– Jedno rzucało mi się w oczy: on zawsze przychodził ostatni. Wszyscy stali już w tunelu, czekali, ale kiedy szedł, to widać było, że nadchodzi coś wyjątkowego. Ktoś wielki, jedyny w swoim rodzaju. Byli przy nim ludzie, czy to masażysta, czy to rehabilitant, czy to ktoś jeszcze. Pokrzykiwał, wychodził, emanował aurą wielkości. Wyróżniał się. Pamiętam ten mecz na San Siro. Tam grali Claudio Caniggia, Careca, Lothar Matthaeus i wielu innych, tylko Holendrzy odmówili, konkretnie Van Basten i Rijkaard, a widać było, że oni wszyscy czekają na Maradonę. Nawet Lothar Matthaeus rozglądał się, patrzył w tył, czy Argentyńczyk przypadkiem już nie idzie – opowiadał Roman Kosecki, który miał okazję dwukrotnie grać przeciwko Diego Armando Maradonie, na antenie Weszło FM. Zapraszamy do zapisu tekstowego tej rozmowy.
Odszedł największy piłkarz w historii?
Dla mnie tak. Spotkałem go. Widziałem go trzykrotnie. Grałem przeciw niemu dwukrotnie. Spojrzałem mu w oczy. Widziałem otaczającą go aurę wielkości. Widać było, że to człowiek, dla którego piłka jest świętością. Swoją pasją, swoim uwielbieniem dla futbolu, zarażał wszystkich wokół siebie. Nawet przeciwników. Nie udawał tego. To było u niego naturalne, urodził się z wielkim darem. To było jego całe życie, bez piłki sobie nie radził. Widać to było doskonale, kiedy przestał grać i czegoś mu brakowało. Trenerka to wypełniacz, to nie to samo.
Diego Maradona był geniuszem piłkarskim. Każdy oglądał jego sztuczki, jego przebłyski, jego panowanie nad piłką. Na treningach wszyscy próbowali, trenowali, czasami wychodziło, a on robił to cholernie naturalnie. Brał piłkę do nogi, żonglował, dotykał jej i on się tą piłką stawał. Serio. Miał z nią niesamowite połączenie. Nie oszukiwał w najczystszej możliwej postaci miłości do piłki. Rzadko się spotyka ludzi, którzy z takim afektem wykonują to, co robią w życiu.
Mieliśmy wielkich piłkarzy w 1974 roku. Było na kim się wzorować, a jednak ten Maradona dużo bardziej przenikał do podwórkowej świadomości.
Jasne, moim podwórkowym idolem był Grzegorz Lato, nie ukrywam, ale później zobaczyłem Maradonę i oszalałem na jego punkcie. To dwie osoby, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Są ludzie, którzy rodzą się z talentem. Z tym darem bożym, dotknięci przez boski palec. A są ludzi, którzy dochodzą do sukcesu ciężką pracą, jak chociażby Robert Lewandowski. Maradona, Messi, Pele mają to naturalne. Urodzili się wyjątkowi.
Dwukrotnie miał pan przyjemność mierzyć się z Maradoną na boisku. Pierwszy raz w 1988 roku – reprezentacja ligi polskiej kontra reprezentacja ligi włoskiej na San Siro, skończyło się 2:2, a drugi raz, już jako zawodnik Osasuny, przeciwko Sevilli w lidze hiszpańskiej.
Jedno rzucało mi się w oczy: on zawsze przychodził ostatni. Wszyscy stali już w tunelu, czekali, ale kiedy szedł, to widać było, że nadchodzi coś wyjątkowego. Ktoś wielki, jedyny w swoim rodzaju. Byli przy nim ludzie, czy to masażysta, czy to rehabilitant, czy to ktoś jeszcze. Pokrzykiwał, wychodził, emanował aurą wielkości. Wyróżniał się. Pamiętam ten mecz na San Siro. Tam grali Claudio Caniggia, Careca, Lothar Matthaeus i wielu innych, tylko Holendrzy odmówili, konkretnie Van Basten i Rijkaard, a widać było, że oni wszyscy czekają na Maradonę. Nawet Lothar Matthaeus rozglądał się, patrzył w tył, czy Argentyńczyk przypadkiem już nie idzie. W końcu nadszedł i tylko:
– Vamos! Vamos!
To samo było w 1992 roku. 0:0. Grał w ataku z Davorem Sukerem. I też przyszedł jako ostatni. W drużynie miał swój mini-sztab, który utwierdzał go w przekonaniu, że jest boski, że jest wyjątkowy, że jest unikalny. W pierwszym meczu miał asystę i bramkę, w drugim do niego podszedłem.
– Zawsze byłeś moim idolem.
Objął mnie.
– D0brze grałeś.
Przybiliśmy piątkę.
Trzeci raz spotkałem go na finale Ligi Mistrzów w Stambule. Dzień przed meczem, na murawie Stadionu Olimpijskiego, było wielu dziennikarzy, podszedłem do niego, przywitałem się.
– Graliśmy przeciw sobie! – wspomniałem.
– Tak, tak! – odpowiedział, ale doskonale wiedziałem, że nie może tego pamiętać.
Takich sytuacji miał pewnie mnóstwo.
To dla mnie były szczególne chwile, nie dla niego, on tego uwielbienia, żywego zainteresowania, doświadczał na co dzień. Szkoda. Piłkarski geniusz. Nie każdy sobie radzą z tą wielkością. I tak było chyba w przypadku Diego Maradony. On chciałby grać cały czas, ale organizm się starzej i odmawia pewnych czynności.
Mimo że Maradona próbował ten organizm, w nielegalny do końca sposób, pobudzać. Poczytuje pan jako jeden ze swoich największych sukcesów to, że udało się panu jako polskiemu piłkarzowi z Mirkowa wybić się na tyle, żeby móc grać na jednym boisku z samym Diego Armando Maradoną?
W lidze hiszpańskiej grałem z wieloma znamienitymi piłkarzami. Wielkimi nazwiskami, wielkimi talentami, oni dalej żyją.
Żyją i w porównaniu z Maradoną chyba też nie za bardzo mają czego szukać.
No tak, ale nie można odmówić: Emilio Butragueno, Marco van Basten, a Johann Cruyff miło o mnie napisał w książce. Spotkanie z każdym z nich, przeciwko Cruyffowi akurat nie grałem, są absolutnie wyjątkowe. Ale dla mnie spotkanie z Diego Maradoną było jedyne w swoim rodzaju, wyjątkowe.
Jak pan patrzy na Leo Messiego? Widzi pan w nim Maradonę? Argentyńczyk wyprzedza swojego rodaka czy Maradona to postać na tyle mityczna w swoim kraju, że Messi nie ma szans w tej rywalizacji o serca ludzi?
Ktoś fajnie powiedział, że nie można zestawiać ze sobą epok, że to najgorsze, co można zrobić. Zgadzam się z tym, że gdyby Maradona grał teraz i i zachowywał się tak, jak podczas swojego pobytu w Napoli, to nie byłoby sławniejszego piłkarza. Cristiano Ronaldo, Leo Messi, byliby przy nim malutkimi pachołkami. Potrafił zwrócić na siebie uwagę, i grą, i życiem, związać serca ludzi. Nawet w Argentynie mówią, że najważniejsze jest Mistrzostwo Świata. To pozostaje w pamięci. I tego też brakuje Messiemu.
Do dzisiaj tytuł z 1986 roku jest ostatnim zdobytym przez Argentynę. Pewnie doskonale pamięta pan najbardziej pamiętny mecz tamtego Mundialu, czyli ten z Anglią.
Konflikt o Falklandy, odśpiewanie hymnów, wzrok Maradony, który przygląda się kapitanowi reprezentacji Anglii i coś tam szepcze pod nosem do rywali. Ja wiem, co mówił, bo hiszpański rozumiałem, nie były to miłe słowa dla Anglików. A później ten mecz. Mecz, który był jak on. Łotrzykowski, kiedy strzelał gola ręką i genialny, kiedy slalomem mijał wszystkich. Przy dzisiejszym VAR miałby tylko jedno trafienie, ale tak jak mówiłem: epok porównywać nie można. Ale wiecie co, śmiem twierdzić, że Messi chciał być Maradoną. Chce nim być. Na boisku. Tak chciał grać jak on, strzelać jak on, podawać jak on, dryblować jak on. Czy Messi, czy Neymar, czy ktoś inny.
Roman Kosecki też!
Wszyscy się na nim wzorowali, wzorują i będą wzorować. Już na zawsze.
ROZMAWIAŁ WOJCIECH PIELA
PRZECZYTAJ TAKŻE INNE NASZE TEKSTY O DIEGO ARMANDO MARADONIE:
- NAJDŁUŻSZY SKOK BEZ SPADOCHRONU
- 40 MGINIEŃ DIEGO MARADONY. „LUDZIE ZABIJAJĄ SIĘ, ŻEBY CAŁOWAĆ MOJE BUTY”
Fot. Newspix