Piotr Malarczyk to jeden z największych wygranych miesięcznej pauzy Piasta Gliwice, która trwała od końcówki października do końcówki listopada. Wcześniej grał mało, natomiast po powrocie nie opuścił nawet minuty. Drużyna zaczęła wygrywać, a on do solidności w obronie dołożył gole z Legią i Podbeskidziem. Za minioną kolejkę znalazł się u nas w Kozakach. Rozmawiamy z nim o kontuzji, która już wcześniej mu dokuczała, przejściu koronawirusa, metamorfozie Piasta, przyczynach wcześniejszej zapaści i niedosycie po meczu w Kopenhadze.
Wygrana 5:0 z Podbeskidziem to ostateczne pożegnanie Piasta z kryzysem?
Nie podchodzimy do tematu w ten sposób, choć wiadomo, że na początku mieliśmy dłuższy czas bez zwycięstwa w lidze – osiem kolejek przeplatanych Ligą Europy. Najważniejsze, że zaczęliśmy regularnie punktować. W tym roku został nam mecz z Rakowem, więc tylko na nim się skupiamy, żeby pozytywnie zakończyć rundę, bo nadal mamy co nadrabiać.
Patrząc z boku wydaje się, że miesiąc koronawirusowej przerwy nie tylko wam nie zaszkodził, ale wręcz pomógł.
Można tak powiedzieć, każdy widzi, jakie mamy obecnie wyniki. Nie wydaje mi się jednak, żeby ta przerwa miała aż tak znaczący wpływ na nasze odbicie. Konsekwentnie dalej robiliśmy to, co przynosiło efekty w poprzednich sezonach i wreszcie zaskoczyło. Po prostu nie obijamy już poprzeczek czy słupków, tylko trafiamy do bramki.
Można było zakładać, że po 2-3 meczach dopadnie was kryzys fizyczny, a takich symptomów też nie widać.
To już zasługa trenerów i stosowanych przez nich metod. Tak długie przerwy w trakcie rundy do tej pory się nie zdarzały. Kontuzje były zawsze, ale gdy nagle wypada dziesięć osób, mamy do czynienia z nowym problemem. Ten sezon cały czas jest szalony i na pewno ma to znaczenie, bo jedni radzili sobie lepiej, inni gorzej. U nas na pewno wyszło na plus. Daliśmy radę dzięki naszym trenerom i indywidualnej pracy, którą wykonaliśmy.
W twoim przypadku ile było normalnego treningu przez ten miesiąc?
U mnie odbyło się to trochę nietypowo, bo zacząłem pauzować już wcześniej. Od spotkania z Jagiellonią zaczął mi doskwierać ból mięśni brzucha. Zszedłem wtedy po pierwszej połowie i w środku tygodnia ominąłem mecz w Kopenhadze. Grałem potem na środkach przeciwbólowych, tak wyszedłem na Lecha Poznań. Niestety nadal nie mogłem trenować na sto procent, dlatego po tym występie zaczęliśmy konkretniejsze leczenie. Jeszcze przed pauzą całej drużyny opuściłem mecze z Cracovią i Wisłą Płock.
Wyszedł mi ponad miesiąc przerwy. Poradzenie sobie z mięśniami brzucha nie jest takie proste. Praktycznie przy każdym ruchu odczuwałem ból. W moim przypadku ten stan zawieszenia okazał się przydatny. Mogłem najpierw spokojnie dojść do siebie, a później solidnie potrenować przez 2-3 tygodnie, by być jak najlepiej przygotowanym do gry. Teraz to owocuje.
Koronawirusa już przeszedłeś?
Tak, to już za mną. Miałem objawy w postaci gorączki, ogólnego osłabienia, braku węchu i smaku. Na szczęście nic poważniejszego się nie działo.
Przechodziłeś go podczas tej długiej przerwy?
Nie, trochę wcześniej. Gdy zaczęto nam przekładać mecze, ja już praktycznie wracałem po koronawirusie i mogłem wykorzystać ten czas na treningi. W pewnym sensie za jednym zamachem załatwiłem dwa problemy – mięśnie brzucha i covida.
No i odkąd Piast wrócił do rywalizacji, w pięciu meczach ligowych i jednym w Pucharze Polski nie opuściłeś ani minuty. Najpierw grałeś w duecie z Jakubem Czerwińskim, później z Tomasem Hukiem. Jesteś jednym z większych wygranych tej sytuacji.
Nie ukrywam, że bardzo się z tego cieszę. Staram się pokazywać swoją grą, że zasługuję na kolejne szanse. Nie zadowala mnie bycie uzupełnieniem składu. Chcę mieć w nim swoje miejsce i tego się trzymać. Nowy sezon zacząłem na ławce, w poprzednim niemal z marszu po przyjściu z rezerw Korony Kielce wskoczyłem do gry. Zaliczyłem prawie całą jesień, za to wiosną ani razu nie pojawiłem się na boisku. Nie chciałbym, żeby doszło do powtórki. Bardzo dobrze się czuję, dlatego jeśli nie dojdzie do zdarzeń losowych, na które nie będę miał wpływu, to jestem dobrej myśli.
Z Górnikiem i Lechią w kadrze Piasta brakowało jeszcze Tomasa Huka. Miałeś poczucie, że na tym skorzystałeś czy grałbyś tak czy siak?
To nie jest pytanie do mnie. Trudno mi tu gdybać, ale tak jak mówię, naprawdę dobrze się czułem po tej przerwie. Myślę, że na treningach też to fajnie wyglądało. Tak bywa w piłce, nieszczęście jednego może być szczęściem drugiego. Grunt, żeby umieć z tego skorzystać.
Czyli ty akurat niezbyt cieszysz się, że zaraz koniec roku?
Chyba cały Piast mógłby stwierdzić, że przerwa zimowa niekoniecznie musiałaby być teraz i chętnie byśmy jeszcze pograli.
Poza solidnością w obronie dołożyłeś gole z Legią i Podbeskidziem. Są tu punkty wspólne, jakaś zależność czy zwyczajnie tym razem wpadło?
Punktem wspólnym jest lewa noga Gerarda Badii (śmiech). Potrafi dośrodkować w punkt. To też efekt pracy na treningach. Nieraz ćwiczymy dodatkowo niektóre elementy, również takie. W moim przypadku są one dość ważne. Fajnie, że udaje się dochodzić do sytuacji i zamieniać je na gole.
Odbiliście się przede wszystkim dlatego, że wreszcie do zdrowia i formy wrócił Jakub Świerczok, więc ma kto zdobywać bramki. Duże uproszczenie?
Na pewno jego gole bardzo pomagają. Złapał super serię i oby tak dalej. Ale lepsze wyniki to też zasługa całej drużyny i wszystkich wokół. W końcu ponownie przypominamy tego solidnego Piasta z poprzednich sezonów.
Był moment, w którym czuliście, że jest pożar i trzeba walnąć pięścią w stół czy jednak cały czas wiedzieliście, że z taką grą prędzej czy później musicie się obronić i nie ma co panikować?
Jest tu grupa ludzi, w której krzyki czy walenie w stół nie są konieczne. Nie tędy droga. Zdawaliśmy sobie sprawę, że personalnie nadal jesteśmy mocnym zespołem i w końcu musi to zafunkcjonować. Bardziej szliśmy w taką spokojną stronę, zamiast wariactwa. Sam też nie jestem zwolennikiem jakichś wrzasków czy tego typu reakcji, wolę merytoryczne podejście. Wiadomo, trzeba się także motywować i pobudzać – i to u nas jest, nie mamy ciszy w szatni. Mimo to nie stawialiśmy sprawy na ostrzu noża, że zaraz wybuchnie bomba.
Co się złożyło na tak słaby start w Ekstraklasie? Szybka absencja Świerczoka, napięty terminarz i co jeszcze?
Nigdy nie ma jednej przyczyny, ale każdy widział, że w wielu meczach nie graliśmy źle, tylko brakowało skuteczności. Dobrze zaczynaliśmy, stwarzaliśmy sytuacje. Jak jeszcze był Piotrek Parzyszek, trafialiśmy w słupek czy poprzeczkę, albo ktoś zablokował strzał. A z drugiej strony wpadały gole po jednym stałym fragmencie przeciwnika. Do tego kilka wymienionych już czynników i efekt był taki, jak widzieliśmy.
Nie szło wam w lidze, za to wreszcie Piast godnie wypadł w europejskich pucharach. Po 0:3 w Kopenhadze czuliście, że mimo wszystko nie daliście plamy?
Z jednej strony czuliśmy, że z rywalami o podobnej renomie do naszej zrobiliśmy swoje. Bardziej jednak odczuwaliśmy niedosyt po ostatnim meczu. Jasne, FC Kopenhaga to uznana marka i naprawdę mocna drużyna, ale zaraz po końcowym gwizdku miałem przeświadczenie, że to spotkanie mogło pójść w innym kierunku. Później obejrzałem je na spokojnie i utwierdziłem się w tym przekonaniu. Wynik mówi co innego, ale była złość na siebie. Mogliśmy tamtego dnia wycisnąć więcej. Nie mówię, że zasłużyliśmy na zwycięstwo, nie o to chodzi. Byliśmy jednak w stanie bardziej się Kopenhadze postawić, mocniej ją postraszyć i dłużej trzymać w niepewności. Stworzyliśmy wystarczająco dużo sytuacji.
Tkwi w was przeświadczenie, że ten sezon nie jest jeszcze stracony jeśli chodzi o coś więcej niż utrzymanie?
Nie wybiegamy tak daleko w przyszłość. Na razie interesuje nas tylko mecz z Rakowem. Zawsze dominowało u nas takie podejście. Oczywiście cele sobie wyznaczamy, to też jest istotne i na pewno – nawiązując do poprzednich sezonów – Piast ma te cele wysokie. Nie zadowala nas pozycja w środku tabeli, ale to nie znaczy, że teraz co chwila zaglądamy w tabelę i obliczamy, ile punktów nam brakuje do takiego czy innego miejsca. Z meczu na mecz – metoda prosta, ale najlepsza.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK