Reklama

Gdzie to się tak spieprzyło? Rozczarowania jesieni w Lechu

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

20 grudnia 2020, 12:35 • 9 min czytania 61 komentarzy

Był miesiąc miodowy. Moment, w którym Lech pokazywał, że można zagrać dobrze w Europie. Moder pobił transferowy rekord Ekstraklasy, pokazał się w reprezentacji Polski. Po kolejnych młodych graczy Kolejorza ustawiła się kolejka. Po pierwszym meczu z Benfiką można było gdybać – gdyby sędzia dostrzegł czerwoną kartkę, gdyby Kaczarawa strzelił, to nawet taki gigant zostałby być może usadzony na dupie.

A jednak koniec roku to znowu jedno wielkie rozczarowanie, niesmak i wcieranie soli w rany kibiców. Tak konsekwentnie potrafią to robić chyba tylko w Lechu Poznań. Na jakie czynniki rozkładają się lechowe rozczarowania?

Gdzie to się tak spieprzyło? Rozczarowania jesieni w Lechu

Tomasz „jesteśmy gotowi do gry na trzech frontach” Rząsa

Tak, znowu wracamy do tej wypowiedzi, ale też bez wrażenia, że szczególnie jej się uczepiliśmy, ponieważ w Lechu byli przekonani, że letnie okienko jest wystarczająco dobre. Dodatkowo naciska młodzież, więc będzie dobrze. I teraz wjeżdża Tadeusz Sznuk na białym koniu i mówi:

Otóż nie.

Przypomnijmy, że Lech miał świetną ligową wiosnę. Po przerwie pandemicznej przegrał w lidze tylko raz, poza tym zanotował siedem zwycięstw, w tym czasem rozbijając rywali, jak – o ironio – Pogoń Szczecin 4:0 u siebie.

Reklama

Źródło: 90minut.pl

Do tego Lech tłukł się w Pucharze Polski, gdzie odpadł po karnych z Lechią – wskazujemy intensywność. Koniec minionego sezonu 19 lipca, a w samym lipcu pięć meczów.

Kolejny sezon zaczynał już 15 sierpnia w Pucharze Polski, od razu będąc wrzuconym na bęben: sierpień to start bicia się też w europejskich pucharach i w lidze. A że Lech zaczął w pucharach wygrywać, to ostatecznie jesienią wyszło 27 meczów do rozegrania, do tego jeżdżenie po Europie, a jeszcze młodzi piłkarze powoływani na kadrę.

My wiemy, że budżet nie jest z gumy. Wiemy, że to wyzwanie obskoczyć tyle spotkań na dużej jakości. Ale pijemy do tego, że po wiosennym Lechu ewidentnie widać było paczkę, która może coś zdziałać. Wejść na wyższy poziom. Przypomnijmy, że o tamtym finiszu mówiło się, że gdyby Lech wcześniej odpalił – albo chociaż Moder zaczął odgrywać istotną rolę kilka meczów wcześniej – to może Lech powalczyłby o mistrza. Potem doszedł najlepszy od lat pucharowy rajd polskiego zespołu, gdzie Kolejorz składał rywali i to w dobrym stylu – znowu potwierdzenie tego, że Lech ma po prostu dobry zespół.

Jeśli w ten zespół by zainwestowano, kto wie co by mógł zdziałać?

Tak sądzimy: może to był moment, żeby sięgnąć głębiej do kieszeni. Nie tylko szukać zastępstw, ale poszukać kogoś, kto nawet dla wiodących postaci byłby konkurencją. Poza wyjątkami, pojawiały się natomiast uzupełnienia, które w kluczowych chwilach gwarantowały wyłącznie duży zjazd jakości. Na tyle spotkań, na tyle wyzwań, po prostu kołdra okazała się za krótka. Co z tego, że trio Moder-Tiba-Ramirez miało papiery na to, by być jednym z najlepszych od lat w lidze, skoro potrzebowali zastępców, a za zastępców mieli palącego się Marchwińskiego i dramatycznego Muhara.

Reklama

I teraz myślimy o tej obsuwie formy ligowej młodych talentów, szczególnie w drugiej części rundy. Kamiński, Moder, Puchacz. Do pewnego stopnia także doświadczeni gracze jak Ramirez, czy niektórymi etapami Tiba, przynajmniej gdy porównać do wiosny. I teraz kluczowe: nie jesteśmy w stanie powiedzieć na ile to ich wina, a na ile tego, że byli zajechani, nie będąc w stanie udźwignąć takiego terminarza bez sensownych zmienników i po wyłącznie symbolicznej przerwie między sezonami. Nie jest tajemnicą, że wyniki zmęczeniowe w Lechu są fatalne, a niemal każdy grał ostatnio z mniejszym lub większym urazem.

Za taki stan rzeczy odpowiadają finalnie ci, którzy konstruowali zespół. Bo Lech miał kadrę gotową, owszem, ale na sezon, w którym odpadłby w drugiej rundzie europejskich pucharów. Sukces ich zaskoczył, sukces okazał się źródłem problemów.

Dariusz Żuraw i gra w lidze

Dariusz Żuraw po awansie do fazy grupowej europejskich pucharów był chwalony ze wszystkich stron, również przez nas. Zasłużył na to. Miał poprowadzić projekt przejściowy, a zbudował coś fajnego i osiągnął to, co w poznańskich warunkach zdarza się tak rzadko – sukces. Bo awansu do Ligi Europy niej nie można w żaden sposób deprecjonować. Ta ścieżka eliminacyjna była fantastyczna, jedna z lepszych rzeczy w polskiej piłce klubowej ostatnich lat.

Niemniej nie da się obronić tego, co stało się w lidze. Niczym się nie wytłumaczy aż takiej katastrofy, wymówek brak.

Lech wygrał przez całą rundę cztery mecze.

– Warta Poznań u siebie
– Piast Gliwice na wyjeździe
– Lechia na wyjeździe
– Podbeskidzie u siebie

To jest arcyżenujący rezultat biorąc pod uwagę potencjał tej drużyny. Wygrane z Wartą i Lechią to wymęczone zwycięstwa, karne w końcówce, w istocie żadnej znaczącej przewagi w tym spotkaniu. Zwycięstwa z Piastem i Podbeskidziem przekonujące, ale Piast akurat przechodził gigantyczny kryzys, a później nawet jak na swoje standardy dół zaliczyło Podbeskidzie. Lech nie zanotował w lidze ani jednego przekonującego zwycięstwa z kimś, komu akurat też by żarło, kto by mierzył wysoko.

Dojmująca była czasem ta różnica. Lech posyłał kadrowiczów, demolował Apollon, ogrywał otwartą piłką Charleroi, a potem rozbijał się – przykładowo – w Białymstoku o mur. Gdy miał więcej miejsca, potrafił pokazać się u siebie na tle Benfiki, ale gdy rywal się bronił, nawet z Wartą na własnym stadionie Lech praktycznie nie stwarzał szans.

Na pewno były kwestie, które nie pomagały tej jesieni Żurawiowi, ale – delikatnie mówiąc – nie mamy wrażenia, że w lidze wygrywał co mecz pojedynki taktyczne.

Dwumecz z Legią i Rakowem jako symbol wypuszczania wyników z rąk

To był taki moment jesieni, kiedy mówiło się: OK, Lech zaliczył w lidze falstart. OK, miewał słabsze spotkania. Ale też pokazał jakość z Benfiką, w miarę wypadł na Ibrox, wreszcie wygrał z Charleroi.

Dwumecz o być albo nie być, z narracją, która jakoś budziła nadzieję w Poznaniu: Lech nie miał pomysłu na tych, którzy bronią się w skomasowany sposób. Ale ani Legia, ani Raków, tak grać nie będą.

A potem dwa wybitnie frustrujące mecze. Wybitnie frustrujące, bo nie jakieś, na całej ich przestrzeni, tragiczne. A jednak podkreślające niedomagania Lecha w jakiejś sferze mentalnej. Nie wiemy, czy to brak koncentracji, czy jeszcze czegoś innego, ale tak, jak Legia do pewnego momentu specjalizowała się w odwracaniu wyników, tak Lech w wypuszczaniu ich z rąk. Najlepiej w ostatnich minutach.

Legia w Warszawie – ma prowadzenie, otrzymane w dużej mierze w prezencie. Nie potrafi z tego skorzystać, gola na 1:1 strzela mu absolutny debiutant, porażka po golu w ostatniej akcji meczu.

Raków w Poznaniu – Lech odrabia straty, pisze wreszcie i w lidze historię znakomitego meczu, by w ostatniej akcji wszystko roztrwonić, pozwalając by Szelągowski wrzucił tak z sześciu lechitów na karuzelę.

To są dwa – z całym szacunkiem – frajerskie mecze Lecha, frajerskie przez ich końcówki. Zdobycie nawet sześciu punktów w tych dwóch spotkaniach nie było science fiction. A jednak jest jak zwykle. Bo takich meczów Lech miał więcej: na dzień dobry z Zagłębiem grał świetnie, prowadził, dwa stałe fragmenty i porażka. Z Płockiem prowadzenie,  finalnie remis, ze Śląskiem tak samo. Kolejorz ma z tym problem nie od wczoraj.

Końcówka Ligi Europy

Nie będziemy jakoś mocno jechać po Lechu za Ligę Europy, wiadomo jak ostatnio szło polskim klubom w pucharach, wiadomo, że przede wszystkim trzeba tutaj docenić awans. Ale jednak nie da się ukryć, że porównując ekscytację pierwszym meczem z Benfiką, a dwoma ostatnimi starciami… niebo a ziemia. Lech najpierw powalczył, zrobił wielki show, a w końcówce posyłał sklejane składy.

W zasadzie można fazę grupową Ligi Europy rozbić na pół. Pierwsze trzy mecze to fajna przygoda, potem już takie dożynki. Najgorzej wypada oczywiście mecz ze Standardem w Liege, bo znowu dał o sobie znać lechowy gen trwonienia szans. Przetrwali jakimś cudem pierwszą połowę, dostali złoty róg w postaci przewagi zawodnika, strzelili gola. Wszystko sprzyjało temu, by wygrać. A jednak wyjechali z niczym. Awans w tej grupie i tak był poza zasięgiem, ale taka porażka była po prostu bolesna, wizerunkowo słaba, szczególnie, że ten schemat to w zasadzie – a jakże – standard.

Stoperzy

Nawet ich słaba gra może zarazem występować w roli swoistego reprezentanta niedoszacowania potrzeb drużyny. Satka był jednym z najlepszych stoperów ligi w zeszłym sezonie. Rogne też upchnęliśmy do czołowej piętnastki, a i Crnomarković miewał momenty.

Niemniej ta rywalizacja została obnażona błyskawicznie, gdy Dejewski musiał wyjść na Benfikę. Satka z Rogne miewali kosztowne momenty zaćmy w defensywie, a Crnomarković całkowitego zaćmienia umysłu, by wspomnieć zachowanie z Liege, gdzie podał rękę Standardowi.

Tu znowu wracamy do zarządu: można było spojrzeć na rywalizację w obronie i powiedzieć: nie no, jest ktoś do grania. Po co sprowadzać kolejnego, przepłacać. Ale można było powiedzieć: dobra, ma niby kto grać, ale podkręćmy rywalizację. Sprowadźmy zawodnika jeszcze lepszego od tych, którzy są na miejscu. To by była różnica jakościowa, mająca pchnąć zespół wyżej, a nie zadowolenie się tym, co jest.

W tym mamy pretensje – Lech nawet jak robił transfery, to w formie zastępstw, a nie podnoszenia jakości drużyny. Tu w ogóle ujawnił swój minimalizm.

Nika Kaczarawa

Jego słabe granie nie ciążyło może tak bardzo zespołowi, bo jednak Ishak okazał się rewelacyjny. Ale po Kaczarawie spodziewaliśmy się więcej. Pamiętamy, że na Cyprze wypracował sobie solidną reputację. Od lat strzelał bramki, asystował, pracował dla zespołu. Przychodził też jako reprezentant Gruzji, która – było nie było – wciąż liczyła się w grze o awans. Wydawało się, że naprawdę może pomóc zespołowi.

No cóż, za wiele nie pomógł. Już bardziej pamiętany jest za zmarnowane okazje, choćby w pierwszym spotkaniu z Benfiką.

Być może problem w tym, że Lech część transferów robił awaryjnie. Zaskoczony pucharowym rajdem, ratował się zamiast mieć gotową, szeroką kadrę. Czy Butko jest tak słabym piłkarzem? Nie, wiosną pokazał się ze świetnej strony. Ale teraz, wrzucony do Lecha 3 października… No sorry, ale to jest gość do odbudowy, nie do grania tu i teraz.

Filip Marchwiński

To nie Marchwiński miał ciągnąć ten zespół. Mówimy wciąż o bardzo młodym, ledwie osiemnastoletnim zawodniku. Ale jednak wszyscy pamiętamy, z jakim polotem debiutował w lidze. Potem był zastój, ławka, wręcz pytania: dlaczego nie ma go więcej na murawie.

No więc może dlatego, że nie jest jeszcze gotowy. Tej jesieni dostał mnóstwo minut, niejednokrotnie pierwszy skład, w tym na Benfikę, Rangers, Standard. Jest gdzie się pokazać. I jednak liczyliśmy, że pokaże więcej. Wciąż może to być element budowania tego zawodnika, jak mówimy: to nie jest moment, kiedy musi. Być może został wrzucony na zbyt wysokiego konia, być może ta rola go przerosła.

Ale jednak po cichu liczyliśmy, że kolejny młody lechita wystrzeli – po prostu nie wystrzelił, a i tych przebłysków było nie za wiele.

0:4 z Pogonią Szczecin

Jednostkowy nokaut z rywalem, z którym Lech zawsze ma na pieńku. Zamiast pogoni za czołówką, historyczny wpierdol od Pogoni. Jedna wielka wstydliwa puenta roku, który naprawdę mógł potoczyć się zupełnie inaczej. O tym meczu Portowcy nie dadzą zapomnieć.

Fot. FotoPyK

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Patryk Fabisiak
0
Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Komentarze

61 komentarzy

Loading...