Reklama

„W wyschniętym ogrodzie zaczęło kwitnąć”. Jak Bałtyk uniknął upadku

redakcja

Autor:redakcja

27 listopada 2020, 14:34 • 22 min czytania 15 komentarzy

Nieco ponad rok temu okręt o nazwie Bałtyk Gdynia z ogromną prędkością zmierzał na dno. Kasa klubowa została doszczętnie opróżniona, a degradacja była niemalże przesądzona. Tajemniczy sponsor nie okazał się zbawicielem. Wszyscy – począwszy od działaczy, kończąc na piłkarzach – nabrali się na jego rzekome kontakty i portfel wypchany do granic możliwości. Nie było obiecanych pensji i przelewów. Ekstraklasowe nazwiska ostatecznie nie zawitały nad morze. Zamiast wylewania fundamentów pod lepszą przyszłość, włodarze „Kadłubów” zupełnie nieświadomie zaczęli kopać grób dla swojego klubu.

„W wyschniętym ogrodzie zaczęło kwitnąć”. Jak Bałtyk uniknął upadku

Po działalności „pana Kamila” zostały tylko długi, kolejki wierzycieli i spalona ziemia. Jednak dzięki społecznej pracy wielu osób i wiernym sponsorom, na zwęglonym gruncie w końcu zaczyna wyrastać roślinność. Poprzez wdrożenie planu naprawczego, Bałtyk wyszedł z wielkich tarapatów. Nastąpiła mała stabilizacja. Zespół z Gdyni paradoksalnie okazał się beneficjentem pandemicznej rzeczywistości. Dzięki niej utrzymał się w lidze, a nowy zarząd miał więcej czasu na uporządkowanie bałaganu, który zostawił po sobie wspomniany hochsztapler.

Czy już z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że prawidłowemu funkcjonowaniu Bałtyku nic nie grozi? Zważywszy na niestabilne czasy, należy się wstrzymać z hurraoptymistycznym tonem. Aktualna sytuacja pandemiczna dla wielu klubów z niższych lig może okazać się przyczyną dużych problemów finansowych. Przecież zarówno samorządy, jak i podmioty prywatne, na pewno będą szukać oszczędności. Redukcja wydatków na szeroko pojęte sprawy sportowe jest wręcz nieunikniona. Natomiast otwarcie trzeba przyznać, iż „Kadłuby” przetrwały silny sztorm. W pewnym momencie mogłoby się wydawać, że jednym rozwiązaniem będzie ogłoszenie upadłości. Od feralnych wydarzeń minęło już ponad 12 miesięcy, a Bałtyk praktycznie pozbył się już zadłużenia. Pod względem sportowym również poczynił progres. Jesienią 2019 roku zdobył zaledwie 10 punktów. Obecnie spadek z trzecioligowych rozgrywek absolutnie im nie grozi. Piąte miejsce po 17. kolejkach i 28 wywalczonych „oczek” – gdy weźmiemy pod uwagę, w jakiej sytuacji znajdował się zespół – należy rozpatrywać w kategorii małego cudu.

Jak w tak krótkim czasie udało im się zażegnać większość problemów? Kto postanowił być gwarantem tego, że wszystkie postanowienia ugodowe zostaną zrealizowane? Czy „Pan Kamil” poniósł zasłużoną karę?

Kamil Ż., czyli człowiek, który miał dać impuls, zrobić różnicę

Sprawa „Pana Kamila” i Bałtyku Gdynia swego czasu odbiła się szerokim echem w całym środowisku piłkarskim. Za sprawą reportażu, który został opublikowany na Weszło, światło dzienne ujrzały nie tylko szczegóły dotyczące działalności piłkarskiej Kamila Ż., lecz także jego oszustwa względem wielu kobiet. Historia tego tajemniczego dobrodzieja jest dość powszechnie znana, lecz nie zaszkodzi jeszcze raz, pokrótce przedstawić kilka faktów i wydarzeń dotyczących jego osoby.

Reklama

Zatem kim jest Kamil Ż i w jaki sposób pojawił się w klubie?

Pamiętacie komedię Juliusza Machulskiego pt. „Pieniądze to nie wszystko”, w której to pewnego dnia – zupełnie przypadkowo – pewien biznesmen znalazł się w małej i biednej miejscowości, a po pewnym czasie postanowił otworzyć tam przedsiębiorstwo alkoholowe i dać zarobić lokalnej społeczności? Mniej więcej podobnie było w przypadku „pana Kamila” i „Kadłubów”. Zjawił się nie wiadomo skąd. Na parking znajdujący się przed siedzibą klubu podjechał luksusowym autem. Z kieszeni „przypadkowo” wypadła mu kanapka składająca się z pliku banknotów o łącznej wartości kilkunastu tysięcy złotych. Telefonu praktycznie w ogóle nie odkładał do kieszeni, gdyż co chwilę rozmawiał z jakąś znaną osobą ze świata futbolu. Oficjalnie przedstawiał się jako zięć obrzydliwie bogatego potentata branży deweloperskiej.

Działacze Bałtyku myśleli, że trafiają los na loterii. Od wielu lat marzyli, aby choć w pewnym stopniu nawiązać do lat świetności. Tak piękne, że aż trudno uwierzyć, by mogło być prawdziwe. Trener Piotr Rzepka zaufał w stan konta sponsora, bo piłkarski geszefcik chodził na co dzień w bardzo drogich ubraniach i miał piękną partnerkę.

PRZECZYTAJ NIESAMOWITĄ OPOWIEŚĆ O OSZUŚCIE W BAŁTYKU GDYNIA

W przywołanym wyżej materiale ówczesny skarbnik klubu, Tomasz Florek, powiedział: – Wiadomo, jak to wygląda w takich klubach jak Bałtyk. Potrzeba wariata z kasą, żeby pomarzyć o czymś więcej. Taki człowiek robi różnicę, daje impuls (…) My znaliśmy go jako kolegę Piotra Rzepki, do którego mamy pełne zaufanie. Kamil pojawiał się dosłownie na każdym treningu, gdy w lipcu przygotowywaliśmy się do sezonu. Śledził, oglądał, emocjonował się. Prezes klubu, Józef Stopyra, też w tamtym czasie regularnie wpadał na treningi. Do rozgrywek przystępowaliśmy z mocno odmłodzonym składem. Prezes obserwował, jak to wszystko wygląda. Nasz plan był prosty – nie szalejemy. Budujemy wokół tego, co mamy, żadnych ruchów ponad stan. W końcu prezesa zaciekawiło, co to za facet tak się udziela podczas treningów. Pamiętam, mówił: „Kurczę, co to za gość? Dzień w dzień go widuję na stadionie. To fanatyk piłki, taki kibic Bałtyku?”. Trener Rzepka powiedział wtedy parę słów – to taki Kamil, kolega, fajny facet, przy forsie. Skąd jest? Znajomy tego i tamtego. Tu był, tam bywał. Z tym się znał, z tamtym rozmawiał. No i w ten sposób Kamil zaczął poznawać ludzi z zarządu klubu.  

Kamil Ż. dzięki swoim kontaktom sprowadził do klubu między innymi Gracjana Horoszkiewicza, Sebastiana Murawskiego, Tomasza Zająca czy Laurențiu Iorga. Mogło to zrobić wrażenie, prawda? A w tamtym momencie to nie był koniec jego ofensywy transferowej. Tajemniczy człowiek, rzekomo pracujący w trudnym i wymagającym zawodzie o nazwie zięć, już ponoć załatwił mieszkanie dla Miroslava Radovicia i Eduardo. Oprócz gry w Bałtyku mieli reklamować firmę „teścia”. Oczywiście, nigdy żaden z tych piłkarzy nie zagrał nawet minuty w barwach gdyńskiego zespołu.
W końcu zaczęły wychodzić różne kwiatki. Pierwszym sygnałem alarmowym były zaskakująco długo idące przelewy na konta zawodników oraz pracowników klubu. Zakontraktowani gracze nie otrzymywali obiecanych przez niego pensji i premii.

Mnie się lampka zaświeciła w jednym momencie. Kiedy Kamil na potwierdzenie swoich słów odnośnie do kolejnego pechowego przypadku wysłał nam zdjęcie ze szpitala. Powiedziałem wtedy do prezesa: „Józek, gdyby moje dziecko było w szpitalu, to ja bym się przed nikim nie usprawiedliwiał, robiąc sobie selfie na oddziale”. Kiedyś mnie już w życiu coś takiego spotkało, ktoś chciał mnie oszukać w ten sposób. To było właśnie pod koniec września, gdy pojawił się temat pierwszych wypłat dla zawodników. Sprawa się przedłużała, ale Kamil był z nami w stałym kontakcie telefonicznym – przyznał wówczas Tomasz Florek.

Reklama

(fot. baltykgdynia.pl)

Za jakiś czas Kamil Ż. nagle zniknął z Gdyni i ślad po nim zaginął. Zostały tylko umowy z zawodnikami, których on oficjalnie nie zawierał, gdyż nie był do tego umocowany w KRS-ie. Obowiązek wywiązania się z pisemnych postanowień spoczął wtedy na klubie. W tamtym momencie oznaczało to drogę ku upadkowi. Wcześniej jeszcze namówił zarząd, by zapłacili graczom z prywatnych środków 5/10 tysięcy złotych za sam podpis na kontrakcie. Włodarze drużyny jego pieniędzy nie zobaczyli. Mogli już co najwyżej szykować się na sądowe wezwania do zapłaty i pisma od komornika. Kasa klubowa była bowiem tak pusta, że echo idące z niej dochodziło aż na Hel. Zresztą, zanim „Pan Kamil” zjawił się w Bałyku, finanse klubowe też były w opłakanym stanie.

Nie tylko klub piłkarski stał się ofiarą podstępnych działań tego hochsztaplera. Jego ulubionym i de facto łatwym celem były kobiety potrzebujące z różnych przyczyn pomocy finansowej.

– Raz synem potentata branży budowlanej, innym razem synem człowieka posiadającego wielką firmę produkującą okna, jeszcze innym – synem znanego lekarza pracującego na emigracji. Tu człowiekiem chorym na marskość wątroby, tam – mającego w lewej ręce zator. Kamil Ż. był wszystkimi tymi osobami. Dawał nadzieję na leczenie chorego na raka ojca, na terapię autystycznego syna, na zbudowanie drugiego mocnego piłkarsko klubu w Gdyni. A potem z tej nadziei bezlitośnie okradał. Swoją historię sprzedawał tak wiarygodnie, że w kilka lat wyłudził ponad dwa miliony złotych, po kilkaset tysięcy od pojedynczych osób i doprowadził do ruiny organizacyjnej klub piłkarski Bałtyk Gdynia – fragment naszego reportażu z października 2019 r.

Jeżeli czegoś nie da się zrobić, potrzebny jest ktoś, kto o tym nie wie – przyjdzie i to zrobi.

Końcówka 2019 roku była dla Bałtyku Gdynia najtrudniejszym momentem. Wiadomą sprawą było, iż „pan Kamil” nie przeznaczy już ani grosza na działalność klubu. Piłkarze również zdawali sobie sprawę, że mogą nigdy nie ujrzeć obiecanych wypłat. Fatalne wyniki sportowe, minorowe nastroje, niewielkie perspektywy na poprawę. Ówczesny zarząd planował wprowadzić maksymalne oszczędności i jakoś dograć sezon. Spadek i tak był niemal pewny. Opcja występów w IV lidze na tamten moment należała do jednego z bardziej pozytywnych scenariuszy. Biorąc pod uwagę wielkie straty wizerunkowe, utratę zaufania u władz miasta i podmiotów zewnętrznych, ceną za naiwność i łatwowierność mogło być wylądowanie „Kadłubów” na śmietniku historii i wieloletnie wygrzebywanie się stamtąd. Bałtyk to przede wszystkim ludzie i władze klubu apelowały do różnych osób i instytucji o pomoc.

Jedną z osób, która zainteresowała się problemami Bałtyku, okazał się Jacek Paszulewicz, były trener m.in. Widzewa Łódź i Olimpii Grudziądz. Gdy pierwszy raz na poważnie zetknął ze sprawą i przeanalizował sytuację, był bliski podjęcia decyzji o rezygnacji z obiecanego wsparcia dla klubu. Misja ratunkowa wydawała się daremną czynnością.

Wprawdzie pochodzę z Gdańska i wcześniej z Bałtykiem nie miałem za wiele wspólnego, to członkowie oraz władze stowarzyszenia zwróciły się do mnie z apelem o pomoc, w tym trudnym momencie dla klubu. Chcieli, abym był takim gwarantem w środowisku lokalnym, że ten plan naprawczy dla klubu zostanie wdrożony, a nie tylko ogłoszony. Nie ukrywam, iż dość długo biłem się z myślami, bo odbyłem szereg spotkań i zaznajomiłem się z tematyką problemów, która była mi znana tylko z informacji i materiałów dziennikarskich. Decyzja była bardzo trudna. Wgłębiając się w sprawę, byłem blisko podjęcia kroku, jakim byłoby ewentualne ogłoszenie upadłości klubu. Rozpocząć wszystko od zera i w ten sposób wyczyścić wszystkie problemy – wspomina Jacek Paszulewicz, aktualny prezes Bałtyku Gdynia.

Ostatnią pracą Jacka Pasuzlewicza w roli trenera był Widzew Łódź (fot. FotoPyK)

Jeśli ta straceńcza akcja utrzymania „Kadłubów” przy życiu miała się udać, koniecznym warunkiem było to, aby zajęli się nią ludzie z zewnątrz. Zupełnie niezwiązani emocjonalnie z klubem oraz umiejący obiektywnie spojrzeć na sprawę. Potrzebne były wówczas szybkie i zdecydowane działania. Piłkarze zdenerwowani, wierzyciele niecierpliwie czekający na jakikolwiek sygnał od dłużnika. Bez zdecydowanych i doraźnych rozwiązań, plan restrukturyzacyjny nie zostałby wdrożony w życie.

Atutem w tej sytuacji było to, iż mam wykształcenie prawnicze. Oczywiście nie pracuję w zawodzie, ale wiedza z wielu aspektów prawa jest mi bardzo bliska, zwłaszcza szeroko pojęte prawo sportowe. Na samym początku priorytetem okazało się uregulowanie kwestii związanej z ośmioma zawodnikami, którzy podpisali umowy z „panem Kamilem” – rzekomym sponsorem. Zawierały one takie klauzule, że mogły szybko zatopić Bałtyk Gdynia. Tak naprawdę cały listopad poświęciliśmy na to, żeby spróbować znaleźć kompromis i udało się nam go wypracować. Był on na tyle korzystny dla nas, że piłkarze ściągnięci przez „pana Kamila” z końcem listopada opuścili pokład. Udało nam się spłacić zobowiązania wobec tej siódemki. Siódemki, gdyż jeden z graczy był wypożyczony z Widzewa i łodzianie pomogli nam załatwić tę sprawę jak najbardziej polubownie. W grudniu z kolei moja praca polegała na tym, że wraz z innymi członkami zarządu jeździliśmy i spotykaliśmy się z wierzycielami. Dłużnicy zazwyczaj unikają tego typu spotkań, my zaś nie zamierzaliśmy odkładać tych spraw na później. Dzięki różnego rodzaju ugodom mogliśmy wprowadzić od stycznia plan restrukturyzacyjny i mimo wydatków na bieżące funkcjonowanie klubu oraz reperkusji związanych z pandemią, udało się nam spełnić 95% zobowiązań. Oczywiście zostały tam jakieś ogony, ale nie ma to już aż tak dużego wpływu na funkcjonowanie klubu – przyznaje Paszulewicz.

Michał Listkiewicz pomaga Bałtykowi jako wiceprezes (fot. FotoPyK)

Kolejną osobą gwarantującą wykonanie wszystkich umów i układów z wierzycielami, mającą przyciągnąć potencjalnych sponsorów jest Michał Listkiewicz, były prezes PZPN. Na prośbę członków władz stowarzyszenia od stycznia społecznie pełni funkcję wiceprezesa Bałtyku Gdynia, choć wcześniej nie znajdując się na żadnym oficjalnym stanowisku, starał się w wolnej chwili pomagać tej drużynie.

– Kilka lat temu przeniosłem się do Gdyni. Z przyczyn rodzinnych – ożeniłem się z gdynianką. Nie czuję się jeszcze emerytem, że tak powiem „dziadersem”. W związku z tym chciałem robić coś pożytecznego. Pan Adam Pstrągowski zaproponował mi, abym uczestniczył w życiu Bałtyku Gdynia. Zresztą na płaszczyźnie zawodowej pan Adam dobrze zna się z moją żoną, więc nie miałem żadnych obaw co do współpracy z nim przy okazji działań związanych z klubem. Jest on dobrą duszą Bałtyku, który od wielu lat z przyczyn sentymentalnych wspiera klub, jako jeden z lokalnych biznesmenów. Ze względu na mój dorobek i wiedzę w zakresie szeroko pojętych spraw piłkarskich ówczesny zarząd zorganizował spotkanie i zaprosił mnie do współpracy. Przekonało mnie to, że wszyscy tam pracują społecznie, a nawet dokładają do interesu. Ja również na dzień dobry kupiłem karnet, szalik i „cegiełki” klubowe, żeby pokazać, iż nie przychodzę tam dla pieniędzy, a dla przyjemności i z racji chęci niesienia pomocy. Zresztą mnie się podoba ten klimat. Ja zawsze stawałem po stronie słabszych – oczywiście nie jako sędzia. Nawet w Warszawie zawsze kibicowałem Polonii. A jeśli chodzi o Bałtyk, to też na moją decyzję wpłynęła taka trochę nostalgia z czasów, gdy sędziowałem tam mecze w ówczesnej pierwszej lidze. Zawsze imponował mi tam klimat rodzinny. Stoczniowcy zabierali dzieci i szli na mecz „Kadłubów”. Lokalna społeczność czuła ogromną więź z klubem. Nie był to taki napuszony klub. Także osoba ś.p. Stanisława Głowackiego miała wpływ na to, że polubiłem ten zespół. Ostatnio odsłoniliśmy tablicę pamiątkową ku jego czci – opowiada Listkiewicz

Zupełnie nowy zarząd. Chłodne podejście do kwestii różnych problematycznych zagadnień. Uznane i szanowane nazwiska działające w klubie. Dla Bałtyku pojawiło się światełko w tunelu. Słabo, bo słabo widoczne, ale jednak. Zamiast szukania na siłę winnych i przerzucania odpowiedzialności za to, co się stało, wszyscy wzięli się do ciężkiej pracy mającej na celu posprzątanie ogromnego bałaganu. Osoby dawniej działające w klubie również pomagają społecznie jako zwyczajni członkowie stowarzyszenia.

Poprzedni zarząd wraz z rewizyjną podał się do dymisji. – Nie szukaliśmy na siłę winnych spośród członków poprzedniego zarządu, gdyż to nie Bałtyk był stroną oszukującą, a sam został oszukany – mówi Paszulewicz. Tak więc udzielono absolutorium byłemu zarządowi. Jednakże plan naprawczy i wszystkie decyzje należą już wyłącznie do sfery działania nowych władz klubu. 2 stycznia upłynie równo rok, od momentu, gdy stery objęli nowi włodarze.

Covidowe utrzymanie w lidze przyczyną małej stabilizacji

Decyzje związkowe dotyczące przerwania rozgrywek na niższym szczeblu dla większości klubów były na rękę. Owszem, znalazło niewielkie grono pokrzywdzonych, czyli zespoły, które zostały pozbawione możliwości walki o awans, lecz na dobrą sprawę taki układ pasował zdecydowanej większości. Bałtyk absolutnie nie mógł narzekać na takie rozwiązanie. Wręcz nie wypadało im tego komentować. Wyłącznie dzięki obligatoryjnemu utrzymaniu w rozgrywkach ze względu na brak możliwości dokończenia rozgrywek, dziś piłkarze z Gdyni nie muszą biegać na boiskach IV ligi. Sam prezes powiedział otwarcie, że nie było szans uratować się przed degradacją.

Gdy przyszedłem do klubu, po pierwszej rundzie Bałtyk miał zaledwie 10 punktów. Wbrew opiniom spadek do IV ligi nie oznaczałby jeszcze upadku klubu. Byliśmy przygotowanie na taki scenariusz. Nam w pewnym momencie groziło wycofanie z rozgrywek. Pandemia paradoksalnie pomogła nam w utrzymaniu, ale też jako klub odczuliśmy jej skutki. Cześć środków finansowych na różne cele nie trafiła ostatecznie do klubowej kasy. Tak jak wspomniałem, mocno odczuliśmy skutki pandemii, gdyż nie mogliśmy zrealizować umów sponsorskich. Na całe szczęście nikt nie spadł z ligi, a my mieliśmy więcej czasu, na to, by uporządkować wiele spraw i przygotować zespół do nowego sezonu. My na dobrą sprawę, już przed pandemią mieliśmy duże problemy, budżet był doszczętnie zrujnowany. Chwała zawodnikom za to, że zgodzili się na obniżenie pensji – przyznaje prezes Bałtyku Gdynia.

W klubie nastąpiła diametralna reorganizacja w każdym aspekcie jego funkcjonowania. Skończyło się obiecywanie gruszek na wierzbie. Kadra pierwszego zespołu została oparta na zawodnikach z regionu. Bałtyk nie oferuje dużych wynagrodzeń. Grają tam głównie uczniowie albo młodzi zawodnicy. Wielu z nich po prostu – jak przeciętny Kowalski – normalnie pracuje. Prezes Paszulewicz kilkukrotnie w rozmowie z nami podkreślił, iż jest tylko czwarty poziom rozgrywkowy i nawet zachęca, by piłkarze nie żyli z samej piłki, ponieważ jego zdaniem III liga to nie jest jeszcze zawodowy sport. Warto zwrócić uwagę na to, że dwudziestu dwóch zawodników z szerokiej kadry pierwszego zespołu, to są chłopaki z okolic Gdyni, podczas gdy rok temu może dwie lub trzy osoby były związane w jakikolwiek sposób z Trójmiastem.

Na dobrą sprawę byliśmy już kilka miesięcy wcześniej przygotowani na rzeczywistość pandemiczną. Poprzez całą serię niefortunnych wydarzeń zmuszeni byliśmy przed lockdownem zastosować plany oszczędnościowe, tak więc w momencie, gdy inne kluby zaczęły zmagać się z różnymi przeciwnościami, my już powoli wychodziliśmy na prostą – były skarbnik Tomasz Florek.

Fot. baltykgdynia.pl

Oczywiście Bałtyk skorzystał z różnego rodzaju pomocy typu tarcza antykryzysowa czy inne środki zapobiegawcze, które zostały wprowadzone przez różne organy państwowe i PZPN. Ogólnie jest to dla lokalnego środowiska związanego z futbolem miłe zaskoczenie, że tak zasłużony klub dla Gdyni przetrwał, a dziś już nie drży o byt w III lidze. Jeśli chodzi o ich budżet, na chwilę obecną pod względem wielkości kasy klubowej, Bałtyk znajduje gdzieś pomiędzy najbiedniejszymi zespołami a krezusami. Działacze nie chcieli ujawnić dokładnej kwoty pieniężnej stanowiącej zaplecze finansowe klubu, lecz zasugerowali, że nie mają płynącego strumienia gotówki jak Radunia, a także nie muszą obracać już każdej złotówki trzy razy jak Gwardia Koszalin.

– Nie możemy złego słowa powiedzieć na władze miasta Gdynia oraz głównego sponsora „Energa”. Gdyby nie grupa ludzi, którzy są związani od lat z Bałtykiem, teraz już nawet nie bezpośrednio, i ich pomocy, nie bylibyśmy w stanie zrealizować planu restrukturyzacyjnego. Największą szkodą, jaką wyrządzono Bałtykowi, jest szkoda wizerunkowa, a nie finansowa. Po serii różnych dziwnych zdarzeń trudno jest nam odbudować zaufanie i wiarygodność u podmiotów zewnętrznych. Na całe szczęście idzie to do przodu. W Trójmieście oraz północnej Polsce krąży o nas takie powiedzenie – jest bidnie, ale solidnie. Nie ma u nas takich pensji, aby ktoś mógł zostać zawodowym piłkarzem, ale stworzyliśmy warunki do tego, by móc spokojnie realizować cele sportowe, a nasz zespół może być trampoliną dla wielu graczy. My jako członkowie zarządu działamy tylko i wyłącznie społecznie. Krok po kroku udało nam się ten plan naprawczy stworzyć i systematycznie realizować go. Dziś z pełną stanowczością mogę powiedzieć, że Bałtyk od 1 stycznia będzie miał już czystą kartę i żaden wierzyciel nie będzie mógł powiedzieć, że klub jest mu coś winien, bądź czegoś nie dopatrzył i nie zrealizował jakiejś umowy.

Natomiast jako osoba z zewnątrz troszkę innym okiem na to spojrzałem i podkreślę – szkody wizerunkowe wyrządzone Bałtykowi przez „Pana Kamila” są niewspółmiernie wyższe niż szkody finansowe. Zaufanie do partnerów, które wspierają klub albo miały wspierać, zostało trwale naruszone. O ile miasto Gdynia i grupa „Energa” wykazały się wyrozumiałością, tak współpraca z innymi podmiotami uległa zwieszeniu lub nawet storpedowaniu – Jacek Paszulewicz przedstawia bieżącą sytuację klubu.

Michał Listkiewicz jest zaskoczony pozytywnym obrotem spraw. To prawda, mało kto przypuszczał, iż w ciągu 12 miesięcy Bałtyk wyjdzie na prostą. Nie można jeszcze powiedzieć, że klub jest bardzo stabilny, gdyż reperkusje pandemii mogą go dosięgnąć w najbliższym czasie. Jednak praktycznie całkowite zaspokojenie wierzycieli pozwala wierzyć, iż „Kadłuby” wreszcie będą mogły stawiać przed sobą ambitniejsze cele niż samo utrzymanie w lidze.

Wiele w swojej przygodzie z piłką nożną widziałem. Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że wszystko teraz idzie tak kapitalnie, że aż chce się działać dalej. Sprawy poszły do przodu. Proszę pana, to tak jakby wejść do ogrodu wysuszonego, zapuszczonego, a nagle ta roślinność zaczęła w nim żyć. Najważniejsze, że kibice zaczynają to doceniać. Może ta grupa nie jest tak widoczna i tak głośna, jak Arki, lecz są wierni i przywiązani. Moim zdaniem Bałtyk nie ma co się ściągać z Arką, tak samo, jak Polonia z Legią, ponieważ Gdynia jest w moim odczuciu na tyle dużym miastem, że mogą spokojnie funkcjonować tu dwa duże kluby piłkarskie. Niech Arka wróci do Ekstraklasy, a my krok po kroczku może do drugiej ligi. Nie ma jednak co się napinać, kto rządzi w Gdyni. Każdy musi po prostu robić swoje – z dumą opowiada Michał Listkiewicz.

Kompromis z akademią i brak własnego domu

Nowy zarząd za priorytetową sprawę uważa nawiązanie porozumienia z osobnym stowarzyszeniem – Akademią Piłkarską „Bałtyk” Gdynia. W tym tygodniu prowadzone są negocjacje pomiędzy dwoma podmiotami dotyczące przyszłej wieloletniej współpracy.

Dla nas jako zarządu ważnym celem jest także kwestia uporządkowania grup młodzieżowych. To przykry proces, że coraz częściej zamiast jednego klubu złożonego z sekcji seniorów, juniorów, trampkarzy itd., istnieją zupełnie osobne stowarzyszenia o tej nazwie klubowej. Chcemy osiągnąć porozumienia z Akademią Bałtyku Gdynia, by znowu klub był jednym, lecz złożonym i prawidłowo funkcjonującym organizmem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby jeszcze stowarzyszenia – i nie chodzi mi tylko o kazus Bałtyku – współpracowały ze sobą, ale tych relacji partnerskich nie ma i traci na tym głównie młodzież. Taki proces możemy obserwować od wielu lat, np. w Polonii Warszawa. Zaczęło się rozdzieranie obrusu i każdy, tylko ciągnie w swoją stronę. U nas ostatnie tygodnie przyniosły pewien przełom i jesteśmy bliscy osiągnięcia oficjalnego porozumienia z Akademią – informuje Listkiewicz.

„Kadłuby” są zmuszone grać na Stadionie Narodowym Reprezentacji Polski w rugby. Prezes Paszulewicz twierdzi, że brak własnego obiektu nie jest dużym kłopotem dla Bałtyku. Jeśli zainteresowanie jego meczami będzie duże, w każdej chwili może przenieść się na stadion miejski przy ul. Olimpijskiej, pod warunkiem, że wcześniej zapłaci za użytkowanie tego obiektu. Klub zmaga się z większymi problemami niż to, że występuje na wynajmowanym terenie.

Impreza na 90-lecie klubu (fot. baltykgdynia.pl)

Michał Listkiewicz ma na ten temat troszkę inne zdanie, odmienne od Jacka Paszulewicza: – Jak ktoś mieszka w wynajmowanym mieszkaniu, wpływa na to życie rodzinne. I tak samo jest z naszym klubem. Nie mamy własnego obiektu. Akurat w tej kwestii mamy z prezesem Paszulewiczem troszkę różne zdanie. Prezes ma podejście pragmatyczne, ja z kolei romantyczne. Moim zdaniem klub musi mieć dom. Tym domem jest magazyn, mini muzeum klubowe, sekretariat. Stadion wynajmowany wiąże się z tym, że to właściciel decyduje, kiedy zgramy, kiedy możemy trenować. Łatwiej także przyciągnąć kibiców na mecze, jeśli czują więź ze stadionem jako swoim drugim domem. A tak mamy jakieś tam jedno pomieszczenie klubowe, szatnie dzielimy z innymi zespołami. Owszem, mamy odmienne poglądy z panem Jackiem w tej kwestii. Moim marzeniem jest dożyć czasów, że Bałtyk będzie miał swój stadion, choć akurat w tym momencie brak własnego obiektu nie jest największym z problemów.

Natomiast obaj panowie zgadzają się z tym, że nie ma sensu na siłę konkurować z Arką, lecz według nich w Gdyni jest miejsce dla dwóch klubów na poziomie centralnym. Przyznają otwarcie, że ich plany nie kończą się na III lidze.

Na pewno z korzyścią dla regionu byłoby, gdyby na poziomie centralnym oprócz Arki i Lechii był kolejny klub. Spowodowałoby to, że młodzi i zdolni piłkarze nie wyjeżdżaliby z regionu, tylko tu w Trójmieście, znaleźliby miejsce do dalszego rozwoju ich kariery. Nie musieliby promować innych miast, tylko graliby w miejscu, w którym się wychowali lub urodzili – stanowczo dodaje Paszulewicz.

Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie…

O ile Bałtyk zażegnał większość problemów, tak Kamil Ż. wciąż nie poniósł zasłużonej kary z ręki polskiego wymiaru sprawiedliwości. Mimo iż przed pojawieniem się w Gdyni oszukał prywatne osoby na łączną kwotę kilku milionów złotych, to dopiero za sprawą działań ludzi z zarządu „Kadłubów” organy ścigania na poważnie zainteresowały się „panem Kamilem”. Obecnie jest ścigany listem gończym, lecz ze względu to, że wciąż pozostaje nieuchwytny, wiele spraw sądowych nie odbyło się w pierwotnym terminie. Osoby, które zostały okradzione, do tej pory nie miały okazji spotkać się na sali sądowej z „panem Kamilem” jako oskarżonym.

W 2020 roku otrzymałam tylko jedno pismo z sądu i nie byłam już wzywana na żadne rozprawy. Aktualnie pogodziłam się z tym, że swoich pieniędzy nie odzyskam. Staram się, o tym nie myśleć i nie przejmować. Oczywiście w jakimś tam stopniu wierzę, że ten oszust w końcu wyląduje w więzieniu. Nie będę ukrywać, długo ciągnie się ta sprawa. Odnoszę wrażenie, że nasze organy ścigania nie robią wszystkiego, co w ich mocy, by go złapać – mówi Natalia Jaworska, jedna z ofiar przestępstw Kamila Ż.

Sprawa z Kamilem dotyczy przede wszystkim członków byłego już zarządu klubu. Większość środków była wydawanych z ich pieniędzy prywatnych. Aktualnie sprawa toczy się w prokuraturze. Ja jako aktualny prezes nie uczestniczyłem bezpośrednio w czynnościach śledztwa oraz procesowych. Z prostej przyczyny – mnie w tym czasie w klubie nie było. Teraz temat jakby ucichł, nie wiem, czy organy ściągania nie są w stanie złapać Kamila. Nasz uszczerbek w porównaniu do tych kobiet, które według różnych źródeł oszukał łącznie na kwotę miliona złotych, nie jest aż tak wielki. My na każde wezwanie prokuratury się stawialiśmy lub składaliśmy stosowne wyjaśnienia pisemne. Nie otrzymaliśmy informacji o umorzeniu postępowania, więc sprawa wciąż trwa. Całe szczęście, że „pan Kamil” nie był umocowany w KRS-ie do podpisywania umów w imieniu klubu, wówczas szkody byłyby jeszcze większe – relacjonuje Paszulewicz.

Czy rzeczywiście organy ściągania zawodzą? Nam trudno jest ocenić to w sposób prawidłowy. Nie mamy dostępu do akt sprawy. Nie wszystkie procedury prawne zastosowane wobec Kamila Ż są nam znane. Być może tak dobrze się kamufluje, że nie zostawił żadnego tropu. A w oszukiwaniu ludzi i intrygach był niesamowicie wyrachowany oraz precyzyjny. Należy jednak przyznać, że ludzie wciąż czekają na utracone oszczędności i co najgorsze przestają powoli wierzyć w życiową sprawiedliwość. Klub Bałtyk Gdynia spośród wszystkich oszukanych podmiotów miał najwięcej szczęścia. Nie wszystko jednak jest zasługą przyjaznych okoliczności. Wielu ludzi wykonało tytaniczną pracę, aby „Kadłuby” nie poszły na samo dno.

Jeśli chodzi o sprawę tych przekrętów, to wówczas pracowałem w Armenii i nie było mnie przy tych wydarzeniach. Był ten Pan, o którym się później dowiedziałem. Szczerze? Raz go w życiu na oczy widziałem i do ówczesnego prezesa Józefa Stopyry powiedziałem: Józuś, nie podoba mi się ten gościu. Ale jak wszyscy wiemy, ten pan od przekrętów na początku wywiązywał się z deklaracji. No, a potem okazało się, że Bałtyk został przez niego oszukany. Nie tylko Bałtyk trafił na taką osobę. Niestety, wokół piłki kręcą się czasami hochsztaplerzy. Na szczęście wszystko jakoś to wszystko odżyło. Wspomniany wcześniej przez mnie Adam Pstrągowski wziął to na siebie, ma bardzo dobrą reputację w mieście oraz ma zaufanie prezydenta miasta Wojciecha Szczurek, który w mojej opinii jest jednym z najlepszych włodarzy miejskich pod względem wspierania sportu i zrozumienia jego roli w społeczeństwie – opowiada Michał Listkiewicz.

Klub przetrwał dzięki przychylności wielu ludzi. Nie ogłosił upadłości w trakcie 90-lecia swojego istnienia. Mamy szczerą nadzieję, że oszukanym kobietom los również zadośćuczyni doznane szkody materialne i krzywdy. Bałtyk wprawdzie w aż takim dużym stopniu nie ucierpiał finansowo, lecz skutki uszczerbku wizerunkowego po dziś dzień bardzo mocno odczuwa. Choć kasa klubowa już nie świeci pustkami, to proces odbudowy pełnego zaufania u podmiotów zewnętrznych wciąż trwa i nie wiadomo, kiedy się zakończy. Ważne, że Bałtyk przetrwał ten sztorm.

PIOTR STOLARCZYK

Fot. baltykgdynia.pl / baltyk.gdynia.pl / FotoPyK

Najnowsze

Niemcy

Jakub Kamiński zagrał w Bundeslidze po raz pierwszy od stycznia

Bartosz Lodko
0
Jakub Kamiński zagrał w Bundeslidze po raz pierwszy od stycznia

Komentarze

15 komentarzy

Loading...