kilka miesięcy z całej dekady, w której Gabończyk bywał jednym z najlepszych ofensywnych piłkarzy świata. Czy to w Ligue 1, czy w Bundeslidze, czy w Premier League, napastnik gwarantował jedno – strzelanie bramek.
Po tym, jak w sezonie 12/13 w całej Ligue 1 więcej bramek zdobył od niego jedynie Zlatan Ibrahimović, o którym jeszcze zdążycie tu sporo przeczytać, zawodnik przeniósł się do Dortmundu, gdzie zdołał uzyskać nie tyle renomę, co ogólnoeuropejskie uznanie. Nie ma co owijać w bawełnę, 141 bramek w 213 meczach robi piorunujące wrażenie i aż dziw bierze, że zaledwie raz Aubameyang trafił do jedenastki sezonu Bundesligi. W końcu jego transfer do Niemiec był związany z zadaniem trudnym – zastąpieniem Roberta Lewandowskiego, który miał trafić do Bayernu. A Gabończykowi się ta sztuka udała, w końcu strzelił dla BVB znacznie więcej bramek niż Polak. Oczywiście grał w tym klubie dwa sezony dłużej, lecz to w tylko nieznacznym stopniu umniejsza jego dokonaniu.
Być może dlatego część osób dziwiła się, że Aubameyang na swój następny przystanek wybrał Arsenal. Klub niezły, mający przede wszystkim świetną markę, ale jednocześnie klub wkraczający w przebudowę po erze Arsene’a Wengera. Za czasów Francuza Gabończyk zdołał wystąpić w 13 ligowych meczach i strzelić bagatela 10 goli. Początek był zatem wielce obiecujący, podobnie jak następne dwa sezony, gdzie napastnik uzbierał łącznie 60 trafień (korony z Bundesligi dołożył z Premier League). Rzecz jasna najwięcej z całego Arsenalu, który w pewnym momencie był przez byłego snajpera ASSE ciągnięty za uszy. Nie da się bowiem określić inaczej sytuacji, w której słabsza dyspozycja jednego piłkarza odbija się na formie całego sezonu. W bieżącym sezonie Premier League ten 31-letni zawodnik zdobył zaledwie trzy bramki, a i tak pozostaje najlepszym strzelcem. Szkopuł tkwi w tym, że Kanonierzy nie biją się o europejskie puchary, ale wzdychają obecnie do stabilizacji – dajmy na to – Aston Villi.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Bodaj ostatni tak wspaniały mecz w wykonaniu Gabończyka.
Arsenal był w tym meczu skazywany na porażkę. Nie dość, że w lidze wiodło im się słabo, to jeszcze musieli mierzyć się z Manchesterem City, który jak zwykle głodny był wygranych, a na dodatek na ławce miał starego wygę – Pepa Guardiolę, a nie początkującego Mikela Artetę. A jednak to młodszy z Hiszpanów triumfował, głównie dzięki Aubie. Napastnik strzelił dwa gole i Kanonierzy trafili do finału Pucharu Anglii. Wydawało się, że wszystko się tam jakoś ułoży.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Chociaż Aubameyang zdobył Złotego Buta Premier League w swoim debiutanckim, pełnym sezonie, a także wyprzedził cały panteon legend w wyścigu o miano piłkarza, który w najkrótszym czasie zaliczy 50 ligowych trafień dla Arsenalu, to na nas największe wrażenie zrobił w sezonie 2016/17, gdy był najlepszym strzelcem Bundesligi. Do samego końca ścigał się z Robertem Lewandowskim i ostatecznie wygrał o jedno trafienie. 31 do 30. Anthony Modeste, Timo Werner czy Mario Gomez, którzy zajęli dalsze pozycje, byli zdystansowani o kilka długości.
Za kilka dni będzie mógł podpisać obowiązujący od początku nowego sezonu kontrakt z innym klubem. Na braku przedłużenia umowy z Bayernem Monachium prawdopodobnie skorzysta Real Madryt. Tym samym zakończy się świetna, trwająca ponad dekadę kariera Austriaka w bawarskim klubie (debiutował w lutym 2010 w pucharowym meczu z Greuther Furth, a do zespołu juniorów trafił dwa lata wcześniej). Okoliczności rozstania może zbyt fajne nie są, gdyż Alaba żądania miał wygórowane, a Bayern raczej od początku nie wykazywał się zbyt wielką elastycznością (no i agent piłkarza został nazywany „chciwą piranią”), ale gdy obie strony spotkają się po tym, jak opadnie „bitewny kurz”, zobaczą, że dały sobie bardzo wiele.
Ot, choćby dwa zwycięstwa w Lidze Mistrzów. W sezonie 2012/13 zasuwał jak superszybki pociąg na lewej stronie przez niemal całą edycję, w poprzednim pod batutą Hansiego Flicka imponował jako stoper. Kto wie, może byłby i hat-trick, gdyby mógł wystąpić w finale z 2012 roku. Wypadł przez kartki, a zastępować musiał Austriaka Diego Contento, dla którego był to drugi mecz w całej edycji. Do tego między innymi dziewięć mistrzostw Niemiec. Nikt nie ma ich więcej, nieliczni zdobyli tyle samo pater.
No a o niebanalnych jak na obrońcę umiejętnościach świadczy choćby fakt, że w kadrze, niesłabej przecież, wielokrotnie występował i jako dziesiątka, i jako ósemka. Stricte piłkarsko z pewnością jeden z lepszych defensorów.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Zero litości ze strony Bayernu, który rozwalił Arsenal 5-1 i zero litości ze strony Alaby. Najpierw odebrał piłkę raczkującemu Cazorli i pokonał Cecha z dystansu, a potem wyłożył ciasteczko Robbenowi. Od Kickera wpadła jedyneczka. Zasłużenie, proszę pana.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Alaba jest niezwykle doceniany w Austrii. Sześć razy zostawał tam piłkarzem roku, a to zdecydowanie najlepszy wynik w historii. Dwa razy wybrano go również sportowcem roku, a w Austrii pokonanie przedstawicieli zimowych dyscyplin to naprawdę duża rzecz – w tej dekadzie oprócz Alaby zrobił to tylko tenisista Dominic Thiem. Poprzednim wyróżnionym piłkarzem był Toni Polster w 1997 roku.
Z Giorgio Chiellinim stworzył jeden z najlepszych duetów obrońców w ostatniej dekadzie. A jak przypomnimy sobie o gościu, który nazywa się Andrea Barzagli, to – w zależności od ustawienia – możemy mówić również o tercetach. Świetnie się panowie uzupełniali i – w pierwszym przypadku – dalej uzupełniają. Czy to w Juventusie, czy w reprezentacji – o ile oczywiście obaj są zdrowi, o co ostatnio nie tak łatwo.
Bonucci do ekipy Juventusu trafił w okresie, w którym zespół ten marzył o powrocie na szczyt po kilka latach przerwy i wiadomych historiach. Nie udało się to tylko w pierwszym sezonie ściągniętego z Bari za 15 baniek obrońcy – Scudetto 10/11 przytulił AC Milan, a Juve zajęło rozczarowujące siódme miejsce. No ale potem przyszło osiem tytułów i czort wie, na ilu się skończy. Świetna era Juve nierozerwalnie związana jest z Bonuccim, bywał wybierany nawet piłkarzem sezonu.
Osiem tytułów a nie dziewięć? No tak, bo przecież miał też Bonucci ten roczny wypad do Milanu w sezonie 2017/18. Potrzebne mu to było jak koledze z bloku obronnego grzebień, ale się wydarzyło i było poniekąd wynikiem jego niełatwego charakteru – gdy miał się łapać za bary z trenerem, nie zapalała mu się czerwona lampka. W dodatku strzelił bramkę Juventusowi – idealnie wyskakując do głowy między Chiellinim a Barzaglim – i nie do końca krył radość z tego faktu. Ale został przyjęty ponownie do rodziny, oczywiście przy pewnych protestach i z większą nieufnością, i obu stronom wyszło to na dobre. Na tym wizerunku jest też inna rysa – podejrzenia o korupcję.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Mecz z wiecznie goniącym Napoli. Udany w wykonaniu Bonucciego – otworzył wynik niezłą bombą, a bramkę zadedykował choremu synkowi.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Wspomnieliśmy o tytule piłkarza sezonu, więc tak jak w przypadku Kompany’ego należy podkreślić, jak rzadko taki laur wpada w ręce obrońcy. W przypadku Serie A, gdzie nagrodę ustanowiono w 1997 roku, był prócz Bonucciego tylko jeden taki przypadek – Fabio Cannavaro w 2006 roku.
Co to był za pomocnik. Sporo osób deprecjonuje pozycję Iworyjczyka w światowym futbolu przez wzgląd na odpalenie z Barcelony (gdzie wciąż był co najmniej dobry, a już na pewno pożyteczny) albo żenującą końcówkę w Manchesterze City i Olympiakosie. Ale w międzyczasie Yaya Toure był zawodnikiem, którego chciało u siebie 3/4 klubów w Europie. Reszta po prostu o nim marzyła i nie ma co się dziwić – rosły piłkarz był wielozadaniową maszyną, która nie tylko potrafiła zabić swoim strzałem, ale też spacyfikować niemal każdego w tym bardziej dosłownym znaczeniu.
Najbardziej widowiskowym przykładem tego, jak dobry był – a może potrafił być – Yaya Toure jest oczywiście sezon 2013/14, w którym zawodnik Manchesteru City strzelił 20 bramek. Osiągnięcie kapitalne, tym bardziej, że Iworyjczyk nie był żadnym napastnikiem, ani nawet „10”, a po prostu jednym z pomocników. Tylko że wtedy Toure wpadało wszystko. Było niemal pewne, że gdy podejdzie do rzutu wolnego, to bramkarz będzie musiał wyciągać piłkę z siatki. Podobnie było, gdy już brał się z drybling. Rywale po prostu odbijali się od niego, Toure przekładał sobie piłkę, mijał kolejne tyczki i z przerażającą wręcz nonszalancją zdobywał kolejne bramki. Ostatecznie miał ich w Premier League więcej niż Aguero, Dżeko, Rooney i Giroud. Lepszy był jedynie gwiazdorski duet z Liverpoolu – Sturridge/Suarez. Ale Iworyjczyk nie poprzestawał na biciu strzeleckich rekordów jako pomocnik. Jakby tego było mało, zanotował wówczas dziewięć ostatnich podań – wszystkie w meczach, które Manchester City ostatecznie wygrał.
Później Yaya Toure nie grał aż tak wspaniale, ale mimo tego zdołał strzelić dwubramkową liczbę goli także w sezonie 2014/15, co zresztą przyczyniło się do tego, że przez dwa lata z rzędu wybieranego go najlepszym piłkarzem z Afryki. I chociaż rysą na szkle niewątpliwie pozostaje finał związku z The Citizens, obrażanie się na brak urodzinowego tortu i człapanie po boisku w Lidze Mistrzów, to nie ma wątpliwości, że w swoim najlepszym okresie – który wcale nie trwał tak krótko – Iworyjczyk był po prostu debeściakiem.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
W sezonie 2013/14 City naparzało się z Liverpoolem o tytuł. Losy rozstrzygały się właściwie w ostatnich meczach, dlatego warto docenić to, co Yaya zrobił w starciu z Crystal Palace.
Iworyjczyk miał udział w obu, a przy okazji w jedynych, akcjach bramkowych swojego zespołu. Mamy zatem dogranie wprost na głowę kolegi, a później gola, będącego efektem przerzucenia przez ramię obrońcy i strzału prosto w okienko.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Yaya Toure należy do elitarnego grona pomocników, którzy w jednym sezonie Premier League strzelili co najmniej 20 bramek. Iworyjczyk wszedł do niego we wspomnianym sezonie 2013/14. Poza nim takim osiągnięciem pochwalić mogą się jeszcze Frank Lampard (2009/10) oraz Matt Le Tisser (1993/94), który właściwie całą karierę spędził w zawieszeniu między pomocą a atakiem.
Drugi z najlepszych strzelców w historii Premier League. Do Alana Shearera zabrakło mu sporo, bo aż 52 gole, ale nikt inny poza ta dwójką na razie przekroczył granicy 200 goli w tej lidze. Może zrobi to Sergio Aguero, który ma najbliżej z wciąż aktywnych graczy (20 bramek), pewnie zrobi do Harry Kane (brakuje 48), ale na razie historia przemawia na rzecz wieloletniego gracza Manchesteru United. Tym fajniej, że przecież nie można zrobić z niego tylko typowej dziewiątki. Nią rzecz jasna też bywał i się w tej roli sprawdzał, ale zapamiętamy go bardziej jako zawodnika harującego dla drużyny i na środkowego napastnika.
Wspomnieliśmy o całościowym dorobku Rooneya w lidze, ale to oczywiście nie tak, że zaliczyliśmy mu osiągnięcia z jeszcze poprzedniej dekady. 101 z tych 208 goli strzelił w mijającym dziesięcioleciu. Nigdy nie był królem strzelców Premier League i z tym rzeczywiście może wiązać się pewien niedosyt, bowiem miewał dorobek, który w chudszych latach spokojnie by koronę dawał. Ot, choćby 27 goli w sezonie 11/12. Van Persie przebił go trzy trafienia, a od momentu ustanowienia Premier League taki wynik dawałby tytuł najskuteczniejszego aż 17 razy.
Inny niedosyt związany jest z reprezentacją – do strefy medalowej Synowie Albionu wdrapali się na pierwszym turnieju, na który się na załapał. Ale to tylko wymiar drużynowy, bo indywidualnie patrząc, jest drugi pod względem liczby występów (o pięć więcej ma Peter Shilton), ale pierwszy pod względem liczby strzelonych bramek. Ma 53. Przebił Bobby’ego Charltona czy Gary’ego Linekera.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Legendarne spotkanie. Wayne Rooney zapakował Szczęsnemu dwie sztuki z rzutów wolnych (duża rzecz), a trzecią dołożył z karnego. Do tego asysta przy trafieniu Naniego. A gdyby jeszcze wszedł mu ten lobik, który zatrzymał się na słupku…
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Rooney przeszedł do historii również z powodu strzelenia najpiękniejszej bramki w czasach Premier League.
A gol wbity Manchesterowi City klasykiem stał się również poza Wyspami.
Pamiętacie wróżbę Raymonda Domenecha, który stwierdził Pogba nigdy nie będzie wielkim liderem, bo wielcy liderzy nie noszą takich fryzur? No, dość karkołomna teoria, ale prawda jest też taka, że krótko przystrzyżony, pozbawiony udziwnień na głowie pomocnik na mundialu we Francji naprawdę dał radę. Może nie tak, że pociągnął Francuzów do złota, ale pamiętamy specyfikę tamtej drużyny – jednego lidera nie było, co pokazuje choćby to, że tytuł MVP sprzątnął zwycięzcom sprzed nosa srebrny w drużynie Luka Modrić.
Oczywiście kolejne miesiące i lata pokazały, że w głowie pomocnika nie nastąpił nagły przełom. Rozwód, który bierze z Manchesterem United, to ciągłe przeciąganie liny i wieczne wbijanie szpilek, często przykrywa Pogbę jako piłkarza. Okej, często jest to dość proste, bo Francuz na boisku irytuje. Ale przecież jeszcze sezon 18/19 kończył w najlepszej jedenastce Premier League, choć kapitalnie grał dopiero po zwolnieniu Jose Mourinho. Wtedy wydawało się, że jednak chce i może pociągnąć Czerwone Diabły w kierunku dawno niewidzianej wielkości. Dziś już chyba nikt nie ma złudzeń.
No ale Pogba to też, a może przede wszystkim, cztery świetne sezony w Juventusie, gdy był najlepszym piłkarzem turyńskiego klubu, a w pewnym momencie również całej ligi. Nie przez przypadek Manchester odkupił wypuszczony wcześniej diament za ponad 100 baniek. Przypomnijmy, że przez rok, do momentu transferu Neymara, był to historyczny rekord.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Znów derby Manchesteru. Wielki powrót United. Po 30 minutach Czerwone Diabły przegrywały po trafieniach Kompany’ego i Gundogana, ale wtedy dubletem popisał się idealnie wchodzący w pole karne Pogba, wystarczyły mu dwie minuty. Szalę na korzyść gości przechylił kwadrans później Smalling.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Wspomnieliśmy o tym, że złoto mundialu w Rosji nie szło w parze z indywidualnymi wyróżnieniami. Warto jednak przypomnieć, że cztery lata wcześniej w Brazylii Pogbę wybrano najlepszym młodym piłkarzem turnieju. Inni nominowani to Raphael Varane i Memphis Depay. Może to nie świadczy najlepiej o młodych piłkarzach na turnieju (cztery lata później był choćby Mbappe), ale też nie przesadzajmy.
Obecnie, po zakończeniu kariery w połowie 2017 roku, trenuje rezerwy Realu Sociedad. I podobno bardzo dobrze sprawdza się w tej roli. Na pewno na tyle, że już teraz Karl-Heinz Rummenigge wymienia jego nazwisko w gronie potencjalnych trenerów Bayernu Monachium w dalszej lub bliższej przyszłości. Oczywiście nie jest to ranking obiecujących szkoleniowców, ale wszystko jest tu powiązane – nie byłoby takiej „deklaracji”, gdyby w Bawarii nie wiedzieli, z jakim gościem mieli do czynienia, a Xabi Alonso świetnie zaprezentował się tam jako piłkarz.
Niby schodzący ze sceny, bo do Bayernu trafił jako niespełna 33-latek, a jednak zapewniający świetny poziom w środku pola. Na dobrą sprawę nie musiał kończyć po sezonie 16/17 – zaliczył blisko 40 gier we wszystkich rozgrywkach, trzymał się, pewnie znaleźliby się chętni, o ile nie byłbym nim sam Bayern. – Zawsze chciałem przejść na emeryturę wcześniej niż później. Chciałem zakończyć karierę w klubie z najwyższej półki, a Bayern takim jest – tłumaczył.
Nie dziwi nas to, że sprawdza się w trenerce, gdyż mówimy o jednym z najbardziej inteligentnych zawodników w ostatniej dekadzie. Żaden przeciwnik nie mógł czuć się przy nim spokojny – nawet oddalony o kilkadziesiąt metrów bramkarz, gdyż Xabi uwielbiał sprawdzać czujność golkiperów z dalszej odległości.
Jeśli chodzi o tę dekadę, do owocnego czasu w Bayernie trzeba rzecz jasna zaliczyć mu też większość okresu spędzonego w Realu Madryt, z którym wygrał między innymi Ligę Mistrzów (w finale z Atletico nie wystąpił ze względu na kartki), a także mistrzostwo Europy. Tu mimo piekielnie mocnej konkurencji zagrał prawie wszystko od dechy do dechy (zszedł w jednym z meczów na 25 minut). Był w jedenastce turnieju. O jego klasie świadczy też to, jak mocno cierpiał bez niego Liverpool.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Być może nie byłoby triumfu na wspomnianym Euro, gdyby nie to, że w ćwierćfinale odesłał do domu Francuzów, zaliczając oba trafienia. Był to jego setny mecz w kadrze, więc wybrał świetny moment.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Potrzebował ledwie pięciu meczów w Bayernie, by pobić rekord Bundesligi w liczbie kontaktów z piłką w pojedynczym spotkaniu (206) i rekord celnych podań (196). Szybko dał sygnał, że przyjechał profesor.
Kolejny mistrz świata z Francuzami. Tytuł ten był o tyle ważniejszy, że niekiedy – szczególnie w tych gorszych okresach Realu – mówi się, że bez Ramosa u boku Varane zjeżdża kilka półek niżej. Giorgio Chiellini pisał nawet, że Francuz bez szefa defensywy Królewskich (podobnie jak Marcelo i Carvajal) wygląda jak gość z Primavery.
Tymczasem na mundialu w kadrze Francji Ramos nie grał. Grał Umtiti, którego przyszłość trochę zweryfikowała. I co? I Francja wygrała turniej, prezentując żelazną defensywę w większości meczów, a sam Varane był rzecz jasna w jedenastce turnieju. Mówiło się zresztą o tym, że powinien w tym tamtym roku zgarnąć Złotą Piłkę. Michel Platini podkreślał wręcz, że to w zasadzie jedyny sensowny wybór, bowiem nie było innego gracza, który miałby tak „złoty” rok, a wtórowały mu inne autorytety, podkreślając to, jak mocno w plebiscytach poszkodowani są obrońcy. Stanęło na siódmym miejscu (za Modriciem, Ronaldo, Griezmannem, Mbappe, Messim i Salahem), co było rozczarowaniem, ale nie zmienia opinii na jego temat.
Co ważne – Varane ma dopiero 27 lat. Czasami aż trudno w to uwierzyć, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że przykładał nogę do niemal wszystkich sukcesów Realu w ostatniej dekadzie. Nie załapał się tylko na zdobyty w sezonie 10/11 Puchar Króla.
I pomyśleć, że wzorem obrońcy był dla niego, wychowanka akademii Lens, Jacek Bąk. – Podpatrywaliśmy go, jak gra. Kilka razy minęliśmy się w drzwiach szatni, ale nie miałem okazji z nim porozmawiać. Muszę też przyznać, że po prostu brakowało mi odwagi, aby poprosić go o wspólne zdjęcie – mówił w jednym z wywiadów.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Nie strzela mnóstwa bramek, ale jeden z pięciu goli dla kadry padł w bardzo ważnym momencie. W ćwierćfinale mistrzostw świata udało się zatrzymać groźny urugwajski atak i samemu zaszkodzić rywalowi pod jego bramką.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Raphael Varane swoją czwartą Ligę Mistrzów wygrał miesiąc po 25. urodzinach. W tej formule nikt w historii nie miał takiego tempa, a w całych dziejach Pucharu Europy szybszy był wyłącznie Juan Santisteban, który czwarty triumf z Realem zaliczył jeszcze jako 23-latek.
– Ludzie pamiętają tylko to, czego nie trafiłeś. Taki jest futbol. Widziałem, jak moja rodzina cierpi z powodu rzeczy, o których mówiono. Ludzie rozmawiają, nie myśląc, że zawodnicy są także ludźmi takimi jak oni. Jestem 15 lat w tej branży. Jeśli nie jesteś gruboskórny, zło rośnie. Jest ono akceptowalne w piłce – mówił po zakończeniu w 2019 roku kariery reprezentacyjnej. Wraz z Albiceleste zdobywał srebrne medale w mistrzostwach świata i w Copa America (dwukrotnie), a ogółem rozegrał w drużynie narodowej 75 meczów, w których strzelił 31 bramek i zaliczył 13 asyst.
No ale pił rzecz jasna do tego, że był uznawany za głównego winowajcę tego, że wśród tych srebrnych medali nie pojawiło się żadne złoto. Dostało mu się za finał mistrzostw świata, bo w 21. minucie nie trafił, będąc sam na sam z Neuerem, a gdy już do siatki drogę znalazł, okazało się, że zupełnie nie kontrolował linii spalonego. Dostało mu się za finał z Chile w 2015 roku, gdyż najpierw nie trafił z ostrego kąta w doliczonym czasie gry, a potem zmarnował karnego w konkursie jedenastek (później to samo zrobił Banega). No i dostało mu się za powtórkę w 2016 roku, gdzie również zmarnował setkę, a do jedenastki już nie podchodził, bo został zmieniony przed końcem spotkania.
No i okej, sporo tego, ale trochę racji Higuain też ma, bowiem w drodze do tych finałów zawsze miał swoje momenty chwały – jedyne trafienie w ćwierćfinale z Belgią, dwa trafienia w 2015 roku (jedno na wagę zwycięstwa) czy dublety z Wenezuelą i USA rok później (odpowiednio ćwierćfinał i półfinał).
No i nie zapominajmy o karierze klubowej, w której strzelał aż miło. Od początku dekady aż do opuszczenia Europy w tym roku nie miał sezonu, w którym nie strzeliłby dwucyfrowej liczby bramek.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Koncert Realu Madryt z kwietnia 2011. Liczbowo najlepszy mecz Higuaina w karierze, który strzelił hat-tricka i zaliczył dwie asysty.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W sezonie 2015/16 Higuain został królem strzelców Serie A po zapakowaniu 36 goli. Tym samym pobił 66-letni rekord Szweda Gunnara Nordahla, który trafił 35 razy w jednym sezonie. W zeszłym sezonie wyczyn Argentyńczyka powtórzył Ciro Immobile.
Zostajemy przy Argentyńczykach. Di Maria był zresztą świadkiem wszystkich wzlotów i upadków Higuaina, nierzadko to on dogrywał mu piłki. Nie miał takiej okazji w finale mistrzostw świata i opuszczenie tego meczu jest jedną z traum piłkarza PSG. Strzelił gola w dogrywce w meczu ze Szwajcarią w 1/8, był bohaterem. Ale w kolejnym spotkaniu wytrwał na placu tylko 33 minuty, musiał opuścić półfinał i nie zdążył dojść do siebie na stracie z Niemcami. Kto wie, czy Argentyńczykom nie zabrakło tego dnia właśnie jego.
– Tamtego poranka cierpiałem. To było najgorsze, co przytrafiło się w mojej karierze – mówił potem di Maria i z żalem dodawał, że źle zachował się w tej sytuacji Real Madryt, który nie chciał by jego piłkarz ryzykował występem w tym meczu. – List z Realu przyszedł przed południem w dniu finału. Moja noga była obłożona lodem, ponieważ chciałem zagrać z Niemcami. Podarłem list tak szybko, jak to możliwe, nie zwracając na niego uwagi.
Jeszcze tego samego lata opuścił szeregi Królewskich, z którymi wygrał Ligę Mistrzów, mistrzostwo Hiszpanii, dwa Puchary Króla, Superpuchary w kraju i na kontynencie. W Manchesterze United, do którego trafił za 75 dużych baniek, nie poszło mu tak jak sobie wymarzył (aczkolwiek 16 bramek wypracowanych w 32 meczach to niezły wynik, tylko Fabregas miał więcej asyst w PL), ale po transferze do PSG znów pokazywał, że jest jednym z najlepszych skrzydłowych ostatniej dekady. Zwróćcie uwagę na liczby. 100 asyst i 86 goli w 237 meczach.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Zemsta na Realu, czyli dwa gole wbite Królewskim w poprzedniej edycji Ligi Mistrzów.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Według statystyk UEFA zaliczył już 32 asysty w Champions League. W całej historii rozgrywek lepsi są tylko dwaj piłkarze. No, zgadliście. Leo Messi (36) i Cristiano Ronaldo (41). W tym sezonie pomocnik paryżan przeskoczył niezłe grono: Iniestę, Xaviego i Giggsa.
Długo się zastanawialiśmy, jak wysoko umieścić Gerarda Pique i tak naprawdę wciąż nie jesteśmy pewni, czy podjęliśmy słuszną decyzję. No bo którego Pique należy właściwie w tych rozważaniach brać pod uwagę? Tego u szczytu formy, fenomenalnego nie tylko w rozbijaniu akcji rywali, ale i wyprowadzaniu futbolówki z własnej połowy? A może tego rozkojarzonego, nieco ociężałego, wiecznie spóźnionego? Pique to w pewnym sensie piłkarski doktor Jekyll i pan Hyde. Zawodnik o dwóch twarzach. W mijającej dekadzie rzecz jasna znacznie częściej objawiał światu swoje dobre oblicze, lecz na ciemne strony Hiszpana też należy brać poprawkę. Stąd jego nieobecność w TOP25.
Skoro jednak ustaliliśmy, że pozytywów w grze Pique było więcej niż wpadek, to skupmy się na nich. Osiągnięcia Hiszpana można wyliczać długo. Dwa triumfy w Lidze Mistrzów w omawianym przez nas okresie, do tego mistrzostwo Europy i sześć triumfów w La Lidze. Potężny dorobek, a przecież pomniejszych trofeów nawet nie wymieniamy, by nie ciągnąć tej wyliczanki w nieskończoność.
Trzeba jednak odnotować, że mniej więcej w połowie dekady Pique – być może ze względu na nawał dodatkowych obowiązków biznesowych, które mocno go pochłaniają – zaczął mieć coraz większe kłopoty z ustabilizowaniem wysokiej formy. Na dwa znakomite miesiące często przypadał u niego jeden fatalny, upstrzony babolami. Nie może zatem dziwić, że od paru ładnych lat Barcelona żegna się z Ligą Mistrzów w żenujących okolicznościach. I te klęski po części obciążają też sumienie Hiszpana jako lidera defensywy. Przypomnijmy dla porządku:
- (2017) 0:3 z Juventusem (a wcześniej 0:4 z PSG) – cały mecz Pique
- (2018) 0:3 z Romą – cały mecz
- (2019) 0:4 z Liverpoolem – cały mecz
- (2020) 2:8 z Bayernem Monachium – cały mecz
Doliczyć można jeszcze 0:2 z Atletico, a także wcześniejsze 0:7 z Bayernem. Oczywiście nie chcemy postawić tutaj Pique w roli samodzielnego winowajcy, ale widać wyraźnie, że w wielu kluczowych dla Barcy meczach Hiszpan po prostu zawiódł. Co rzuca cień na jego wielkie osiągnięcia.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Nie ma dla Pique ważniejszych meczów niż konfrontacje z Realem Madryt, w które Hiszpan – czy raczej należałoby tutaj powiedzieć: Katalończyk – angażuje się całym sercem i duszą. W 2011 roku Blaugrana wyeliminowała „Królewskich” w półfinale Ligi Mistrzów. Na Estadio Santiago Bernabeu goście wygrali 2:0. O ofensywę zadbał Messi, z kolei Pique zatroszczył się, by Real ani razu nie trafił do siatki.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Pique w mijającej dekadzie zdobył aż 42 gole na klubowej arenie. Nie jest on może aż tak bramkostrzelnym zawodnikiem jak Sergio Ramos, jego partner z reprezentacji Hiszpanii, lecz regularności strzeleckiej nie można stoperowi Barcy odmówić.
Trudno dziś właściwie ocenić Mesuta Oezila, biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej pomocnik Arsenalu znalazł się w ostatnich miesiącach. Choć ma dopiero 32 lata, więc nie jest piłkarskim emerytem, to coraz więcej wskazuje na to, że jego kariera na najwyższym europejskim poziomie bezpowrotnie się zakończyła. Niemiec jeszcze kilka lat temu był motorem napędowym ofensywy „Kanonierów”. Obecnie jest już tylko kulą u nogi. Na dodatek kulą wykonaną ze szczerego złota, ponieważ kontrakt Oezila z Arsenalem wart jest dziesiątki milionów euro.
Zanim jednak Niemiec stał się problemem, był – jako się rzekło – liderem.
Najpierw liderem Realu Madryt. Oezil idealnie nadawał się bowiem do stylu gry Jose Mourinho, opartego na bardzo szybkich, kombinacyjnych akcjach. Ofensywny pomocnik „Królewskich” doskonale napędzał kontry swojego zespołu i posyłał kapitalne otwierające podania do Cristiano Ronaldo, Angela Di Marii, Gonzalo Higuaina czy Karima Benzemy. W latach 2010 – 2013 Oezil w samej tylko hiszpańskiej ekstraklasie wypracował partnerom przeszło pięćdziesiąt bramek. Mógł wówczas aspirować do miana jednego z najlepszych playmakerów na świecie. Nie udało mu się wprawdzie z Realem sięgnąć po Puchar Mistrzów, lecz Los Blancos w sezonie 2011/12 odbili mistrzostwo kraju z rąk FC Barcelony i uczynili to w doskonałym stylu. Real strzelił wtedy 121 goli w lidze. Oezil był jedną z centralnych postaci w taktycznej układance Mourinho.
Po przenosinach do Arsenalu niemiecki pomocnik przygasł, jednak trzeba podkreślić, że od czasu do czasu wciąż potrafił wznieść się na wyżyny. Jak choćby w sezonie 2015/16, gdy zapisał na swoim koncie 19 asyst w Premier League. W 2014 roku sięgnął też po mistrzostwo świata. Jednak summa summarum Oezil nie spełnił pokładanych w nim nadziei po przeprowadzce z Madrytu do Londynu Wielki tylko bywał, a nie był.
Co spowodowało jego zjazd?
Teorie są różne. Niektórzy twierdzą, że Niemcowi brakuje właściwej motywacji. Inni uważają, że to kwestia pozaboiskowych skandali. Jeszcze inni dowodzą, iż najnowsze taktyczne trendy w świecie futbolu zadziałały na jego niekorzyść. Tak czy owak, trochę szkoda, że sprawy się w ten sposób potoczyły, ponieważ obserwowanie w akcji Oezila w jego najlepszej formie było po prostu czystą przyjemnością.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Maj 2011 roku, Real wygrywa na wyjeździe z Sevillą 6:2. Oezil w tym szalonym meczu zapisał na swoim koncie hat-tricka asyst. A mogło być ich znacznie więcej, gdyby partnerzy Niemca wykazali się jeszcze lepszą skutecznością.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Jesienią 2015 roku Mesut Oezil zapisał na swoim koncie w Premier League aż siedemnaście asyst. Wydawało się wówczas, że pobije wszelkie rekordy w tym względzie. Ostatecznie wiosną Niemiec mocno spuścił z tonu, jak to on, ale jego jesienną passę i tak wypada docenić. Oezil zanotował wówczas serię siedmiu ligowych meczów z rzędu z co najmniej jednym decydującym podaniem do partnerów.
Bardzo możliwe, że ze wszystkich zawodników, którzy załapali się do naszego rankingu, Giorgio Chiellini jest tym, któremu najdalej do takich określeń jak „efektowny”, „błyskotliwy” czy „magiczny”. Włoch nie ma nic wspólnego z elegancją, kojarzoną tradycyjnie z najwybitniejszymi stoperami z Italii, takimi jak Alessandro Nesta, Franco Baresi czy Gaetano Scirea. Jeżeli szukać historycznych porównań, Chielliniego można uznać prędzej za kolejne wcielenie słynnego brutala z lat osiemdziesiątych, Claudio Gentile. Obaj na boisku zwykli się bowiem stosować do starej, bokserskiej zasady: „doskocz, przypieprz, odskocz”. Giorgio nawet nos ma jak klamka od zakrystii, typowo bokserski. Chyba nie było w ostatniej dekadzie zawodnika, który tak często jak on grałby z opatrunkiem na głowie albo ochronną maską na twarzy.
Włoski stoper to pod wieloma względami relikt przeszłości. W czasach, gdy obrońców coraz częściej rozlicza się z precyzji w rozegraniu piłki, on koncentruje się niemal wyłącznie na podstawowej robocie defensora. Czyli na rozbijaniu ataków rywali. I robi to z właściwym sobie wdziękiem. Faulując, jeżdżąc na tyłku, walcząc do upadłego o każdą futbolówkę, nawet kosztem uszczerbku na zdrowiu. Własnym i przeciwnika. Oczywiście każdego poturbowanego rywala Włoch natychmiast przeprasza i obiecuje mu poprawę. „Walnąłem cię łokciem w łeb? Mamma mia, to się już więcej nie powtórzy, lo prometto”. Rzecz jasna przy najbliższej sposobności łokieć Chielliniego ponownie idzie w ruch.
Nie chcemy jednak, żeby to zabrzmiało, że robimy z piłkarza Juventusu prostego drwala. Chiellini to nie tylko inteligentny gość prywatnie, ale i piekielnie roztropny, świetnie czytający grę zawodnik. Nie ma przypadku w tym, że w trakcie mijającej dekady dwukrotnie dotarł z Juventusem do finału Champions League, a defensywę „Starej Damy” przez wiele lat postrzegano jako jedną z najlepszych na Starym Kontynencie.
Gdzie gra Chiellini, tam jest świetna obrona. Włoch stanowi w tym względzie gwarancję jakości.
Wiele wskazuje na to, że 36-letni dziś defensor karierę skończy jednak niespełniony, jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, gdy mowa o dziewięciokrotnym mistrzu Włoch. W finale Euro 2012 Chiellini nabawił się kontuzji już po 20 minutach gry, Italia przegrała. W finale Ligi Mistrzów 2014/15 w ogóle nie zagrał z powodu urazu. Juve poległo Z kolei dwa lata później „Stara Dama” dojechała do finałowego starcia Champions League na oparach i została dotkliwie rozszarpana przez Real Madryt. Nie ma zatem Chiellini na koncie ani sukcesu w narodowych barwach, ani zwycięstwa w najważniejszych rozgrywkach klubowych. Ale to nie zmienia faktu, że indywidualnie ze swojej kariery wycisnął niemalże maksa.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Chiellini lubi rządzić nie tylko pod własną bramką, ale i w polu karnym przeciwnika. Nieźle sobie poczynał choćby w ligowym starciu z Sampdorią z 2016 roku, gdy zapakował genueńczykom dublet.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Giorgio Chiellini to jedyny piłkarz Juventusu, który zdobył z tym klubem wszystkie dziewięć tytułów mistrzowskich w latach 2012-2020.
Ostatnio o Cavanim pisaliśmy tak: – Ma na koncie miliony, a do rodzinnej miejscowości w departamencie Salto tłukł się kilka godzin w zatłoczonym busie w środku zimy. Ścina trawę z kosą w ręku. Strzyże owce. Po nocach chodzi z ojcem na polowania. Pasjonuje się rolnictwem. Studiuje agronomię. Spędza godziny na łowieniu ryb. Ćwiczy balet. Czyta Biblię. Piłkarzem jest świetnym, prawdopodobnie jednym z najwybitniejszych snajperów swojej generacji, ale nigdy nie udało mu się dojść na sam szczyt. Inna sprawa, że wcale nie musiał, bowiem opowiadanie o Edinsonie Cavanim tylko przez pryzmat setek strzelonych przez niego goli mija się z jakimkolwiek celem i rozmywa to, co w jego historii najważniejsze.
I rzeczywiście coś w tym jest. Cavani to na tyle nietuzinkowa postać, że trudno mówić o nim wyłącznie na podstawie statystyk strzeleckich. Ale to właśnie te numerki miały kluczowe znaczenie, gdy zastanawialiśmy się, na której właściwie lokacie w rankingu umieścić Urugwajczyka. Piłkarz Manchesteru United od sezonu 2010/11 do 2019/20 strzelił na arenie klubowej aż 307 goli. Tylko trzech zawodników jest od niego pod tym względem lepszych w omawianym okresie – Leo Messi, Cristiano Ronaldo i Robert Lewandowski.
Ktoś powie: wielkie mecyje, grać przez ładnych parę lat dla obrzydliwie bogatego hegemona francuskiej ekstraklasy i nabić sobie statystyki na obijaniu ogórków. Byłaby to jednak niesprawiedliwa ocena. Trzeba bowiem pamiętać, że swoje strzeleckie popisy w tej dekadzie Cavani rozpoczął w barwach Napoli, gdzie spędził trzy sezony i za każdym razem przekraczał barierę dwudziestu trafień w Serie A. Tak naprawdę przeprowadzka do PSG początkowo wyhamowała Urugwajczyka. W Parku Książąt pozycja numer dziewięć należała przez dłuższy czas do Zlatana Ibrahimovicia i Cavani musiał się zadowalać rolą fałszywej dziewiątki, bocznego napastnika, albo nawet lądował na ławce i wchodził na murawę jako dżoker. Centralną postacią dla ofensywy PSG urugwajski snajper stał się dopiero w sezonie 2016/17.
Strzelił wtedy 49 goli w 48 występach na wszystkich frontach. Kosmiczny rezultat, tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę, że Cavani to nie jest egzekutor idealny. Często potrzebuje czasu, żeby się wstrzelić.
Z Napoli wygrał Puchar Włoch. Z reprezentacją Urugwaju (jako zmiennik) zatriumfował w Copa America. Z PSG sięgnął po sześć tytułów mistrzowskich i kilkanaście krajowych pucharów. Całkiem sympatyczny dorobek, a jeśli połączyć go ze strzeleckimi wyczynami Cavaniego, otrzymamy obraz naprawdę kapitalnego snajpera. A trzeba pamiętać, że Urugwajczyk to nie tylko bramki – zasłynął też jako pracuś w defensywie.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
8 listopada 2012 roku Napoli pokonało przed własną publicznością Dnipro Dniepropietrowsk 4:2. Wszystkie gole dla gospodarzy strzelił Edinson Cavani. A co jedna bramka, to piękniejsza.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Cavani plasuje się na piątym miejscu na liście najskuteczniejszych zawodników w dziejach Napoli, choć spędził w tym klubie tylko trzy sezony. Jedenastu trafień zabrakło mu do wyrównania dorobku Diego Maradony.
Fenomenalny mundial w 2014 roku. Sześć nominacji Kickera do najlepszej jedenastki Bundesligi w latach 2011 – 2020. Pięć tytułów mistrzowskich w Niemczech – dwa z Borussią Dortmund, trzy z Bayernem Monachium. Do tego tyle krajowych pucharów i superpucharów, że nawet pan trener Andrzej Strejlau by pozazdrościł. Co tu dużo mówić – Mats Hummels ma za sobą wprost kapitalną dekadę. Nawet jeżeli jego pobyt w Bayernie nie udał się w stu procentach, to niemieckiego stopera i tak należy zaliczyć do najwybitniejszych obrońców ostatnich lat.
Świetny w powietrzu, przystojny, niezwykle kreatywny i precyzyjny w rozegraniu, pewny siebie pod pressingiem, więcej niż solidny w kryciu, doskonale czytający grę. Hummelsowi w jego topowej formie trudno zarzucić cokolwiek. Gość po prostu ma wszystko, czego można oczekiwać od nowoczesnego defensora. W nawiązaniu do futbolu amerykańskiego, bywa nawet niekiedy nazywany quarterbackiem ze względu na swój nietuzinkowy przegląd pola. I jest to całkiem ciekawe porównanie.
Mats rzeczywiście czasami wciela się po prostu w rolę głęboko cofniętego rozgrywającego, skanującego przed sobą całą przestrzeń boiska i rozprowadzającego akcję tam, gdzie pojawia się słaby punkt w zespole przeciwnika. Dość powiedzieć, że w sezonie 2011/12 zanotował w Bundeslidze aż dziewiętnaście kluczowych podań. Kapitalny wynik jak na stopera, a Hummels podobnych dokonań ma więcej.
– Nigdy nie martwię się o dyspozycję Matsa. To najzdolniejszy obrońca w Niemczech. Jeżeli jest zdrowy, zawsze go wystawię – zachwycał się niegdyś niemieckim stoperem Juergen Klopp.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Cofamy się na sam początek dekady. Wiosna 2011 roku. Hummels trafia do siatki w Monachium, Borussia wygrywa z Bayernem i kilka tygodni później świętuje mistrzostwo Niemiec. Tak się rodził fenomen ekipy Kloppa, dla której Hummels był postacią kluczową.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Hummels zapisał na swoim koncie co najmniej jednego gola w każdym z trzynastu ostatnich sezonów Bundesligi. To jedyny taki przypadek w niemieckiej ekstraklasie. W tym sezonie doświadczony Niemiec ma już zresztą w dorobku aż trzy trafienia.
Tak, zdajemy sobie sprawę, że Sergio Busquets od roku czy dwóch zbiera za swoją grę recenzje albo przeciętne, albo wręcz słabe. Zdajemy sobie sprawę, że jest to piłkarz, który świetnie się odnajdywał w – nazwijmy to dla uproszczenia – erze tiki-taki, ale już w erze gegenpressingu wygląda jak gość, którego ktoś wrzucił do pralki nastawionej na mocne wirowanie. Byłoby jednak nie fair wobec Hiszpana, gdybyśmy jego dorobek w całej dekadzie 2011 – 2020 sprowadzili nagle do dwóch ostatnich, niezbyt udanych sezonów, bowiem jeszcze kilka lat temu Busquets był niewątpliwie jednym z najlepszych, a kto wie, czy po prostu nie najlepszym defensywnym pomocnikiem europejskiego futbolu.
W trakcie upływającej dekady wywalczył mistrzostwo Europy, dwa razy sięgnął po Ligę Mistrzów, sześć razy po mistrzostwo kraju i pięć razy po Puchar Króla. Za kadencji Pepa Guardioli wyrósł na postać absolutnie fundamentalną dla Barcy. Choć mówiło się o nim radziej niż o Messim, Xavim czy Inieście, kolejni trenerzy katalońskiej ekipy nie wyobrażali sobie wyjściowej jedenastki bez Busquetsa. Dość powiedzieć, że Hiszpan od sezonu 2010/11 do 2020/21 rozegrał przeszło 500 spotkań na klubowej arenie. Plus 94 mecze w kadrze.
Jest po prostu niezniszczalny. I uwielbiany przez szkoleniowców oraz partnerów:
- Vicente del Bosque: – Oglądasz mecz, nie widzisz Busquetsa. Obserwujesz Busquetsa, widzisz cały mecz.
- Xavi: – Busi natychmiast cię dostrzega. Zawsze stara się upraszczać grę.
- Johan Cruyff: – Busquets to skarb dla każdego trenera.
- Pep Guardiola: – Gdybym mógł jeszcze raz zostać piłkarzem, chciałbym być Busquetsem.
- Rio Ferdinand: – Fascynuje nas piękno gry Barcelony, ale ich sukces tkwi w prostocie, jaką zapewnia Busquets.
Cóż, może dlatego teraz tak trudno usadzić Busquetsa na ławce.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
„Klasyk” sprzed czterech lat. Wtedy Busquets nie tylko nadążał za grą, ale wręcz ją przyspieszał.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Busquets za kadencji Pepa Guardioli ustanowił rekord Barcelony pod względem liczby ligowych występów z rzędu, które zakończyły się zwycięstwem Blaugrany. Defensywny pomocnik zanotował passę 25 kolejnych zwycięstw w La Lidze.
Ledwie 22 lata na karku i już tak wysoka pozycja w rankingu obejmującym całą dekadę? Otóż tak. W przypadku Kyliana Mbappe nie wahaliśmy się ani przez sekundę i mamy pełne przekonanie, że francuski napastnik zasłużył na docenienie. Zresztą, umówmy się, on rzeczywiście dopiero co obchodził dwudzieste drugie urodziny, ale dorobku pozazdrościć może mu już teraz niejeden weteran. Mbappe to czterokrotny mistrz Francji (trzy tytuły z PSG, jeden z Monaco), dwukrotny zdobywca Pucharu Francji i Pucharu Ligi Francuskiej, finalista Ligi Mistrzów, a przede wszystkim – triumfator ostatnich mistrzostw świata, podczas których zdobył aż cztery gole i został wybrany do najlepszej jedenastki turnieju.
Spójrzmy, jak długo na mundialowy triumf czekają Messi, Ronaldo czy Neymar. Ci dwaj pierwsi będą mieli zapewne jeszcze jedną, góra dwie szanse na sukces. Tymczasem Mbappe najcenniejsze futbolowe trofeum już zgarnął i to nie jako statysta, lecz gwiazda pierwszego planu.
Jeżeli Francuzowi dopisze zdrowie i forma, może on pobić wszelkie znane nam strzeleckie rekordy. Już teraz gracz Paris Saint-Germain ma na swoim koncie 130 goli w klubowym futbolu. W samej tylko Champions League zanotował 21 trafień. To tylko o dwa mniej od Gonzalo Higuaina. O cztery mniej od Robina van Persiego, o pięć od Luisa Suareza, o dziesięć od Samuela Eto’o, o jedenaście od Alessandro Del Piero. Jak szybko Mbappe prześcignie tych wszystkich gigantów? Zajmie mu trzy czy może cztery lata, by wskoczyć do dziesiątki najskuteczniejszych snajperów w historii Ligi Mistrzów? Możliwości tego chłopaka zdają się być niespożyte.
Dziś gotowi jesteśmy postawić dolary przeciwko orzechom, że w rankingu obejmującym dekadę 2021 – 2030 Kylian Mbappe uplasuje się nie tylko w czołowej trzydziestce, ale w czołowej trójce. Zahamować mogą go tylko kłopoty zdrowotne. Bo na pewno nie obrońcy. Z nimi Francuz radzi sobie z łatwością przy wykorzystaniu swojego nieziemskiego przyspieszenia. Aż się przypomina młody Ronaldo Nazario.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Mistrzostwa świata 2018, starcie Francji z Argentyną. Mbappe był wówczas nieuchwytny.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Mbappe to najmłodszy zawodnik w historii Ligi Mistrzów, który zdobył w tych rozgrywkach co najmniej 20 goli. Francuz uwinął się szybciej nawet od Leo Messiego. Jest on także najmłodszym graczem w najnowszej historii futbolu, który przekroczył barierę stu bramek strzelonych dla klubu z topowych lig Starego Kontynentu. Dokonał tego prawie trzy lata szybciej od swojego idola, Cristiano Ronaldo.
Gdyby brać pod uwagę nie ostatnią dekadę, ale pięć lat, to Holender pewnie byłby jeszcze wyżej. No dobra, na pewno. Bo zawodnik Liverpoolu swoje miejsce w tym zestawieniu wywalczył nie popisami w Groningen, ani nawet nie w Celticu, gdzie w konia zrobił go Miro Radović, lecz dzięki grze w Southampton i w The Reds właśnie. Trudno w to uwierzyć, ale za pięć dni minie trzecia rocznica ogłoszenia van Dijka zawodnikiem klubu z Anfield. I nie ma co uważać, że następne słowa będą przesadzone – obrońca odmienił oblicze klubu.
Van Dijk tał się nie tylko istotną częścią składu drużyny, która wywalczyła pierwsze mistrzostwo Liverpoolu w historii Premier League, lecz także najlepszym defensorem ligi. Jego lata spędzone w Southampton można określić jako dobre, lecz daleko im było do tego, co van Dijk zaczął prezentować w Liverpoolu. Niemniej Koeman zrobił niezły biznes i pokazał, że przynajmniej wtedy miał dobrego nosa co do przyszłych gwiazd. Sprowadzeni przez niego Mane i van Dijk zrobili kariery na Anfield, a zarząd z St. Mary’s Stadium wzbogacił się o grube miliony. W końcu za samego Holendra Liverpool wyłożył bagatela 75 milionów funtów. Wydawało się to kwotą przesadzoną – Andrzej Twarowski stwierdził nawet, że tyle to można dać za van Gogha, a nie za van Dijka. I nie był polski komentator w swej ocenie osamotniony. Ba! Niewiele wskazywało, że się tak pomyli. Los sprawił jednak, że van Dijk wyrósł w pewnym momencie nie na najlepszego środkowego obrońcę, a na jednego z najlepszych piłkarzy świata. Konkretnie drugiego, bo to miejsce w plebiscycie Złotej Piłki zajął w 2019, choć można się zastanawiać, czy nie został skrzywdzony.
Ówczesne docenienie (czy dla niektórych niedocenienie) pokazały, na jakim poziomie stoi holenderski defensor. Van Dijk zupełnie zdominował konkurentów, sprawił, że obrona Liverpoolu przestała przypominać tragikomiczny żart, wreszcie doprowadził do tego, iż mimo faktu objęcia prowadzenia w ligowej tabeli przez The Reds, wciąż mówi się o tym, co by było, gdyby 29-latek nie doznał paskudnej kontuzji po faulu Jordana Pickforda. Monolit.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
To, że van Dijk potrafi bronić, to wiemy wszyscy. Dlatego jeśli wybrać jakiś mecz, to ten, w którym Holender poza swoimi zwyczajowymi działaniami, dołożył coś więcej. A konkretnie dwa gole.
Jasne, w tamtym momencie było już 3:0, ale czy to coś właściwie zmienia? Zawodnik Liverpoolu pofrunął do piłki w taki sposób, że pewnie miały szansę mierzyć się z Jackiem Wszołą. Nic dziwnego – wygrał w tym meczu wszystkie pojedynki główkowe.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Było to wielokrotnie podważane, niektórzy się z tego śmiali, ale… van Dijk pozostaje tym obrońcą, którego nikt, nawet jeden piłkarz, nie potrafił przedryblować w całym sezonie Premier League (2018/19). Część osób mówi, że wynika to ze stylu gry Holendra, który faktycznie unika niepotrzebnych pojedynków, ale dajmy spokój. To osiągnięcie, którego już nikt może nie pobić, bo i nie za bardzo jest jak.
Ile to o Francuzie mogliśmy się naczytać, to głowa mała. A to, że jest tak skromny, że wstydzi się rozdawać autografy. A to, że jest tak skromny, że używa starego iPada. A to, że jest tak skromny, że wstydził się zapoznać z klubowym trofeum i pucharem za zdobycie mistrzostwa świata. Całe szczęście, że Kante jest na tyle nieskromny, że zdołał zostać jednym z najlepszych defensywnych pomocników. I to nie tylko w tej dekadzie, ale pewnie w historii futbolu w ogóle.
Mało jest w obecnym graczu Chelsea cech typowego gracza poświęconemu destrukcji. Ani ten mikroskopijny piłkarzem nie jest brutalem i czerwonych kartek w swojej karierze złapał aż jedną (jeszcze w Caen). Ani nie jest mięśniakiem, który swe pojedynki wygrywa za pomocą siły, co charakteryzowało graczy takich jak Gattuso czy Keane. Ani nawet nie jest tylko piłkarzem defensywnym, bo w swojej karierze strzelił aż 21 bramek i zanotował 22 asysty. Kante to nie jest tylko i wyłącznie podanie do najbliższego, ale też rozegranie, diagonalne podanie, a nawet strzał z dystansu. W tym jest lepszy od chociażby Claude Makelele, do którego porównywano go chyba przez 3/4 życia.
Zabawne, że na 99% nie byłoby Kante w tym rankingu, gdyby nie jeden gość – Steve Walsh. To właśnie on odpowiadał za transfery Leicester City, ściągając na King Power Stadium takich piłkarzy jak Ryiad Mahrez oraz Jamie Vardy. Do tego w 2015 roku dołączył właśnie pomocnik, wypatrzony w pierwszoligowym Caen. Walsh zachwycił się Francuzem i, jak wieść gminna niesie, przy pierwszej obserwacji zawodnika pomyślał: „Czy ich jest dwóch?”. Nie, nie była to wada wzroku Anglika, ale relatywnie trzeźwa ocena sytuacji. Kante robił ogromne wrażenie i aż dziw bierze, że gdy we wspomnianym Caen odzyskał piłkę najwięcej razy ze wszystkich piłkarzy w Europie, nie zainteresował się nim ktoś silniejszy niż Leicester City. Ale może to i lepiej.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Trudno uchwycić na skrócie pracę, którą wykonuje dla zespołu, dlatego zdecydowaliśmy się na mecz, w którym błysnął również w ofensywie. Strzelił ładną bramkę na zwycięstwa z Liverpoolem.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
N’Golo Kante to jeden z zaledwie jedenastu piłkarzy, którzy wygrali Premier League z dwoma różnymi klubami. Francuzowi udało się to z Leicester City i Chelsea, podobnie jak Markowi Schwarzerowi, Robertowi Huthowi, a także Nicolasowi Anelce (Arsenal i Chelsea), Gaelowi Clichy’emu (Arsenal i Manchester City), Kolo Toure (Arsenal i Manchester City), Henningowi Bergowi (Blackburn Rovers i Manchester United), Carlosowi Tevezowi (oba Manchestery), Ashley’owi Cole’owi (Arsenal i Chelsea), Jamesowi Milnerowi (Manchester City i Liverpool) oraz Ryiadowi Mahrezowi (Leicester City i Manchester City).
Kiedy Franck Ribery trafił do Bayernu Monachium w 2007 roku, ekipa ze stolicy Bawarii znajdowała się w tarapatach. W poprzednich rozgrywkach monachijczycy nie tylko nie liczyli się w walce o europejskie laury, ale polegli też z kretesem w Bundeslidze, zajmując w niej zaledwie czwarte miejsce. I to właśnie francuski skrzydłowy był jednym z tych zawodników, którzy wciągnęli Bayern w powrotem na szczyt.
W mijającej dekadzie Ribery sięgnął z bawarskim zespołem po siedem tytułów mistrza Niemiec, cztery krajowe puchary, no i oczywiście po zwycięstwo w Lidze Mistrzów. W 2013 roku Francuz do tego stopnia zachwycał formą na europejskiej i krajowej arenie, że załapał się nawet do ścisłego grona kandydatów do Złotej Piłki. Ostatecznie nagrody nie otrzymał, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu, ale niewątpliwie cieszył się wówczas statusem jednego z najlepszych piłkarzy globu. – To było dla mnie bardzo trudne, wręcz niepojęte – mówił Franck w rozmowie z ESPN. – Wygrałem w 2013 roku każde trofeum, nic więcej nie mogłem zrobić. Dla mnie – to była kradzież, to była niesprawiedliwość. Nie stanął za mną kraj. Widziałem na własne oczy Francuzów, którzy kibicowali Cristiano. Czy był na świecie jakikolwiek Portugalczyk, który kibicowałby Ribery’emu albo Messiemu? Sądzisz, że Argentyna chciała nagrody dla Ronaldo albo Ribery’ego? Przecież to nonsens.
W kolejnych latach Ribery do dyspozycji z początków dekady, gdy regularnie notował dwucyfrowe liczby goli i asyst, już się nie zbliżył. Z formy regularnie wytrącały go mniej lub bardziej dokuczliwe kontuzje. Ale poniżej pewnego poziomu francuski skrzydłowy nie zszedł nigdy. Spójrzmy choćby na sezon 2016/17. 34-letni Ribery rozegrał tylko 22 mecze w Bundeslidze, ale i tak zdążył zanotować 15 punktów w kanadyjce.
Można mieć wiele zastrzeżeń do jego charakteru, ale na murawie Ribery robił robotę.
Sam Francuz uważa zresztą siebie za zawodnika spełnionego, choć z boiska jeszcze nie zszedł i wciąż raz na jakiś czas zdarza mu się błysnąć w barwach Fiorentiny. – Wszystkie moje puchary trzymam w w piwnicy, gdzie mam dla nich przygotowany odpowiedni pokoik. Pięknie to wygląda! Często tam przebywam, bo ustawiłem tam również stół bilardowy i maszynę do pinballa. Czasami, gdy mamy jakieś spotkanie towarzyskie, urodziny dzieciaków czy coś takiego, wszyscy się tam bawimy. Dzieci do mnie podchodzą i pytają: „Tato, co wygrałeś?”. Mogę im wszystko pokazać i opowiedzieć. Napawa mnie to dumą. Udało mi się naprawdę wiele na boisku osiągnąć.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Spójrzmy na taki Bayern Juppa Heynckesa. 2013 rok, Ribery u szczytu swoich piłkarskich mocy. Borussia Moenchengladbach postawiła Bawarczykom trudne warunki w ostatniej kolejce Bundesligi, ale na Francka zwyczajnie nie było mocnych. Dwa gole, dwie asysty. Triumf Bayernu 4:3. Jakieś pytania?
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Tylko w dekadzie 2011 – 2020 Ribery zapisał na swoim koncie ponad 80 bramek dla Bayernu, a przeszło 120 goli wypracował. Ośmielimy się stwierdzić, że są to całkiem niezłe liczby jak na skrzydłowego, który regularnie zmagał się z problemami zdrowotnymi.
Jeden z niewielu zawodników w naszym zestawieniu, który… nie może się pochwalić żadnym znaczącym sukcesem wywalczonym z drużyną. Harry Kane od 2014 roku jest podstawowym snajperem Tottenhamu Hotspur, należy też do największych gwiazd Premier League i reprezentacji Anglii, a jednak wciąż niczego poważnego jeszcze nie wygrał. W barwach Spurs dotarł do finału Ligi Mistrzów w 2019 roku, lecz musiał wtedy uznać wyższość Liverpoolu. Dwa lata wcześniej został zaś wicemistrzem Anglii. Z kolei z drużyną narodową zajął czwarte miejsce na mistrzostwach świata w Rosji, a potem trzecie w premierowej edycji Ligi Narodów. Chciałoby się rzec: bida, panie, bida.
Nie sposób jednak przejść obojętnie obok indywidualnych wyczynów Kane’a, które są przecież dla naszego zestawienia najważniejsze. 203 gole dla Tottenhamu we wszystkich rozgrywkach. 32 trafienia dla reprezentacji Anglii po zaledwie 48 występach. Tytuł króla strzelców mundialu. Dwa złote buty dla najskuteczniejszego piłkarza sezonu w Premier League. Cztery nominacje do jedenastki sezonu angielskiej ekstraklasy.
Kane to bestia. Z całą pewnością jedna z najlepszych dziewiątek ostatnich lat.
A kto wie, być może najlepsze dopiero przed Anglikiem. Pod wodzą Jose Mourinho snajper Tottenhamu zaczął się przekształcać w piłkarza, który nie tylko króluje wewnątrz pola karnego, ale potrafi również dograć partnerom wymarzone podanie z głębi pola. Wcale byśmy się zatem nie zdziwili, jeżeli za dziesięć lat Kane w tego typu rankingach będzie się plasował równie wysoko. I pewnie wtedy będzie się już mógł pochwalić kilkoma trofeami, bo to właśnie zespołowych sukcesów brakuje mu obecnie najbardziej. Indywidualnie – już dowiódł swojej klasy.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Cztery gole i asysta w wyjazdowym starciu z obrońcami tytułu mistrzowskiego. Brzmi nieźle, prawda?
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Choć Harry Kane ma dopiero 27 lat, już teraz plasuje się w czołowej dziesiątce najlepszych strzelców w historii Premier League. Do prowadzącego w rankingu Alana Shearera traci aż 108 trafień (260 – Shearer, 152 – Kane), ale młodszy z Anglików rozegrał jak dotąd niemal dokładnie dwa razy mniej spotkań (441 – Shearer, 223 – Kane). Jeżeli zatem Kane podtrzyma skuteczność, zachowa zdrowie i nie wyniesie się z Anglii, może zakończyć karierę jako najskuteczniejszy zawodnik w dziejach Premier League.
Jeden prestiżowy rekord Kane już Shearerowi odebrał. Zdobył aż 37 goli w 2017 roku, co czyni go najlepszym strzelcem w historii Premier League, jeżeli chodzi właśnie o rok kalendarzowy. 50% wszystkich hat-tricków, jakie ustrzelili piłkarze angielskiej ekstraklasy w 2017 roku, było dziełem Kane’a.
Podczas mistrzostw świata w 2014 roku Thiago Silva grał we wszystkich meczach reprezentacji Brazylii. Był kapitanem i liderem Canarinhos. W 1/8 finału przeciwko Chile zanotował nawet asystę, a w ćwierćfinałowej konfrontacji z Kolumbią zdobył otwierającego gola. W tym drugim spotkaniu obejrzał jednak także żółty kartonik, który wykluczył go z udziału w półfinale. Co się stało później, doskonale pamiętacie. Mineirazo. Gospodarze skompromitowali się na całej linii i przerżnęli 1:7 z Niemcami. Chcieli mistrzostwa świata, dostali jedynie hańbę.
Nie będziemy tutaj snuć przypuszczeń, że gdyby Silva mógł zagrać w tym meczu, to historia potoczyłaby się inaczej. Niemcy byli o klasę lepszym zespołem od Brazylii. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ze swoim kapitanem w składzie Canarinhos aż tak by się nie wygłupili.
Oddajmy zresztą głos większym ekspertom od nas:
- Paolo Maldini (2012): – Thiago Silva to jedyny obrońca, który potrafi swoją obecnością na boisku odmienić przebieg spotkania.
- Luis Suarez (2012): – Grałem przeciwko wielu świetnym obrońcom, ale Thiago Silva jest z nich najlepszy.
- Zlatan Ibrahimović (2013): – Dzieliłem szatnię z wieloma genialnymi obrońcami. Cannavaro, Thuramem, Puyolem, Pique. Thiago Silva jest jak oni wszyscy złożeni w jednego zawodnika.
- Fabio Cannavaro (2014): – Thiago Silva to obecnie najlepszy obrońca na świecie.
- Sergio Ramos (2016): – Thiago Silva jest dla mnie punktem odniesienia. To prawdziwy wojownik.
Silva na topie znalazł się jeszcze na finiszu wcześniejszej dekady, po tym jak zamienił Fluminense na Milan w 2009 roku. Nie była to jego pierwsza europejska przygoda – kilka lat wcześniej Brazylijczyk został odkryty przez skautów FC Porto, a potem sprzedany do Dynama Moskwa. W Rosji stoper przeżył najbardziej dramatyczne chwile w swojej karierze. Bardzo późno zdiagnozowano u niego gruźlicę, co poskutkowało trwającą pół roku hospitalizacją. Silva otarł się o śmierć i zakończył nawet wówczas karierę, ale mama przekonała go, żeby nie podejmował pochopnych decyzji.
I miała rację, bo jej syn odbudował się w ojczyźnie i wyrósł na jednego z lepszych stoperów swojej generacji.
Z Milanem Silva sięgnął po ostatnie jak dotąd scudetto w historii tego klubu. W barwach PSG zdobył siedem tytułów mistrza Francji. Z reprezentacją Brazylii wywalczył Copa America. Fakt, brakuje mu w dorobku trofeów najcenniejszych – Pucharu Mistrzów i mistrzostwa świata. Trudno z tym dyskutować. Ale też nie wydaje się, by to Silva był głównym problemem reprezentacji narodowej czy też ekipy PSG w mijającej dekadzie. Przeciwnie – gdzie Brazylijczyk nie trafi, tam staje się liderem zarówno na boisku, jak i poza nim. – Sprawia mi satysfakcję, gdy koledzy mnie słuchają – mówił sam Silva. – Nawet Zlatan milknie, gdy mam coś do powiedzenia, a wszyscy wiemy, jak wielka to osobowość.
Przed sezonem 36-letni Silva wzmocnił londyńską Chelsea. I już biega po angielskich boiskach z opaską kapitańską na ramieniu. Fenomen nie tylko jeżeli chodzi o czysto piłkarskiej możliwości, ale i osobowość. Natural born leader.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Finał Pucharu Francji z 2017 roku, PSG kontra AS Monaco. W ekipie z Księstwa między innymi Mbappe, Lemar, Bernardo Silva i Germain. Silva poradził sobie bez większych problemów.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W sezonie 2010/11, gdy Milan po raz ostatni sięgał po mistrzostwo Italii z Thiago Silvą w defensywie, na bramkę mediolańczyków oddano przez całe rozgrywki zaledwie 135 strzałów celnych. Był to rzecz jasna najlepszy wynik w Serie A. Rossoneri tracili wtedy średnio ledwie 0,63 bramki na mecz. Co wymowne, Silva opuścił w tamtej kampanii ligowej pięć meczów – tylko w jednym Milan zachował czyste konto.
Geniusz, po prostu. Odpalony z Chelsea przez złego Jose Mourinho, który nie poznał się na wielkim talencie pomocnika… No nie do końca tak. W sezonie 2013/14 – zanim sprzedano go do Wolfsburga – Belg wystąpił w dziewięciu meczach. Mało, dużo, trudno ocenić. Nie można natomiast powiedzieć, by de Bruyne w ogóle szans nie dostawał. Prędzej zupełnie ich nie wykorzystał, ale pewnie nie żałuje, bo to właśnie gra w Niemczech uczyniła z niego obiekt westchnień połowy klubów Europy.
Niemniej wydaje się, że Wilki mocno ryzykowały. Kupowały piłkarza, który był niesprawdzony na europejskim rynku. Jasne, swoją grą w Belgii zasłużył sobie na transfer na Stamford Bridge, zaś na wypożyczeniu w Werderze Brema radził sobie całkiem nieźle, ale Wolfsburg wydał aż 22 miliony euro na gościa, którego Chelsea po prostu nie chciała. To, że de Bruyne wyrósł tam na niezwykłego piłkarza, to trochę inna kwestia.
W sezonie 2014/15 rozbił bank, strzelając 10 bramek w Bundeslidze, a nade wszystko notując 20 (!) asyst. Drugi w kolejności Zlatko Junozović miał 12, co i tak jest naprawdę dobrym wynikiem. Sukces de Bruyne bezpośrednio wiązał się z postacią Basa Dosta. Belg regularnie strzelał Holendrem bramki, trafiając rosłego napastnika prosto w głowę. Była to taktyka nader skuteczna – Wolfsburg wygrał Puchar Niemiec, dotarł do ćwierćfinału Ligi Europy, w lidze zajął drugie miejsce, a od wspomnianego Dosta więcej bramek strzeliło tylko trzech piłkarzy.
A później w karierze de Bruyne znalazł się Manchester City. Wiadomo było, że po genialnym sezonie w barwach Wilków, Belg nie zagrzeje tam miejsca na dłużej, ale The Citizens przebili wszystkich, płacąc za niedawny odrzut z Chelsea 55 milionów funtów. Nie żałują ani pensa, bo od tamtego momentu pomocnik jest po prostu najlepszym zawodnikiem ekipy z Etihad Stadium, co udowadnia sezon w sezon. Jeśli nie idzie, to podaj do de Bruyne. On zawsze coś wymyśli.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Manchester City wygrywa 5:1, de Bruyne notuje hat-trick… asyst i ma 110 kontaktów z piłką. Życzymy smacznego.
Trudno pomyśleć, że ktokolwiek może kwestionować rangę zdolności Belga. Olśniewające zawody, które nie udałyby się przypadkowemu piłkarzowi WBA.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
W sezonie 2018/19 tytuł najlepszego zawodnika odebrał de Bruyne Mohamed Salah. Zasłużenie? Raczej tak, ale zemsta Belga nadeszła już w następnych rozgrywkach. Liverpool zdołał wygrać ligę, ale statuetka powędrowała do rąk pomocnika Manchesteru City, który ponownie wiódł swój klub po największy z wyspiarskich triumfów. Nie udało się tylko dlatego, że przeciwnikiem byli olśniewający The Reds.
Diego Godin z całą pewnością może uchodzić za jednego z najlepszych stoperów mijającej dekady. A bywały takie okresy, gdy spokojnie zasługiwał po prostu na pozycję numer jeden w rankingach środkowych obrońców. Nawet kosztem takich gigantów jak Sergio Ramos czy Thiago Silva. Urugwajczyk w sezonie 2010/11 trafił do Atletico Madryt i stał się niejako twarzą sukcesów tego klubu, odnoszonych pod wodzą Diego Simeone. Argentyński szkoleniowiec potęgę Los Colchoneros zbudował bowiem przede wszystkim na solidnych, defensywnych fundamentach.
Godin zaś był dla tej budowli fundamentem niewątpliwie kluczowym.
Twardziel. Słowo, które chyba najlepiej oddaje styl Urugwajczyka. Godin to defensor niezwykle nieprzyjemny dla napastników – zawsze świetnie ustawiony, znakomity w pojedynkach powietrznych, a w razie potrzeby ratujący się skutecznymi wślizgami. Niemal niemożliwy do przedryblowania. Ale umiejący też mądrze sfaulować, dokuczyć, zniechęcić rywala do gry. Jasne, że zdarzali się napastnicy potrafiący sobie z Urugwajczykiem poradzić, lecz mówimy wyłącznie o elitarnych snajperach ostatniej dekady. Takich jak choćby Cristiano Ronaldo. Zresztą paru gwiazdorów wymieniało Godina w gronie najbardziej wymagających oponentów, z jakimi przyszło im się kiedykolwiek mierzyć. Choć słowo „wymagający” jest tu naznaczone dyplomacją. Celniej byłoby powiedzieć, że Godin to obrońca „nieznośny”, czy nawet „upierdliwy”.
Osiągnięcia Urugwajczyka wiele mówią o jego klasie: mistrzostwo Hiszpanii, dwa triumfy w Lidze Europy, dwa finały Ligi Mistrzów. Właściwie tylko końcowego sukcesu w Champions League zabrakło Godinowi do spełnienia w barwach Atleti. Ale jeżeli ktoś rozczarowywał w decydujących starciach, byli to zwykle napastnicy Los Colchoneros, a nie obrońcy. Godin w finale z 2014 roku zdobył nawet gola. Bardzo długo się wydawało, że zwycięskiego, lecz Sergio Ramos miał inny pogląd na ten temat.
W ostatnich miesiącach Urugwajczyk mocno spuścił z tonu, trudno go dłużej wymieniać wśród najlepszych defensorów świata. Jego prime time ewidentnie minął. Ale trzeba pamiętać, że u szczytu formy Godin był nie do zdarcia.
MECZ, KTÓRY TRZEBA ZOBACZYĆ:
Nie sposób nie przypomnieć starcia z Realem Madryt z 2014 roku. Godin w finale Champions League wykorzystał błąd Ikera Casillasa i prawie zapewnił Atletico historyczny triumf w rozgrywkach. No właśnie – prawie.
OSIĄGNIĘCIE, O KTÓRYM NIE MOŻNA ZAPOMNIEĆ:
Diego Godin jest rekordzistą pod względem występów w narodowych barwach. Dla Urugwaju zagrał jak dotąd aż 139 razy. Czternaście spośród tych występów miało miejsce na mistrzostwach świata (2010, 2014, 2018).
przygotowali: MICHAŁ KOŁKOWSKI I MATEUSZ ROKUSZEWSKI
współpraca: JAN PIEKUTOWSKI
Fot. FotoPyK/newspix.pl