Dorastał w latach 80., kiedy liczyły się tylko piłka, koledzy i boisko. Chciał go Bobo Kaczmarek, ale na drodze stanęła służba wojskowa. Mógł grać w Auxerre prowadzonym przez legendarnego Guya Rouxa, ale miał za gorącą głowę. Pod wodzą Czesława Michniewicza zdobywał mistrzostwo Polski z Zagłębiem Lubin, za kadencji Adama Nawałki nosił opaskę kapitańską. Trafił do 2. Bundesligi, zaliczył przygodę na Cyprze. Był oskarżany o udział w sprzedaniu meczu ze Śląskiem Wrocław, potrafił zerwać kontrakt po trzech miesiącach z Górnikiem Łęczna. Po karierze zaszył się w Chojnowie, żeby spróbować swoich sił jako trener w niższych ligach. Zbigniew Grzybowski, zapraszamy do lektury.
Rozpoczynał pan karierę w zupełnie innych czasach. Wraca pan do nich z myślą “kiedyś to było”?
Niekoniecznie, bo teraz młodzież ma tę przewagę, że posiada potrzebne narzędzia, których my nie mieliśmy. Brakowało obiektów, boisk o odpowiedniej nawierzchni, profesjonalnych diet czy opieki medycznej. Za moich czasów było więcej biegania, ogółem skupienia na przygotowaniu fizycznym. Mówimy o dwóch różnych światach, ba, w latach 90. musieliśmy przecież normalnie chodzić do pracy. Tamten okres był trudny, w Wiśle Tczew, której jestem wychowankiem, nie mieliśmy nawet pieniędzy na buty piłkarskie. Często musieliśmy grać z płaską podeszwą, zakładaliśmy zwykłe szutrówki, a niektórzy sięgali po trampki. To było apogeum. Trafiłem na najgorszy okres w historii klubu, ale w końcu się z niego wydostałem i podpisałem kontrakt z Zawiszą Bydgoszcz. Co ciekawe, chwilę wcześniej byłem na tygodniowych testach w Stomilu Olsztyn pod wodzą Bobo Kaczmarka, gdzie zaprezentowałem się naprawdę nieźle. Bobo chciał, żebym dalej się uczył, nie wyobrażał sobie, że biorą mnie do obowiązkowej służby wojskowej. Zamierzałem zrobić inaczej: odbębnić służbę i dopiero potem grać w piłkę. Wybrałem Zawiszę, który mi to umożliwił.
Dla nowych pokoleń takie realia to abstrakcja.
Oj, zdecydowanie. Dzisiaj się śmiejemy, że człowiek musiał chodzić po kilka czy nawet kilkanaście kilometrów na trening tam i z powrotem. Mieliśmy samozaparcie, wyrabialiśmy sobie charakter na innych fundamentach. Relacje międzyludzkie budowaliśmy inaczej, nie mieliśmy telefonów, nie umawialiśmy się przez Internet. Chodziliśmy po osiedlu, zwoływaliśmy kilku chłopaków i szliśmy grać na asfaltowe boisko. Tam działy się całodzienne imprezy, inne niż dzisiaj. Trudno było nas ściągnąć do domu, mieliśmy dobrą zabawę z piłką, a kto schodził pierwszy, ten był wyśmiewany. Kto wracał najpóźniej, ten był dopiero gość!
Wracało się późno, bo nie było jeszcze tylu “odciągaczy”.
Uważam, że to było coś pozytywnego. Mniej używek, komputerów, telefonów i ogółem tego wszystkiego, co dzisiaj rozprasza naszą uwagę. Jasne, jeśli jesteś dorosły, bierz z tego, ile zechcesz, ale nastoletnim chłopcom bym odradzał. Szkoda zdrowia, mówię tu szczególnie o alkoholu czy papierosach, które niestety stały się bardziej dostępne. Łatwo o niefajną przygodę w życiu, sporcie czy nauce.
W pana przypadku można też powiedzieć o innych realiach finansowych. Dzisiaj młody zawodnik na profesjonalnym poziomie może dostać zdecydowanie większy kontrakt.
W porównaniu do dzisiejszych zarobków mieliśmy naprawdę śmieszne pieniądze. Wiesz, jak wyglądała moja pensja w Zawiszy? 1200 zł miesięcznie przez cztery lata. Oczywiście nie narzekałem, bo dzięki premiom za mecze można było sobie trochę dorobić, ale jaką miałeś pewność, że w wieku 21 lat będziesz grał w podstawowym składzie? Musiałeś walczyć. Na szczęście w tamtych czasach funkcjonował przepis z dwoma młodzieżowcami w zespole, było nas wtedy czterech, więc każdy mógł liczyć na minuty. To mi pomogło, choć uważam, że nawet bez tego buforu dałbym radę. Byłem ambitny, w pierwszym sezonie zanotowałem kilka bramek i asyst. Trafiłem nawet do kadry U-21 prowadzonej przez Edwarda Lorensa, kilka razy w niej zagrałem. Potem temat reprezentacji się urwał, żałowałem, że ominął mnie bardzo fajny mecz z Anglikami, miałem wtedy anginę.
Wiele zer na koncie potrafi zabić prawdziwą pasję, ale to chyba panu nie groziło, patrząc na poziom zarobków.
Trudno było nie myśleć o piłce, człowiek tym żył. Kilka lat później, kiedy jechałem pociągiem z Bydgoszczy do Lubina, wtedy z Bogdanem Lizakiem, którego wzięli ze mną w pakiecie, miałem w głowie tylko jedno: ekstraklasa. Nie pieniądze, a możliwość spróbowania swoich sił na najwyższym poziomie w Polsce. Nic innego się nie liczyło.
Nie było myśli o większych pieniądzach?
Absolutnie nie. Zresztą w Zagłębiu miałem minimalnie wyższą pensję niż w Zawiszy. Pamiętam, że gdy ostatniego dnia przyjechałem na jednostkę, żeby zdać sprzęt, ludzie zaczęli mnie dopytywać, czy na pewno nie chcę zostać żołnierzem na pełny etat. Za większe pieniądze niż w klubie piłkarskim, z pewnym podłożem finansowym. Odrzuciłem tę ofertę i z perspektywy czasu nie mogę tej decyzji żałować.
Jak bardzo różni się szatnia z lat 90. od tej dzisiejszej? Ma pan doświadczenie jako trener z niższych lig, więc pewne kwestie, takie jak hierarchia, na pewno są panu znane.
Oj, dzisiaj nie ma tej hierarchii. Podam przykład z przeszłości: kiedyś były takie kosze z brudną odzieżą, musieliśmy je zanosić sprzątaczkom po każdym treningu, potem na drugi dzień zabierać wyprane rzeczy z powrotem. Dla nas, młodzieży, to był obowiązek. Starszych darzyło się szacunkiem, nikt się nie stawiał, nie wywyższał się. Jeżeli bardziej doświadczony zawodnik widział dobre zachowania, odwdzięczał się tym samym na boisku. Oczywiście zdarzały się przypadki, kiedy robiło się niemiło, na przykład na treningu, gdy jakiś 18-latek przyszedł pięć minut przed zajęciami, mimo że każdy miał pojawić się pół godziny wcześniej. Starsi chłopcy się wtedy gotowali, robili na treningu rzeźnię. Taki nastolatek, cóż, albo się zahartował, albo odchodził z drużyny.
Miał Pan okazję dzielić szatnię z pewnym nastolatkiem, dziś gorącym nazwiskiem. To Mariusz Lewandowski.
Mariusz zawsze był ułożony, duży wpływ na jego postawę miał ojciec. Nie kojarzę go z buńczuczności, on miał w sobie żyłkę do ciężkiej pracy. Wirtuozem nigdy nie był, ale pracowitością zdobył sobie bardzo wiele. Moim zdaniem w Zagłębiu się na nim nie poznali. Może dlatego, że ojciec Mariusza też grał w Lubinie? Trudno powiedzieć. Mogę potwierdzić jedynie, że jako młody zawodnik miał w sobie tyle ambicji, że mało kto mógł mu w tym aspekcie dorównać.
Skoro jesteśmy przy temacie młodych zawodników, chciałbym, żeby opowiedział pan o wydarzeniu z szatni Chojnowianki Chojnów. Słyszałem, że miało ono miejscu w tym roku.
Przegrywamy mecz w okręgówce z Legnickim Polem, wynik 2:7 na własnym boisku. Do szatni wchodzi nasz 18-letni zawodnik z uśmiechem na ustach i jako pierwszy otwiera piwo… Może jestem starej daty, ale uważam, że nie ma miejsca na takie rzeczy w tych okolicznościach. Bardzo mocno mi się to nie spodobało i powiedziałem, żeby mleka się lepiej napił. Padło też trochę wulgaryzmów, ale musiałem jakoś zaznaczyć, że to niewłaściwe zachowanie. Jasne, że to tylko piłka amatorska, nikt nikogo w klubie nie trzyma, ale nie mogę przymykać oczu na coś takiego. Skończyło się na tym, że chłopak się obraził i zabrał ze sobą kilku kolegów do drużyny naszego rywala.
Z tej sytuacji wynika, że stara się pan przenosić wartości poznane lata temu na dzień dzisiejszy. Jest to w ogóle możliwe przy nowych pokoleniach?
Jest, choć nie będę ukrywał, że to trudna sprawa. Nikomu pić nie zabraniam, chłopcom zdarza się nawet po porażkach, ale to wygląda tak, że przychodzą do szatni, zapiją jednym piwem swoje smutki i wracają do domu. Kiedy wygrywamy, okej, pij, ile chcesz, byle nie dziesięć!
Skąd w ogóle pomysł z trenerką? Widziałem nawet, że jest pan grającym trenerem, tyle że już nie na pozycji napastnika, a w defensywie.
Niestety jest pewien problem z młodzieżą, mało chłopaków przychodzi do grania. Nie tylko u nas, bo mówię zarówno o niższych, jak i wyższych klasach rozgrywkowych. Nie raz zdarza się tak, że jest nas jedenastu-czternastu, w tym trzech młodych zawodników, których nie mogę jednak wsadzić na konia od 1. minuty, bo nie są jeszcze gotowi. Wolę sam wyjść w pierwszym składzie, zagrać ileś minut i dopiero później wpuścić za siebie któregoś z młodych. Na kilku pozycjach brakuje nam ludzi, dlatego w minionej rundzie grałem jako lewy i środkowy obrońca oraz napastnik. Ogółem nie chciałem już grać, ale kilku zawodników wyjechało za granicę, wiedzieliśmy, że będzie trudno ulepić solidną jedenastkę. Byłem zmuszony. Jeszcze półtora roku temu zbieraliśmy ludzi z podwórek, żeby tylko nie oddać walkowera, a i tak dostawaliśmy oklep po 0:11. Teraz, po awansie z A-klasy, na szczęście tego nie ma, kadrowo jest trochę lepiej.
Z perspektywy byłego profesjonalisty trudno było panu przejść do realiów, w których trudno skompletować jedenastkę, nie mówiąc o innych trudnościach?
W niższych ligach jestem już od 11 lat, za mną kilka spadków i awansów. Szczerze mówiąc, zdążyłem się do tego przyzwyczaić, choć początki były bardzo trudne. Doskonale pamiętam okres pracy w Stali Chocianów, kiedy chciałem wszystko prowadzić w sposób bardzo profesjonalny, ale niestety tak się nie dało. Raz, że ludzie pracowali, a dwa: byli trochę chimeryczni. Musiałem spokornieć i nabrać cierpliwości, uspokoić gorącą głowę. Im dalej w las, tym miałem grubszą skórę. Nigdy nie dzwoniłem do żadnego klubu z pytaniem, czy chciałby mnie wziąć. Wyznaję zasadę, że skoro telefonów z wyższych lig nie ma, znaczy to, że nie jestem jeszcze gotowy. Mam kurs UEFA A i dzielę się wiedzą zdobytą przez kilkanaście lat kariery, staram się pracować najlepiej jak potrafię. Z myślą, że najważniejszą rzeczą dla trenera powinna być umiejętność dotarcia do zawodników. Nie oszukujmy się: w niższych ligach się nie rozwinę, ale zdobywam potrzebne praktyki. Wolę taką drogę, niż patrzenie od 3. ligi w górę, jedynie podpatrywanie pracy z boku i naukę z wideokonferencji. Chcę mieć własną drużynę, żyć nią, uczyć się na własnych błędach. Mieć satysfakcję, że pewne pomysły się sprawdzają, a dany zawodnik się rozwija i, daj Boże, trafia do wyższej ligi.
Wyłapywanie piłkarzy z niższych lig? Trudna sprawa.
Jest ciężko. Mam wrażenie, że nikt nie przyjeżdża na mecze A-klasy czy okręgówki. No, może dopiero wtedy, gdy jakiś trener coś o kimś usłyszy, ale od 2009 roku naprawdę sobie nie przypominam, żebym gdzieś zobaczył skauta. Jasne, takie ligi nie mają poważania, lecz moim zdaniem przez tyle lat niejeden piłkarz się tutaj uchował. Wystarczyłoby tylko go sprawdzić, otworzyć mu drogę. To kosztuje niewiele, a, kto wie, kilku chłopców w wyniku dotknięcia bardziej profesjonalnej piłki mogłoby odpalić.
Daleko nam jeszcze do Zachodu, ale aspekt skautingu ulega poprawie, nie jest tak źle. Gorzej wygląda ściąganie wątpliwej klasy obcokrajowców. To się nie zmienia.
Mam wrażenie, że jednym z głównych powodów na obecność tak licznej rzeszy obcokrajowców są większe pieniądze. Kiedyś polskie kluby nie szalały tak jak teraz, no, poza kilkoma markami, które mogły sobie pozwolić na wyłożenie dużych pieniędzy za młode talenty. Swego czasu jako nastolatkowie nie byliśmy tak drodzy, kluby tyle nie żądały. Dzisiaj sięga się za granicę po piłkarzy z kartą na ręku, tańszych, zazwyczaj z jakimś doświadczeniem, prezentujących określoną jakość. Kluby wolą wydać mniej, ale na sprawdzony towar, niż brać droższy, ale do oszlifowania. W polskiej piłce nie ma na to czasu, trener ekstraklasy przegra cztery mecze z rzędu i już ma gorące krzesło, rzadko kiedy może liczyć na duże pole do eksperymentów i zapewnienia o długofalowym rozwoju. W tym tkwi problem, pojawia się obawa przed ryzykiem.
Można powiedzieć, że kariera Zbigniewa Grzybowskiego była bogata?
Mam 238 meczów w najwyższej lidze w Polsce, więc chyba nie było tak źle. Nieskromnie powiem, że byłem dobrym ligowcem, nic więcej. Na arenie europejskiej miałem tylko epizody: w Amice kilka meczów eliminacyjnych w europejskich pucharach, a w Zagłębiu udział w rozgrywkach Intertoto. Poza tym nieudana przygoda w Niemczech i wyjazd na Cypr już pod koniec kariery. Było ciekawie. Śmiało mogę powiedzieć, że jestem zadowolony ze wszystkiego, co udało mi się osiągnąć.
Nie było myśli, że dało się wyciągnąć coś więcej?
Na pewno mogłem. W swoim najlepszym okresie byłem na testach w Auxerre, wtedy pierwszy zespół trenował Guy Roux. Po trzech dniach powiedział mi, żebym z nimi został, zrobiłem dobre wrażenie. Moja gorąca głowa niestety nie wytrzymała i zamiast poczekać, pojechałem do Hannoveru, który też wyrażał mną zainteresowanie. Patrząc na całą swoją karierę, właśnie tego żałuję najbardziej. Udowodniłem, że nie odstaję od świetnych zawodników i szansa na grę we Francji stała na wyciągnięcie ręki. Popełniłem błąd, ale w końcu życie jest na nich oparte, prawda? Trzeba mieć tego świadomość.
Fakt gorącej głowy często sprawiał problemy?
Zdarzało się, że za często!
Niemcy, Francja, Cypr – trochę pan pozwiedzał, choć każda z tych przygód miała inne oblicze.
Trudno się nie zgodzić. W Niemczech trafiłem do fajnego klubu, SV Wacker Burghausen, wtedy beniaminka 2. Bundesligi. To, co tam zobaczyłem, w Polsce było wówczas niespotykane. Pełen profesjonalizm, m.in. reprezentanci Maroka czy Algierii, zaangażowanie i poziom zawodników na absolutnym topie. Kurczę, wszystko dopięte na ostatni guzik. Do tego trudne mecze, w których trzeba było dawać maksa przez całe 90 minut, żeby wyciągnąć dobry wynik…
W Polsce tego nie było?
Nie, w tamtym okresie to były dwa różne światy. Zaplecze Bundesligi było mocniejsze niż Ekstraklasa, zresztą w sparingach polskie drużyny niezbyt często wygrywały z niemieckimi. Jeśli ktoś tego nie widział, trudno mu będzie to zrozumieć. Kilkanaście lat temu niemiecki futbol był naprawdę mocny, a podejrzewam, że teraz jest jeszcze lepszy.
Mieszanka kulturowa w szatni była dla pana szokiem?
Raczej nie. Człowiek był świadomy, że jedzie za granicę, czuł tę europejskość. Nie było mowy o rasizmie, nie rozdmuchiwano byle czego. Każdy wiedział, że spotykają się różne kultury, panowała życzliwość i wzajemne zrozumienie, choć rywalizacja na treningach bywała zabójcza. Nie było zmiłuj.
A język? Na pewno słyszał pan o sytuacji z Bartoszem Białkiem, którego krytykowano za poważne braki nawet w języku angielskim.
Ja bym nie przesadzał. Oczywiście fakt nieznajomości języka jest sporym utrudnieniem, sam tego doświadczyłem, jednak Bartek jest w takim wieku, że wszystkiego może nauczyć się w bardzo szybkim tempie. Na swoim przykładzie podam, że mieliśmy lekcje języka niemieckiego z normalnym nauczycielem, a mowa tylko o beniaminku 2. Bundesligi. Co dopiero musi mieć piłkarz w Wolfsburgu, gdzie indywidualna opieka stoi na wyższym poziomie… W Niemczech jest inaczej, tam wymagają od ciebie nauki. Masz się uczyć i koniec. W Polsce piłkarze z czterech stron świata nie mają tej presji, mogą używać łamanej angielszczyzny, a czasami i bez tego nikt ich nie ściga. Trenerzy przymykają oko, panuje ogólne przyzwolenie. Szkoda, bo to dość ważny aspekt, którym różnimy się od podejścia Niemców. Jasne, można się bez tego obejść, ale lepiej jest rozumieć więcej i szybciej niż mniej choćby na odprawach taktycznych.
Nieznajomość języka nie ułatwia sprawy, choć to oczywiście nie oznacza, że w jakimś zespole możesz w ogóle nie zaistnieć. Ze swojego doświadczenia wiem, że jeśli bronisz się umiejętnościami, jesteś naprawdę mocny, to żaden trener cię nie odstawi. Czasami nie potrzebujesz nawet słów, żeby robić dobrą robotę. Spójrzmy na Hiszpanów. Niewielu z nich podchodzi do nauki języka polskiego, a mimo to są cennymi piłkarzami w skali Ekstraklasy.
W jednym z wywiadów powiedział pan kiedyś, że zawiódł się na menedżerach. O co chodziło?
Nie chciałbym do tego wracać. Powiem tylko, że niestety nie wszyscy są porządni. W tym światku trzeba trafić na dobrych ludzi, ale ja tego w wielu momentach nie doświadczyłem.
Menedżerowie potrafili namącić w głowie?
Oczywiście. Kiedy byłem na swoim topie, jeden menedżer dzwonił z propozycją z Hiszpanii, drugi z Francji, a trzeci z Niemiec. Niestety miałem wokół siebie dużo ludzi-podpowiadaczy, którzy z biegiem czasu nie okazali się takimi, którym warto było zaufać. Kiedy strzeliłem 14 bramek w jednej rundzie, telefonów było mnóstwo. Trafiłem na złych ludzi, dlatego została mi pewna zadra z przeszłości.
Może był pan zbyt ufny?
Byłem i zaufałem nie tym ludziom, co trzeba. Zabrakło mi czujności.
Skąd pomysł na Cypr?
Miałem 33 lata, Zagłębie Lubin zdobyło mistrza Polska, a mi podziękowano. Nie miałem żadnej oferty, więc poszedłem do Górnika Polkowice, tam grałem w 4. lidze. Okienko transferowe wciąż było otwarte i pewnego dnia zadzwonił do mnie jeden z bardziej życzliwych menedżerów z propozycją gry właśnie na Cyprze. Zgodziłem się, spędziłem tam osiem miesięcy, ale nie mogę tej przygody zaliczyć do udanych, bo spadliśmy z ligi, a ja jako pomocnik strzeliłem tylko jedną bramkę. Sportowo nie wyszło, mimo że zebrałem kilka fajnych doświadczeń. Śmieszy mnie, kiedy słyszę z ust kibiców polskich drużyn, że w europejskich pucharach na spokojnie możemy ogolić cypryjskie ekipy. Oj, tacy ludzie są w poważnym błędzie.
Jakieś nietypowe historie z Cypru?
Nie miałem szalonego prezesa, ale powiedzenie o tym, że na Cyprze trzeba długo czekać na pieniążki, oczywiście okazało się prawdziwie. No, z tą różnicą, że do dzisiaj nie doczekałem się swojej pensji. Kiedy wygrywaliśmy, wszystko było elegancko, natomiast gdy zaczęły pojawiać się porażki, w sejfie nagle brakowało kasy. Zostawiłem tam połowę swojego kontraktu! Nie dało się potem tego wyegzekwować, to był bilet w jedną stronę.
Chyba nie mówimy o zarobku na poziomie 1200 zł miesięcznie.
Nie, nie, nie. Tam obiecują złote góry, ale trzeba być uprzedzonym. Dostajesz połowę? Powinieneś być zadowolony.
Zadowoleni mogli być kibice Zagłębia. Oni wspominają pana najlepiej.
Ode mnie było wielu lepszych zawodników, ale mogę powiedzieć jedno: przez siedem lat w Zagłębiu zawsze dawałem z siebie maksa. Jak nie wychodziło, to trudno, miałem słabszy dzień, natomiast nigdy nie było tak, że podchodziłem do swoich obowiązków lekceważąco. Najlepiej wspominam okres, w którym grałem jako napastnik. Z Zawiszy przychodziłem jako pomocnik, jednak w pewnym okresie sezonu mieliśmy kilka kontuzji, dlatego trener Mirosław Jabłoński przestawił mnie na atak. Właśnie wtedy strzeliłem 14 bramek.
Swego czasu podejrzewano, że brał pan udział w sprzedaniu meczu ze Śląskiem Wrocław.
To nie była miła sytuacja. Mecz ze Śląskiem jest meczem o wszystko, meczem wyjątkowym, ale nawet takie potrafią przecież nie wyjść. Tak jak w Lidze Mistrzów, gdzie Barcelona potrafiła wygrać 4:1 na Camp Nou, by za chwilę pojechać do Rzymu i przegrać 0:3. To właśnie tego typu sytuacja, ale skoro kibic szuka podtekstów, to okej, niech mu będzie. Powiem tylko, że do tej pory nikt nie zaciągnął mnie do prokuratury, nigdzie nie zeznawałem, więc przyjmuję takie oskarżenia z przymrużeniem oka.
W pana czasach temat korupcji nie był czymś abstrakcyjnym. To się naprawdę działo.
Niestety tak. Swego czasu znaleziono 100 tysięcy złotych w aucie sędziego, to znaczy w kole zapasowym. Byli zamieszani i sędziowie, i piłkarze czy działacze. Wielu ludzi ubrudziło sobie ręce, ale ja nigdy się do tego nie zbliżyłem. Dla mnie to temat zamknięty, a jeśli ktoś ma jakieś domysły, to zapraszam do prokuratury, niech opowie.
W szatni rozmawiało się o takich rzeczach? Podejrzeniach, że jakiś mecz był ustawiony?
Kiedy wyłapywali sędziów, oczywiście o tym żywo rozmawialiśmy, ale jeśli ktoś miał coś na sumieniu, raczej się obawiał i unikał takich tematów. Pamiętam, że grało się czasami naprawdę dziwne mecze, jednak nikt nikogo za rękę nie łapał, mogliśmy się tylko domyślać.
Postać, która najbardziej zalazła panu za skórę?
Był pewien sędzia w ekstraklasie, który jest już na emeryturze. Bardzo ładnie wypowiadał się na boisku, kiedy ktoś miał jakieś pretensje, w większości słuszne. Obracał się i odpowiadał tylko: spierdalaj. Dzisiaj kamery by to wyłapały, wtedy było inaczej. Nie dało się z nim nawet spokojnie podyskutować, nie było szans.
Najbardziej charakterystyczny zawodnik, taki jedyny w swoim rodzaju?
Manuel Arboleda! To był zawodnik, który jako jedyny przed meczem potrafił odmówić modlitwę. Inni robili to w duchu, natomiast on modlił się do zdjęć, miał w szatni swego rodzaju ołtarzyk. Niektórych to szokowało, ale moim zdaniem to coś pozytywnego. Manuel był wielką postacią w skali Zagłębia, robił naprawdę duże wrażenie.
Bramkarze z tamtych lat też robili wrażenie, np. Grzegorz Szamotulski, któremu dwa razy strzelił pan karnego?
Oj, zdecydowanie. To byli nie tylko bramkarze, ale też wielkie charaktery. Pewnego razu pojechaliśmy na Legię, przegraliśmy tam w doliczonym czasie gry, a ja strzeliłem Szamotulskiemu bramkę z dystansu. To było coś. Miałem okazję pokonać również Maćka Szczęsnego czy grać z Widzewem, który chwilę później jechał na rewanż z Atletico Madryt. Grali Majak, Citko i inni, wybitni piłkarze jak na naszą ligę. Co tu dużo mówić, wspomnienia na całe życie. Kiedyś nie było tak jak dzisiaj, poziom rozgrywek nie był tak wyrównany. Panowały dwie-trzy drużyny, którym wyrwanie punktów niemal graniczyło z cudem. Widzieliśmy to później w pucharach, w których Wisła, Widzew czy Legia potrafiła pokonywać silniejszych od siebie.
Wypisałem sobie trenerów, z którymi miał pan okazję współpracować. Adam Nawałka, Czesław Michniewicz, Maciej Skorża, Andrzej Szarmach czy Ireneusz Mamrot. Dużo ciekawych nazwisk.
Za kadencji trenera Nawałki byłem nawet kapitanem. Niesamowity profesjonalista, skupiał się na każdym detalu, wymagał organizacji na tip-top. Powiedziałbym też, że miał wyjątkowe, ogniste przemowy, najlepsze obok trenera Michniewicza. Wtedy w Zagłębiu mu nie wyszło, ale bynajmniej nie z jego winy. W klubie stworzył się podział, bo części zawodników nie spodobał się fakt, że przychodzi kilka nowych nazwisk z większymi kontraktami.
Co do Czesława Michniewicza, trafiłem do jego zespołu fartem. Nie miałem wtedy klubu, bo przedwcześnie zerwałem kontrakt z Górnikiem Łęczna. Miałem gorącą głowę! Przychodziłem za kadencji trenera Dariusza Kubickiego, ale w sierpniu pojawił się trener Krzysztof Chrobak, który w Amice zawsze ściągał mnie około 60-70. minuty. W Łęcznej to się oczywiście powtarzało, trener miał swoją filozofię, a ja swoją, dlatego zrezygnowałem z dalszego grania. Trener Michniewicz akurat nie miał lewego obrońcy i postanowił mnie przygarnąć, za co jestem mu ogromnie wdzięczny do dzisiaj. Co jak co, ale dał mi możliwość zdobycia mistrzostwa Polski z Zagłębiem. Ciekawa postać, potrafił dotrzeć do wszystkich od młodszych po starszych. Miał wrodzoną charyzmę, którą posiada niewielu.
A Ireneusz Mamrot?
Miał świetne odprawy, wzbudzał posłuch, zarażał pasją. Buńczuczna postać, ale doskonale wiedząca, co chce osiągnąć. Śmiało mogę powiedzieć, że duża przyszłość przed nim, choć poziom trenera Nawałki czy Michniewicza jest raczej nieosiągalny. Nie te wartości wolicjonalne, to trzeba mieć od urodzenia.
Poznał pan trochę ciekawych osobistości i przeżył wiele lat na polskich boiskach. Nie jest pan postacią anonimową, a takie potrafią zwrócić uwagę telewizji czy programów eksperckich. Nie było takiej myśli, że czas po karierze można by wykorzystać lepiej właśnie pod tym kątem?
Nigdy o czymś takim nie myślałem. Ba, nigdy nie lubiłem wywiadów, bo później zastanawiałem się, jakie będą ich następstwa, co powie szatnia i tak dalej. Stwierdziłem u schyłku kariery, że zrobię papiery trenerskie, wezmę jakąś drużynę w B-klasie i zobaczę, jak będzie mi szło. Chciałem się sprawdzić. Okazało się, że nieźle sobie radzę, zrobiłem kilka awansów, dlatego poszedłem za ciosem i zaliczałem kolejne kursy. Co ważne, nie robiłem i nie robię niczego za wszelką cenę. Mam czas, szukam rozwoju i cieszę się chwilą obecną. Wiem, że przy piłce będę zawsze. Teraz w Chojnowie się trochę zaszyłem, ale tylko dlatego, że nie lubię rozgłosu. Mam nadzieję, że z biegiem czasu to wyniki będą mówić same za siebie.
Jak chciał pan zostać zapamiętany po karierze?
Jako zawodnik, który zawsze grał do końca i niezależnie od okoliczności dawał z siebie 100%. Jako prawdziwy walczak.
ROZMAWIAŁ KAMIL WARZOCHA
fot. Newspix