Dekadę temu Lech Poznań zapisał jedną z piękniejszych kart w historii swoich występów w europejskich pucharach i jak na razie jedną z dwóch najpiękniejszych jeśli chodzi o polskie kluby na międzynarodowej arenie w XXI wieku. Wielki udział w tamtych sukcesach miał Marcin Kikut, który dziś znajduje się zupełnie poza piłką, skupiając na biznesie hotelarskim. Wspominamy jego karierę, wcale nie usłaną różami. Jak sam mówi, tylko przez dwa lata wybijał się wyraźnie ponad ligową szarzyznę.
Dlaczego Franciszek Smuda był jego hamulcowym, mimo że to u niego zadebiutował w reprezentacji? Jaki był sposób na “Franza” w dyskusji? Co sprawiło, że Smuda nie odstrzelił w “Kolejorzu” Rafała Murawskiego? Jakie błędy przed eliminacjami Ligi Mistrzów popełnił Jacek Zieliński? Którego momentu z dwumeczu z Bragą żałuje najbardziej? Kiedy Silvain Wiltord patrzył na niego jak na trupa? Dlaczego już na parkingu w Chorzowie poczuł, że przejście do Ruchu to zły pomysł? Czego w Widzewie nie rozumiał Artur Skowronek? Czemu Bytovia była skazana na niepowodzenia? Co różni dzisiejszego “Kolejorza” od tego z czasów Kikuta? Jak jego firma znosi koronawirusowy kryzys? Zapraszamy na pełną anegdot rozmowę z dwukrotnym reprezentantem kraju, mistrzem Polski oraz zdobywcą Pucharu i Superpucharu Polski z Lechem.
Zajmuje się pan dziś biznesem, w który wszedł pan jeszcze pod koniec pobytu w Lechu Poznań.
Tak, temat Baltinu wypełnia teraz moje życie. Pierwsze środki zainwestowałem już w 2010 roku. Przekazałem kapitał i zaufałem wspólnikowi. Mieliśmy wspólnego przyjaciela, który nas połączył na biznesowej drodze, ale nie była to bardzo bliska znajomość. Na początku nie angażowałem się mocniej w szczegóły, bo kontynuowałem zawodowe granie w piłkę.
Często człowiek słyszy o przejechaniu się na zaufaniu do wspólnika. Rozumiem, że pan tej decyzji nie żałuje?
Dla piłkarza to zawsze trudna decyzja, żeby powierzyć komuś kapitał i nadal skupiać się na graniu. To nieraz duże wyzwanie i duży problem, ale udało mi się uniknąć dziwnych historii. Zdecydowanie nie żałuję, to był strzał w dziesiątkę, choć ze wspólnikiem nasze drogi powoli się rozchodzą.
Dlaczego?
Budowaliśmy projekt Baltin – hotel i apartahotel – od A do Z, a teraz oferujemy pobyty w obu obiektach. Zawsze pod dokumentami podpisywały się dwie osoby. Teraz to rozdzieliliśmy. Obszar deweloperski przejął wspólnik, a ja działkę operatorską. Spółki mają osobnych właścicieli i funkcjonują niezależnie. Niewykluczone, że na niektórych polach nadal będziemy kooperować i jeszcze niejeden projekt nas połączy. Dziś wynajmuję obiekt od byłego wspólnika, wcześniej była to nasza własność. Jeżeli on będzie realizował jakąś inwestycję, w pierwszej kolejności zapytanie ofertowe odnośnie najmu obiektu będzie przekazywał do mnie jako operatora. Jednocześnie mogę przejąć inne obiekty do zarządzania, niezwiązane zupełnie ze wspólnikiem. Myślę, że obaj na tym skorzystamy.
W zeszłym roku czytałem, że jest pan współwłaścicielem dwóch hoteli nad morzem, a w planach miał być też ośrodek w górach. To aktualne?
Jestem właścicielem spółki operatorskiej Baltin, która przejmuje obiekty i nimi zarządza. Mam w nich swoją własność, ale bardziej chodzi o rzeczy typu basen czy restauracja. Moje zadanie to rozbudowywanie oferty takiego ośrodka. Aktualnie odpowiadam w tych kwestiach za dwa obiekty nad morzem, które łącznie oferują 140 pokoi lub apartamentów. Podpisujemy długoterminowe umowy z właścicielami konkretnych jednostek w tych hotelach i odpowiadam wtedy za całość w tematach infrastruktury, sprzedaży, gastronomii, marketingu i tak dalej. Zaczynałem od udziałów w spółce deweloperskiej – razem budowaliśmy i razem zarządzaliśmy – ale jak wspominałem, teraz działam już inaczej i przede wszystkim pracuję na zysk dla kogoś, by jednocześnie mieć swój. Jednocześnie dopinamy w obu lokalizacjach przejęcie własności, żeby ich serce było w moim posiadaniu, bo to zwiększa moją wiarygodność. Nie byłbym operatorem wiarygodnym, gdybym nie miał swojej własności w obu lokalizacjach. Jak coś jest twoje, to zawsze staniesz na rzęsach, żeby zadbać o jak najwyższą jakość i standardy.
Branża hotelarska znajduje się w czołówce największych poszkodowanych przez koronawirusową zawieruchę. Jak to wygląda u pana?
Branża hotelarska generuje 12 procent PKB, mamy w Polsce 2400 hoteli. To naprawdę duży segment gospodarki i obecna sytuacja bardzo nas boli. Dostajemy mocne ciosy, ale nikt nie ma dziś łatwo. Niektórzy tę sytuację wykorzystają, a innym – tak jak nam – mniej lub bardziej pozginają się kolana. Pomaga mi przeszłość charakternego sportowca. Nie wykrzykuję litanii “o Boże, co się dzieje!”, tylko podwijam rękawy i działam. Adaptujemy się do innej rzeczywistości, a mimo zamknięcia obu obiektów i tak mamy mnóstwo pracy – strategicznej i bieżącej. W zeszłym roku również było wiele wyzwań, intensywnie inwestowaliśmy, więc generalnie jestem przyzwyczajony do ciągłej walki.
Czyli to nie jest tak, że wszystko wisi na włosku, że jeszcze miesiąc lub dwa w zamknięciu i koniec?
Może na włosku nie wisi, aczkolwiek jeżeli dziś podejmę złe decyzje, mogę doprowadzić do dramatycznej sytuacji spółki. To też nie jest tak, że mam w pełni spokojny, dziewięciogodzinny sen z chrapankiem. Stresu nie brakuje, szczególnie w temacie przepływów finansowych. Można wygenerować w bilansach pozytywne wyniki, a stracić płynność i doprowadzić do upadłości. Nie mamy pewności, że spokojnie dociągniemy do marca. Odbywamy wiele trudnych rozmów z wynajmującymi i kontrahentami. Każdy ma ciężko i oczekuje przychodów. Decyzje rządu nam nie pomagają.
Według najnowszej wersji, w optymistycznym wariancie hotele zostaną otwarte po feriach zimowych, czyli pod koniec stycznia.
Trzeba patrzeć realnie. Czekają nas jeszcze co najmniej dwa miesiące w zamknięciu, a w lutym i tak prawie nikt nie przyjedzie, bo będzie cały zestresowany po zimie i poczeka na pierwsze promienie słońca. Ruch na dobre zapewne odblokuje się w kwietniu. Założyłem czarny scenariusz, w którym przez pięć miesięcy nie mamy przychodów i tego się od października trzymam, pod tym kątem podejmuję każdą decyzję. Tak też mówiłem ostatnio pani dyrektor, żeby nie zarządzała przez nadzieję. Liczyła, że na święta przyjadą goście, ale musimy patrzeć na fakty. Wiem, jakimi ścieżkami należy podążać, żeby przetrwać. Wiąże się to z cierpieniem i trudnymi decyzjami kosztowymi, dotykającymi konkretne osoby. Wraz z moim zespołem cały czas mocno to analizujemy, żeby nie przestrzelić.
Ten biznes to pana finansowe być albo nie być?
Lwią część kapitału, jaki zgromadziłem podczas gry w piłkę, zainwestowałem w projekt Baltin. Nie występowałem za granicą, moja kariera naprawdę mocny wzlot miała przez mniej więcej dwa lata, wiec ten kapitał nie był imponujący. Najwięcej zarobiłem właśnie w 2010 roku, gdy graliśmy z powodzeniem w Lidze Europy. Obracałem się latami w ligowej szarzyźnie, miałem momenty wyjścia ponad nią, więc trochę pieniędzy się pojawiło, ale nie mówimy o gigantycznych kwotach. A nie wszystkie ruchy biznesowe były tak udane jak Baltin. Jeśli mi się z nim nie powiedzie, mogę mieć problem.
Życie po karierze zapewnia przynajmniej namiastkę adrenaliny z boiska?
Tak. Nigdy nie uzyskam efektu jeden do jednego, ale niesamowicie mnie ta branża wciągnęła. Nieskromnie mówiąc, z powodzeniem przeszedłem wszystkie szczeble. Pamiętam, gdy w latach 2014-2015 budowaliśmy apartamenty. Wstawałem o 5 rano i jechałem na budowę. Bywało zimno, pobudka skoro świt i robiłem 100 kilometrów w jedną stronę. Był to dla mnie pewien szok. Nie licząc obozów przygotowawczych, całe życie wstawałem najwcześniej o 9 (śmiech). Przeskok niesamowity. Czas się wydłużył, pracowało się po 10-12 godzin. Zaczynałem od zera, musiałem się uczyć zupełnie nowych rzeczy. W 2016 roku otwieraliśmy apartamentowiec w Mielenku i pracowałem w każdej roli – w recepcji, przy barze, przy sprzątaniu, byłem i woźnym, i menadżerem. Mogę bez ubarwiania mówić załodze, że byłem wszędzie, czuję temat, poznałem go z każdej strony. Nie zakończyłem hucznie kariery w Lechu i następnego dnia nie stałem się zarządcą hotelu. Po drodze się niesamowicie potłukłem i poobdzierałem, ale to tak jak w sporcie – rzucą cię na głęboką wodę i musisz sobie radzić, iść do przodu.
Obecne zajęcie z piłką łączy to, że też jest dla ludzi, że ma dawać im radość. Futbol jest tworzeniem spektaklu, powtarzano, że od naszej postawy w weekend zależy humor poznaniaków przez następny tydzień. W hotelarstwie jest podobnie: dopiero, gdy widzisz uśmiechy ludzi, ich zadowolenie i pozytywne emocje, możesz uznać, że wykonałeś dobrą robotę. A z ekipą musisz tworzyć zgrany zespół i iść w jedną stronę, czyli znów analogia boiskowa. Odnajduję się w tym.
Z piłką wiąże pan jeszcze jakieś plany czy to temat zamknięty?
Skończyłem kurs UEFA A, lekkie przetarcie zaliczyłem. Myślę, że po krótkim uniesieniu z pracą z dziećmi w mojej miejscowości i z seniorami na poziomie IV ligi w Tarnovii Tarnowo Podgórne, kontynuacji raczej nie będzie. Nigdy nie mów nigdy, ale dziś kompletnie tego nie widzę i o tym nie myślę. Ciągnie wilka do lasu, jednak w życiu zawsze kierowałem się zasadą, że albo robię coś na sto procent, albo nie robię wcale i nie rozdrabniam się. Mam biznes, mam rodzinę, nie widzę tu przestrzeni dla piłki, przynajmniej w najbliższych latach. Może kiedyś uspokoję trochę sytuację z Baltinem, osadzę go na silnym fundamencie i będzie szansa na powrót do trenerki, chociażby z dzieciaczkami. Miałem niesamowitą frajdę pracując z 10-latkami. Tu jeszcze widzę jakąś szansę, na zawodowstwo trenerskie nie.
Czyli to nie było tak, że się pan zniechęcił, nie czuł tego?
Kwestia priorytetów i niczego innego. Nieskromnie powiem, że gdybym postawił na trenerkę, to wylądowałbym w Ekstraklasie. Oczywiście trwałoby to wiele lat, musiałbym się wspinać po drabince, ale jestem przekonany, że by mi się udało. Podpieram się opiniami kolegów z czasów Lecha, z którymi grałem w Tarnovii. Zbigniew Zakrzewski, Bartosz Ślusarski czy Błażej Telichowski zawsze byli szczerzy i szyderczy, ale przyznawali, że mam to coś. I też tak czuję. Miałbym balans między aspektami merytorycznymi a życiowymi, popartymi doświadczeniami z boiska. Przez chwilę nawet myślałem, żeby przejść trenersko z czwartej ligi do trzeciej, tyle że ten szczebel to już jazda po 1/4 powierzchni kraju. Za często byłbym w rozjazdach. No i wiadomo, trener na początku przede wszystkim inwestuje w siebie, a nie zarabia. Wszystko sobie przeanalizowałem i doszedłem do wniosku, że przy działalności biznesowej bym się rozdrabniał. A jednak mówimy o dużej spółce, nie ma żartów. Po drodze bywało z nią gorąco, dlatego działanie na pół gwizdka nie wchodziło w grę.
Nie ma pan wrażenia, że mógł zakończyć karierę w 2012 roku? Później czekały już tylko rozczarowania.
Tak, to są fakty, z nimi się nie dyskutuje. Oczywiście trudno, żebym wiedział mając 30 lat, że już nic dobrego mnie w piłce nie czeka, możemy jedynie dyskutować tu i teraz. Po odejściu z Lecha pojawiło się kilka grubych rys. Gdy kończyłem z graniem, mocno się zapierałem, że czuję się bardzo spełniony jako piłkarz i niczego nie żałuję. Dziś mogę powiedzieć, że ogólnie spełniony jestem, przy czym parę mocnych “ale” się pojawiło i gdy je wspominam, od razu marszczą mi się brwi. Wtedy próbowałem to zatuszować i oszukiwać samego siebie, że nic się stało, że to nie ma znaczenia. Staram się te ostatnie lata wyrzucać z głowy, bo nie przynoszą mi chluby.
MIKAEL ISHAK – OVER 1.5 CELNYCH STRZAŁÓW. KURS 2.00 W TOTALBET!
Z Lechem pożegnał się pan dlatego, że miał jeszcze nadzieję na zagraniczny transfer. To był pana priorytet.
Wspominaliśmy o pani dyrektor z hotelu, która nie miała zarządzać w oparciu o nadzieję, a ja tak zrobiłem w tamtym czasie. Żyłem złudzeniami, a nie faktami. Miałem podpisane dwie umowy z agencjami menadżerskimi, ale w chwili odejścia nie dostałem nawet wstępnych ofert. Dla tych agencji byłem trochę na doczepkę. Nie prowadziły mnie wcześniej, nie byłem ich “dzieckiem”, chodziło o typowy jednorazowy strzał. Coś tam w trawie piszczało. W dwóch meczach znajdowałem się pod lupą Fortuny Duesseldorf. W jednym zaprezentowałem się dobrze, w drugim – mimo że wygraliśmy w Warszawie z Legią – już niekoniecznie. Jak zawsze grałem dla drużyny, mniej dla siebie. Nie sprzedałem się przy kilku zagraniach, zabrakło większego ryzyka. Widziałem potem w rozmowie z agentem nagrywającym temat, że był trochę zdziwiony takim obrotem sprawy. To chyba zaważyło, jego telefon nagle zaczął milczeć.
Działo się to jakoś w połowie maja, zaraz potem rozpoczęło się Euro 2012. Ciągle byłem pewny swego. Po takiej karcie zapisanej w Lechu sądziłem, że coś na pewno się wydarzy. I tak żywiłem się tą nadzieją przez dwa miesiące, aż na początku lipca zakotwiczyłem w domu i trenowałem indywidualnie przez kolejny miesiąc. Dostałem obuchem w łeb. Tak jak covid zmienia dziś świat, tak wtedy EURO zmieniło polską piłkę. Okazało się, że to już nie ty czekasz na telefon od menedżera, tylko ty się do niego odzywasz i prosisz, żeby coś załatwił. Dima Injac miał ten sam problem, też nie wiedział, co się dzieje, dlaczego w ciągu dwóch miesięcy tak zmieniła się rzeczywistość. No i ostatecznie pod wpływem presji czasu i coraz większego stresu wylądowałem na parkingu w Chorzowie. Jak tylko tam podjechałem, wiedziałem, że to się źle skończy.
Dlaczego?
Podświadomość, intuicja. Każdy ją ma, czasami warto jej zaufać. Doskonale pamiętam nawet miejsce, w którym zaparkowałem auto. Kołatała mi w głowie myśl “wrzuć wsteczny i wyjedź”. Nie posłuchałem, choć przeczuwałem, że się tam nie odnajdę, że Chorzów nie jest miejscem dla mnie. Wystarczyło spojrzeć na archaiczny stadion. Znając siebie, swój pęd do wielkości i adrenaliny, którą miałem w Lechu, będąc wychowanym we Wronkach w najlepszej wówczas akademii w kraju, poczułem, że Ruch nie jest klubem dla mnie. Miałem DNA profesjonalizmu i jakości, a tu nagle przeniosłem się w czasie. Mimo to podpisałem kontrakt, praktycznie o połowę niższy niż w Poznaniu, żeby odbudować formę. Dostałem jednak niewłaściwie impulsy i bodźce, tam się inaczej pracowało. Wiem, że wielu ma dobre zdanie o metodach śp. doktora Wielkoszyńskiego, opierali się na niej Orest Lenczyk czy Waldemar Fornalik, który trafił do kadry z Leszkiem Dyją, odpowiadającym w Ruchu za przygotowanie fizyczne. Ale to tylko jedna z filozofii, jeden z modeli. Ewidentnie do niego nie pasowałem.
W jakim sensie?
Leszek Dyja nie patrzył na stan, w jakim się znajduję. Musiałem wiele nadrobić, a od razu zacząłem bardzo ciężko trenować. Mój “silnik” został zalany niewłaściwym olejem, dlatego później dosłownie nie byłem w stanie normalnie biegać po boisku. Nie czułem ani mocy, ani dynamiki. Wpędziło mnie to w poważny kryzys mentalny. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego nie mogę zagrać chociażby 50 procent tego, co w Lechu. Ba, nie prezentowałem nawet 20 procent. Zostałem zajechany, ćwiczenia z tymi piłkami fitness i tak dalej… To jest super, ale od pewnego momentu. Pamiętam zresztą, co powiedział mi Gabor Straka, który już trochę w Chorzowie był: – Kiki, żeby dobrze grać w Ruchu, musisz dać sobie dwa lata. A ja na tyle podpisałem umowę, nie zdążyłbym się odkręcić (śmiech). To nie przypadek, że w Ruchu po udanym sezonie następował duży regres i walczono o utrzymanie, by potem znów się odbić. Przyszedłem po sukcesie, więc czekał nas cięższy okres i faktycznie, gdyby nie problemy Polonii Warszawa, spadlibyśmy do I ligi.
Tutaj dochodzimy do tego, jak ważne jest rozeznanie takich tematów przed transferem, ich weryfikacja, przygotowanie gruntu. Nie zrobiłem tego. Na szybko zadzwoniłem tylko do Marka Zieńczuka, który stwierdził, że “super, fajnie, jest klimat”. No ale on był tam już od dłuższego czasu, dobrze grał, dopiero co zdobył wicemistrzostwo, więc mógł być zadowolony. Nie wiedziałem, jak bym trenował, jaki jest na mnie plan. Wyszedł brak normalnego agenta, który przygotowałby przedpole przed szczegółowymi rozmowami. Decyzje podejmowane w pośpiechu rzadko okazują się dobre.
Czuł się pan w Chorzowie jak intruz? Kiedyś mówił pan, że dało się tam wyczuć kompleks Lecha i nie wszystkim pasował pana przyjazd, choćby przez podjechanie zbyt wypasionym samochodem.
Nie wycofuję się z tych słów, bo tak było. Te kompleksy widziałem przede wszystkim u ludzi z zarządu i niektórych trenerów. Chłopaki-Ślązaki okazali się bardzo otwarci i gościnni, za co mogę im podziękować. Patrzyli na mnie inaczej, niecałe dwa lata wcześniej grałem z Juventusem i Manchesterem City w pucharach, ale generalnie nie byli wrogo nastawieni. Skłóciliśmy się na koniec, gdy zarząd namieszał, a drużyna wykluczyła mnie z rozmów. Obraziłem się na nich, nie witałem się z nimi, poprzepychaliśmy się. Potem dzwonili i mówili, że to nieprawda, emocje trochę opadły. Generalnie w Ruchu panuje specyficzny mikroklimat, który nie każdemu podejdzie. A to auto też mi nie pomogło, zdecydowanie. Mogłem wypożyczyć coś innego (śmiech).
LECH WYGRA – KURS 2.90 W SUPERBET!
Tutaj chyba dał o sobie znać fakt, że pan do 29. roku życia w zasadzie funkcjonował w jednym środowisku, wroniecko-poznańskim. Nagle się okazało, że istnieje inna, gorsza rzeczywistość.
W pewnym sensie w Amice i Lechu żyłem pod kloszem, duży profesjonalizm uznawałem za oczywistość i sądziłem, że wszędzie tak jest. A tu jeszcze trafiłem do jednego z gorzej zarządzanych klubów, który raził starą infrastrukturą. Co by nie mówić, to jeden z wyznaczników profesjonalizmu klubu. Ale najgorsza była sama organizacja wewnątrz Ruchu – dramat. Brakowało pieniędzy na porządne przygotowanie drużyny, nie mieliśmy normalnej suplementacji, ćwiczyliśmy po starych siłowniach. Ktoś powie, że nieważne, gdzie, masz wypracować formę. I ja się zgadzam, w garażu też możesz zdobyć wicemistrzostwo, ale nie mówmy, że garaż nie jest garażem, tylko super nowoczesną profesjonalną siłownią. Przeżyłem szok poznawczy, nie byłem na niego przygotowany.
Koniec końców wylądował pan w chorzowskim klubie kokosa, w którym nie było zmiłuj się.
Oj, nie było, trenowaliśmy dwa razy dziennie przez siedem dni w tygodniu, nawet w niedzielę nam nie odpuszczono. Mówię nam, bo mój los podzielił Andrzej Niedzielan. Jeśli dobrze pamiętam, trenowaliśmy tak 35 dni bez przerwy. Początek był naprawdę mocny, później udało się wypracować normalną relację z trenerem Stanisławem Gawendą, w przeszłości piłkarzem Ruchu. Na starcie był żołnierzem, który mocno trzymał się reżimu nakreślonego z góry, ale z czasem pojawiła się u niego empatia i zrozumienie, starał się to wypośrodkować. Robił swoje, jednocześnie mając szacunek dla dokonań Andrzeja – byłej gwiazdy reprezentacji – i moich, czyli solidnego ligowca.
Czyli nie zmienia pan zdania, że 90 procent wspomnień z Chorzowa jest negatywnych?
Nie zmieniam. Fajnie mieszkało się w Katowicach, w klubie byli też fajni ludzie – nawet chłopaki, z którymi na koniec się pokłóciłem. Gościli mnie u siebie w domach, a byle kogo za próg się tak szybko nie wprowadza, chyba że nazywasz się Marcin Wasilewski (śmiech). Poznałem tych zawodników, choć z nikim jakiejś mocniejszej relacji nie miałem, może poza Serbem Żeljko Djokiciem. Najgorsze wspomnienia dotyczą jednak mojej słabej gry. Nie ma co gadać, nie dało się na nią patrzeć, prezentowałem się beznadziejnie. Podobnie jak w Lechu, analizowałem każdy swój występ i byłem załamany. Zaliczyłem może półtora poprawnego meczu, reszta tragedia. Ogólnie cała drużyna grała fatalnie. Po jakimś czasie przyszedł trener Zieliński, z którym tak dobrze współpracowało mi się w Poznaniu. Próbował mnie reanimować, ale potem sam zaczął się topić i musiał się ratować, a nie patrzeć na Kikuta. To wszystko strasznie bolało, bo przecież dwa lata wcześniej dawałem radę z najlepszymi w Lidze Europy i debiutowałem w reprezentacji.
POŁOWA Z WIĘKSZĄ LICZBĄ GOLI? REMIS – KURS 3.85 W TOTOLOTKU!
Przyznawał pan, że w Ruchu zupełnie stracił miłość do piłki, że zupełnie obrzydła. Udało się potem odbudować to uczucie?
Nie, nigdy już nie czułem takiej radości z grania. Pobyt w Ruchu w dużej mierze mnie wygasił i zniszczył. W Widzewie na chwilę pojawiło się światełko w tunelu, ale splot nieszczęśliwych zdarzeń – jak to nieraz bywało w moim przypadku – sprawił, że szybko ono zgasło. W Chorzowie przez tyle czasu nie miałem żadnego urazu, a w Łodzi, gdy już zacząłem się powoli odbudowywać i nawet pojawiło się zapytanie z Piasta Gliwice, doznałem kontuzji i opuściłem pięć ostatnich meczów w grupie spadkowej. Zła passa trwała.
Nigdy nie ukrywał pan, że w Widzewie nie znalazł wspólnego z języka z Arturem Skowronkiem.
Jak nie idzie, to nie idzie. Wiele sobie obiecywałem po przenosinach do Łodzi, trener Rafał Pawlak wlał we mnie gigantyczną nadzieję. Nawet rozmawiając z nim przez telefon, czułem, że będziemy nadawali na tych samych falach. I tak jak pamiętam parking w Chorzowie, tak pamiętam też jazdę autostradą do Łodzi, gdy otrzymałem telefon z informacją, że Widzew przejmuje Artur Skowronek. Nie mogłem uwierzyć, przecież dogadywałem się z Pawlakiem. Od razu czułem, że to nie zagra. Młody trener, bez doświadczenia, bardzo młoda drużyna, a czekała nas walka o utrzymanie. Bardziej był potrzebny ktoś z może i mniejszą finezją merytoryczno-taktyczną, ale z życiowym doświadczeniem, z trawą w zębach i widzewską tożsamością, a to miał trener Pawlak. No i niestety moje przeczucia się potwierdziły, wiele dziwnych historii. Wychodzimy piątką w obronie, a ja siedzę na ławce, choć miałem być wahadłowym. Nie chodziłem do Skowronka, nie dyskutowałem, bo wiedziałem, że od początku nie jest nam po drodze.
Wspominał pan u nas, że w temacie przygotowania merytorycznego Skowronek prezentował bardzo wysoki poziom, ale jeśli chodzi o możliwości drużyny, do pewnych spraw podszedł zbyt życzeniowo.
Nie rozczytywał dobrze rzeczywistości. Mimo wszystkich obaw, podczas obozu przygotowawczego zacierałem ręce. Ustawienie 3-5-1, ofensywne granie. Mówię: – Kurde, bajka. Ale po dwóch kolejkach z 3-5-1 zrobiło się 5-4-1, bo wyniki się nie zgadzały. Z ambitnych założeń nic nie wyszło. Szwankowało też zarządzanie szatnią, nie potrafił poukładać tych klocków. Najstarszą trójkę tworzyli Maciej Mielcarz, Marcin Kaczmarek i ja, a kapitanem był kto inny. Rozumiem, że trener chciał budować autorytet u młodych, żeby za nim poszli, ale przecież starsi też chcieli. Skowronek najwyraźniej tego nie wiedział i kompletnie się pogubił. Mimo że liznął już ekstraklasowej trenerki w Pogoni Szczecin, ciągle był niedoświadczony i jak to w młodości – również trenerskiej – niczego się nie bał. Wyniku jednak nie zrobił.
W Bytovii natomiast przekonał się pan, jak to jest w klubie z możnym właścicielem, który jednak nie da sobie powiedzieć, że nie zna się na piłce.
Niestety, słoma z butów jeśli chodzi o pana Leszka Gierszewskiego. Nie miał zielonego pojęcia o piłce, tak jak ja na początku nie wiedziałem nic o hotelarstwie. I właśnie dlatego nie wchodziłem w biznes sam, tylko z bardziej obeznanym partnerem i z tylnego rzędu, dwa kroki za nim, wszystkiego się uczyłem. Tak należy tworzyć obszary w zarządzaniu, a nie próbować przekonywać otoczenie, że doskonale się orientujesz w temacie. W Bytovii był Paweł Janas, czyli duże nazwisko trenerskie, więc pan dyrektor mógł powiedzieć, że ma super trenera i postara się być jego prawą ręką. Zatrudnienie znanego szkoleniowca to jedno, trzeba go jeszcze odpowiednio zagospodarować i stworzyć mu warunki do pracy. W Bytovii tego nie zrobiono. Były pieniądze i było skąpstwo, była wieś piłkarska.
Czym się przejawiało to skąpstwo?
Bardzo ciężko było wyegzekwować drobne nakłady, chociażby na takie szczegóły jak buty do dresów. Gdy przychodziłem do klubu, mówiłem radzie drużyny, żeby to jakoś ujednolicić, wyglądajmy profesjonalnie, generalnie żaden koszt. Ale gdzie tam, jakaś abstrakcja, żadnych szans. W Bytovii czułem już, że dobijam do końca, ale i tak dawałem z siebie wszystko, zależało mi, żeby ten zespół poszedł do przodu.
Czyli nie jest pan zaskoczony dalszymi losami Bytovii?
Nie jestem, choć uważam, że i tak bardzo długo utrzymywała się na pierwszoligowym poziomie. To trzeba oddać klubowi. Niestety na zbyt wielu polach trenerzy zderzali się tam z amatorką w zarządzie, dlatego projekt “Ekstraklasa” nie miał szans wypalić.
Mówiliśmy o tych kilku “ale” w karierze. Jedno z nich to fakt, iż z czasem z prawego pomocnika stał się pan prawym obrońcą?
Tak, myślę, że to też mnie wyhamowało. Ta zmiana nie wygenerowała większych postępów w mojej grze. W młodzieżowce zaczynałem na prawej pomocy, byłem zmiennikiem Sławka Peszki. Tak się rozkręciłem, że z czasem Władysław Żmuda dosłownie mnie uwielbiał. Miałem często opóźniony zapłon, nie należałem do zawodników testowych, tylko musiałem wejść, wiedząc, że fundament już jest i zaczynam rozkręcać maszynę. Tak działo się w młodzieżówce i tak zaczynałem w Amice Wronki.
W Ekstraklasie na początku brakowało mi trochę ogłady, ale tendencja była mocno wzrostowa. Przeskok do Lecha, ta publiczność, perspektywa dalszej gry na skrzydle mnie nakręcały. Co by nie mówić, mimo wszystko trochę techniki i dryblingu miałem. Gdybym pozostał w Poznaniu przy dotychczasowej roli, mógłbym się bardzo mocno rozwinąć. No ale Franciszek Smuda przesunął mnie do obrony i znowu walczyłem od początku. Pierwsze pół roku w większości spędziłem na ławce. Gdyby nie zarząd i prezes Rutkowski, pewnie szybko odszedłbym z Lecha i nie świętował potem takich sukcesów. Szkoda jednak tego cofnięcia z pozycją. Trochę inaczej pracowałem, zacząłem mieć więcej kontuzji.
Już ileś lat temu powiedział pan u nas, że był ulubieńcem prezesa Rutkowskiego, więc Smuda nie mógł pana od razu skasować. Zamiast tego – przesunął do obrony.
W pewnym momencie chciałem już nawet odchodzić. Miałem 23 lata, a zacząłem stać w miejscu. Smuda mnie przyblokował i praktycznie skreślił, podobnie zresztą jak Rafała Murawskiego. Gdyby nie dostał wtedy powołania do reprezentacji, najpewniej zmieniłby klub i nie napisał wspaniałej historii przy Bułgarskiej. Niesamowite, jak czasami z tygodnia na tydzień zmieniają się czyjeś losy. Smuda nie wiązał ze mną planów, ale działacze stwierdzili, że nigdzie Kikuta nie puszczą. Ówczesny agent też zachęcał do pozostania, przekonując, że tutaj tworzy się duży, silny klub i na pewno będzie sukces. Okazało się, że to prorocze słowa.
Szybko przebudowałem mental, zakasałem rękawy i znaleźli mi pozycję na tej prawej obronie. Przypadek. Marcin Wasilewski odszedł, powstała luka, a podczas sparingu jedną interwencją zaimponowałem Smudzie, choć po czasie uważam ją za zupełnie normalną. W polu karnym wybiłem piłkę po dośrodkowaniu i Franz krzyknął “o kurde, super prawy obrońca!”. Nie mogłem uwierzyć. Nagle mnie polubił, bo wybiłem jedną wrzutkę. Kabaret. No i tak zacząłem nowy rozdział w Lechu, dostawałem kolejne szanse. Ciągle jednak byłem wyhamowany, bo nie chodziło o taktykę z ofensywnymi bocznymi obrońcami. Wręcz przeciwnie.
Prawda jest taka, że przez trzy lata pracy Smudy w Lechu ciągle z nim walczyłem. Nie mogłem się rozwijać, bo w każdym sezonie zawsze najpierw musiałem go przekonać, by grać na pozycji, którą mi wymyślił. Jesienią 2007 grałem wszystko od deski do deski, klepał mnie po plecach, ale to była bardzo dobra runda w jego oczach. Nie w moich. To nie było takie granie jak później w Lidze Europy, gdy szliśmy do przodu, mogłem się podłączyć, dużo dać od siebie i poczuć radość. Jechałem na zaciągniętym ręcznym, nie mogłem wyjść z tego impasu. Trzy lata męki związanej też z kilkoma kontuzjami, wynikającymi ze stylu pracy trenera. A mnie rozpierała ambicja, jak trzeba było zrobić 10 powtórzeń, robiłem 15. Semir Stilić zawsze robił 7, dlatego był wiecznie zdrowy.
Tym większym paradoksem jest to, że u Smudy rozegrał pan jedyne dwa mecze w reprezentacji.
Po prostu znajdowałem się w świetnej formie. Miałem duży udział w zdobyciu Pucharu Polski w 2009 roku – od rewanżowego ćwierćfinału z Wisłą Kraków grałem wszystko co do minuty, łącznie z finałem. W meczu o Superpuchar z Wisłą Kraków dałem asystę do Roberta Lewandowskiego, wygraliśmy mecz po rzutach karnych. W sezonie mistrzowskim występowałem przez całą jesień, wiosną oczywiście dopadł mnie pech zdrowotny, ale i tak dobrze ten tytuł smakował. Miałem tę satysfakcję, że walnie w sukcesie uczestniczyłem, nie dostałem medalu za kilka epizodów. Co by więc nie mówić, w tych najważniejszych meczach i okresach byłem obecny, coś od siebie dodawałem, nie spijałem śmietanki za innych.
Debiut w reprezentacji? Mam wrażenie, że po meczach w Lidze Europy powołanie wymusili Mateusz Borek z Romanem Kołtoniem. Miałem niesamowity pijar, ale nie bez powodu. A tak po prawdzie, na debiut zasługiwałem już właśnie w 2009 roku. Gdy w Poznaniu kadra podejmowała Wybrzeże Kości Słoniowej, plotkowano, że dostanę szansę, koledzy pytali, że podobno zostanę powołany. Poniekąd więc Franciszek Smuda po prostu musiał dać mi chociaż taką szansę. Nie tylko ja mogę po latach powiedzieć “grałem u niego, bo musiałem, okoliczności tego wymagały”.
Tak jak wspomniany Rafał Murawski?
Dokładnie. Smuda początkowo zupełnie nie był do niego przekonany i chciał jego odejścia. Dzwoniono już do Macieja Iwańskiego i Zagłębia Lubin, szykowano transfer. Miałem bliskie relacje z “Murasiem”, mówił, że jest na skreślonej pozycji. No ale akurat przyszło powołanie od Leo Beenhakkera i w takiej sytuacji nie wypadało go odpalać, dziwnie by to wyglądało. Dzięki temu Rafał mocno potem zaistniał w “Kolejorzu”. Czasem takie szczegóły tworzą ścieżki czyjejś kariery.
Za Smudy za dużo pan w europejskich pucharach nie pograł. Najbardziej wyraziste wspomnienie to pewnie to “Kikut, rany boskie!” z samej końcówki meczu w Udinese.
Tutaj muszę oddać Smudzie, że pokazał klasę. Nie pastwił się nade mną, nie wypominał tego błędu, który przecież był poważny. Nie obwiniał mnie, tylko zespół i jego postawę w drugiej połowie. Wszedłem z ławki, nie byłem podstawowym zawodnikiem i przez kilka następnych tygodni nic się nie zmieniało, ale potem wiosną 2009 grałem już cały czas. Bardzo ciężko pracowałem, żeby mieć top formę i Smuda to dostrzegł. Najpierw wystąpiłem w lidze, potem w ćwierćfinale PP z Wisłą Kraków i poszło. Co by więc nie mówić, wtedy zachował się fair. Więcej pretensji niż za Udinese miał często za inne rzeczy.
Na przykład?
Najwięcej bur zebrałem za grę do przodu. Nienawidził, gdy boczny obrońca podłączał się do ofensywy. Śmiałem się, że jeśli gram z drugiej strony niż ławka trenerska, to zawsze jakąś ofensywną akcję zrobię. Ale jeśli grałem przy ławce, słyszałem tylko: – Gdzie lecisz?! Gdzie lecisz?! Stój!
Był też jakiś mecz, w którym wyleciałem z boiska, chyba za dwie żółte kartki. Pierwszy znalazłem się w szatni, wchodzi trener Smuda i od razu na mnie ostro ruszył.
– Co ty zrobiłeś?!
– Co ja zrobiłem? Dla drużyny walczyłem!
– Tak, tak, rozumiem, masz rację, chciałeś dobrze.
Lekko odpyskowałem (śmiech). Na Smudę był jeden sposób w takich momentach: do bólu merytorycznie, wysoki pressing. Musiało chodzić o pretensje mocno nieadekwatne do sytuacji, a tak wtedy było. Nie dostałem głupiej kartki, tylko przerwałem groźną akcję, raczej klasyfikowało się to do mądrego zagrania mimo wykluczenia. Miałem więc podstawy, żeby się bronić i jeśli potrafiło się to przedstawić, można było go delikatnie spacyfikować. Oczywiście wiązało się to z pewnym ryzykiem, ale czasami się udawało.
No i wreszcie na Bułgarską zawitał Jacek Zieliński, który uwolnił pana potencjał.
To był najlepszy okres mojej kariery. Miałem szczęście, że przyszedł szkoleniowiec z takim podejściem, który na dodatek dysponował świetnym sztabem w osobach trenerów Kuźmy, Juskowiaka, Kasprzaka, Primela. Odżyłem i pokazałem to, co mam najlepszego. Szkoda tylko, że nasza współpraca trwała tak krótko. Gdyby była dłuższa, zapewne grałbym na takim poziomie dłużej i moja historia w Lechu skończyłaby się inaczej. Ale nie narzekam, bo pięknych chwil nie brakowało. Jak mówiłem, wiosną 2010 głównie się leczyłem, ale jesienią grałem dużo i mogłem czuć się pełnoprawnym mistrzem Polski. Wywalczyłem miejsce w składzie na Ligę Europy. Zaliczyłem pełne 180 minut w dwumeczu z Dnipro, który dał nam fazę grupową, a potem tylko w rewanżu z Juventusem wszedłem z ławki. Tak to zawsze pierwszy skład, również u Jose Bakero. Piękny czas.
Który mecz pucharowy wspomina pan w pierwszej kolejności?
Bardzo trudne pytanie, bo każdy na swój sposób był wyjątkowy. Remis w Turynie – magia. 2:0 u siebie z Salzburgiem na otwarcie przebudowanego stadionu, fantastyczna atmosfera – jeszcze większa magia. 3:1 z Manchesterem City – wiadomo, kosmos. Śnieg, mróz i remis z Juventusem dający wyjście z grupy – także coś nie do zapomnienia. Mimo porażki dobrze wspominam też wyjazdowy mecz z City. Wypadłem naprawdę dobrze, zebrałem korzystne noty, no a nasi kibice zaprezentowali swoje słynne “let’s all do the Poznan”. Cała Liga Europa w tamtym sezonie była pięknym snem. Cieszę się, że mocno w nim uczestniczyłem na boisku. Szkoda tylko bolesnego odpadnięcia z Bragą na wiosnę.
Indywidualnie z którego występu był pan najbardziej zadowolony?
Na pewno wyszła mi pierwsza połowa z Salzburgiem. Akurat wtedy zostałem ustawiony na prawej pomocy, bardzo dobrze mi się grało. Na City czułem trochę stresu na początku, ale być może potem zaliczyłem swoje najlepsze 60-70 minut w pucharach. Miałem udział przy bramce Joela Tshibamby. Z kolei po jednym ze stałych fragmentów już sądziłem, że strzelę gola, ale z dwóch metrów piłkę zdjął mi jeden z rywali. Kurde, zabrakło milimetrów. Generalnie zagraliśmy odważnie, nie baliśmy się iść do przodu. Wycinki analiz z tych spotkań do dziś są gdzieś w moim komputerze.
Który z przeciwników najmocniej zalazł za skórę?
Stricte w mojej strefie nikt aż tak mocno się nie wyróżnił, żeby potem śnił mi się po nocach, nikt zbyt mocno nie podskoczył (śmiech). Niesamowite wrażenie w ataku City zrobił Adebayor, ale trudno się dziwić, skoro łącznie strzelił nam cztery gole. Na przeciwległym skrzydle imponował Adam Johnson – szybki, techniczny, trudny do zatrzymania. Klasę pokazał Del Piero – żadne zaskoczenie – ale chyba najbardziej podobała mi się gra Davida Silvy. Wyczyniał niesamowite rzeczy, nie szło mu piłki odebrać. Gościu z innej planety.
Mierzący się z takimi przeciwnikami nabyliście przekonania, że to poziom, do którego jesteście w stanie doskoczyć czy cały czas dominowało nastawienie “cieszmy się chwilą, to już nie wróci”?
Czuliśmy swoją siłę i wartość. Wydawało nam się, że możemy wiele zwojować. Wiedzieliśmy, że to przygoda, ale po to nam się trafiła, żeby jak najwięcej z niej wyciągnąć i wygenerować z niej dużo dobrego na przyszłość. Drugiego punktu nie udało się zrealizować, bo odpadliśmy z Bragą, a w Ekstraklasie chwilami był dramat. Według mnie nie zawsze dojeżdżaliśmy mentalnie, a działacze nie pomagali swoimi ruchami. Uważam, że decyzja o zwolnieniu Jacka Zielińskiego okazała się bardzo dużym błędem.
Na krajowym podwórku mieliście ten sam problem co obecny Lech, nie potrafiliście pogodzić kilku frontów. Trudno było przeskoczyć z Turynu do Chorzowa?
Akurat po remisie z Juventusem pojechaliśmy na Łazienkowską. Przez 35-40 minut prowadziliśmy 1:0, a mieliśmy jeszcze kilka sytuacji sam na sam. Miażdżyliśmy Legię, w historii moich meczów z nią chyba nigdy tak nie dominowaliśmy jak tamtego dnia. Mimo to przegraliśmy w samej końcówce. Rzeczywiście, mentalnie nie umieliśmy sobie poradzić z naszą ligą. Piłkarsko ciągle było okej, prowadziliśmy grę i tak dalej.
Czyli dominowało nastawienie, że jak zagramy na 90 procent tego co w Lidze Europy, to i tak powinno wystarczyć?
Była gra na sto procent poczucia swoich możliwości w danym momencie, ale nie na sto procent determinacji. Chcieliśmy bardziej stawiać na futbol dla oka, na jakość, dominować kulturą gry. Przez to pewnie trochę zatraciliśmy równowagę w takich aspektach jak fizyczność, praca bez piłki, zabrakło doskoku do chłopaków z drugiej drużyny. A to jednak Ekstraklasa, takie rzeczy się mściły.
Mówił pan, że odpadnięcie z Bragą było rozczarowujące i trudno się nie zgodzić. Miało się przeświadczenie, że spokojnie mogliście przejść Portugalczyków, mimo że później dotarli aż do finału.
Zadawaliśmy sobie potem pytanie: dlaczego nie poszliśmy tą drogą? Spokojnie to my moglibyśmy być w tym finale. Gdybyśmy pokonali Bragę, trafilibyśmy na Liverpool, który wówczas nic wyjątkowego nie prezentował. Braga stawiała przede wszystkim na defensywę i tak dotarła do meczu o wszystko. Ostatnio przy okazji innych wspominek wróciłem do skrótu z rewanżu i aż złapałem się za głowę, widząc, jaką sytuację w samej końcówce zmarnował Artjoms Rudnevs. Zupełnie o niej zapomniałem, pamiętałem jedynie poprzeczkę Jakuba Wilka zza pola karnego, ale Artjoms miał setkę. Był sam po dośrodkowaniu, idealna piłka i nie trafił. Gorycz porażki sprzed dziewięciu lat na chwilę odżyła.
Twierdzi pan z pełnym przekonaniem, że mogliście dojść do finału zamiast Bragi?
Oczywiście. Mieliśmy szalony zespół z doświadczeniem, determinacją, odwagą. Starsi zawodnicy jak Bosacki, Arboleda, Djurdjević czy ja wiedzieli, że to może być ostatnia taka przygoda w życiu. Byliśmy więc niesamowicie nakręceni, żeby zrobić coś wielkiego. Mieliśmy po 28-30 lat, czyli znacznie więcej, niż chłopaki, którzy teraz pokazują się z “Kolejorzem” w Europie. Gdybyśmy przełamali tę barierę 1/16 finału i trafili na Liverpool, naprawdę wszystko byłoby możliwe. No ale awansowała Braga, która moim zdaniem całościowo prezentowała podobny poziom do naszego. Przeważyły detale, może związane z wyszkoleniem technicznym, bo akurat tu przewaga była po jej stronie.
A propos detali. Tego wszystkiego by nie było, gdyby nie wygrane karne z Interem Baku na początek eliminacji Ligi Mistrzów.
Palpitacje serca u wszystkich, zaczęliśmy od horroru. Na szczęście Krzysiek Kotorowski sprawił, że kibice nas nie zlinczowali. Dwumecz ze Spartą Pragą był regresem formy, zasłużenie odpadliśmy. Po losowaniu, w którym dostaliśmy Dnipro Dniepropietrowsk, nastroje nie należały do optymistycznych.
No właśnie, odnosi się wrażenie, że o meczach z Dnipro mało się mówi w porównaniu do reszty. Wyrzucenie Ukraińców za burtę to już był spory wyczyn, który otworzył drogę na salony.
Niezasłużenie pomija się ten dwumecz. Gdy zaczęliśmy analizować Dnipro, nazwa nie robiła wrażenia, ale kadra tego zespołu, jego gra i kilkukrotnie większy budżet już zdecydowanie tak. Bardzo wysoki poziom. Być może mało się mówi o tych spotkaniach, bo emocje związane z karnymi z Azerami i porażkami ze Spartą uleciały. Dominowało rozczarowanie, nikt już nie oczekiwał wielkich rzeczy. To już było bardziej machnięcie ręką na zasadzie “dobra, zagrajmy to i czekamy na ligę”.
Los sprawił, że zmieniła się sytuacja wewnątrz drużyny. Przed wyjazdem na Ukrainę nawiedziła nas plaga kontuzji, co musiało strasznie martwić trenera Zielińskiego. Przyjął on założenie przed eliminacjami LM – akurat tu moim zdaniem błędne – że opiera wyjściowy skład wyłącznie na zawodnikach, którzy wiosną przyczynili się do zdobycia mistrzostwa. Miał ustaloną żelazną jedenastkę i tylko wypadki losowe wprowadzały zmiany. W Baku zagrałem ze względu na kontuzję Arboledy, potem w pucharach siedziałem na ławce – aż do Dnipro. Reszta zawodników widziała, co trener planuje i nie wpłynęło to dobrze na ich nastawienie, bo wiedzieli, że o Ligę Mistrzów nie powalczą. Dopiero te kontuzje sprawiły, że wszystko się zmieniło. Wypadła połowa żelaznego składu i chcąc nie chcąc, w Dniepropietrowsku wyszliśmy na boisko zestawieniem na tamtą chwilę rezerwowym. I to był pozytywny szok – wygrana 1:0, postawa drużyny, postawa poszczególnych piłkarzy. Nagle do tych podstawowych dotarło, że chłopaki, którzy wcześniej grali mniej mogą ich zastąpić.
Wróciła rywalizacja.
Dokładnie, wszystkim otworzyły się oczy. Na nowo wyzwolił się w zespole duch zdrowej rywalizacji, której brakowało przez parę tygodni okresu przygotowawczego. W rewanżu z Dnipro skład był już bardziej zmiksowany i obroniliśmy wynik. Trener już w pełni rzetelnie ocenił każdego zawodnika, wyjściowa jedenastka była najlepszą, jaką mógł wystawić. Nie było patrzenia, kto ile wcześniej grał i jakie miał zasługi. To okazało się kluczem do późniejszych sukcesów w grupie.
Widzi pan podobieństwa obecnego Lecha do tego sprzed dekady?
Widzę ich dużo. Ten Lech też stawia na ofensywę i widowisko. No i też na razie nie łączy dobrej postawy w Europie z pilnowaniem pozycji w lidze. Kamyczkiem do ogródka dzisiejszego “Kolejorza” jest mniejszy balans między ofensywą a defensywą. U nas jednak tej równowagi było więcej. Może nie graliśmy aż tak finezyjnie do przodu, ale za to byliśmy bardziej zwarci w tyłach.
Wyjście z grupy pozostaje realne dla podopiecznych Dariusza Żurawia?
Uważam, że tak, choć łatwo nie będzie. Trzeba wygrać w Belgii, pokonać Rangersów u siebie i kto wie, czy konieczny nie okaże się jeszcze punkt w Lizbonie. Sytuacja jest naprawdę trudna, ale wierzę w chłopaków. Na pewno mają w sobie dużo złości po wynikach w Ekstraklasie, więc niech walczą. Nie ma rzeczy niemożliwych, tylko muszą złapać równowagę w temacie ofensywa-defensywa. Bardziej dotyczy to ich indywidualnie, każdy w głowie powinien to sobie poukładać. Jeśli tak się stanie, jak najbardziej w dwóch najbliższych meczach Lech może zdobyć komplet punktów.
Nie ma pan wrażenia, że Lech dochodzi do granicy w swojej obecnej filozofii? Nie można wiecznie wkładać do gabloty rekordu transferowego, liczby kadrowiczów na zgrupowaniu czy pojedynczych meczów w pucharach.
Z pewnością popyt na trofea w Poznaniu jest znacznie większy niż podaż. Pytanie, czy taki nie był cel – niestety z perspektywy kibica – szefów klubu. Wygląda na to, że tak. Gdy w 2012 roku Piotr Rutkowski wszedł do zarządu Lecha, przyjął określoną strategię prowadzenia klubu, który kumuluje pustki w gablocie. Jeśli świadomie obrali taką drogę, to i tak czapki z głów, bo niesamowicie promują młodzież. Jakieś trofea po drodze muszą się jednak pojawiać, tego od Lecha należy wymagać. Zresztą prawda jest taka, że podczas mojego pobytu w latach 2006-2012 też do gabloty włożyliśmy za mało konkretów. Przy takim potencjale powinniśmy zdobyć jeszcze co najmniej jeden Puchar Polski, po który Lech potrafił sięgać dwa lata przed zmianą właścicielską. Wtedy nie było pieniędzy, ale były sukcesy i wesoła atmosfera.
Uważam, że mistrzostwo należało zdobyć już w 2009 roku. Sięgnęliśmy po krajowy puchar ogrywając Ruch Chorzów i zostały nam dwie kolejki ligowe, traciliśmy punkt do prowadzącej Wisły Kraków. Gdyby Franciszek Smuda pozwolił nam wtedy poświętować, jestem przekonany, że i tytuł byłby nasz. Zamiast tego dwa razy zremisowaliśmy, kończąc sezon na trzecim miejscu.
Dlaczego to był aż tak ewidentny błąd Smudy?
Mieliśmy olbrzymią potrzebę uwolnienia emocji. Dla nas to był gigantyczny sukces, pierwsze trofeum klubu od pięciu lat, “nowy Lech” w końcu udowodnił swoją wielkość. Chcieliśmy poczuć jedność z kibicami, pocieszyć się z nimi. Nie mówię o morzu alkoholu, tylko o dwóch godzinach na Starym Rynku przy otwartym autokarze. Po meczu i tak nie śpisz, adrenalina dopiero schodzi, wszystko przeżywasz. Smuda powiedział “nie”, co jakoś dziwnie wyhamowało nas wewnętrznie. Co nie znaczy, że to była jedyna przyczyna, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale na pewno sobie wtedy zaszkodziliśmy.
Na koniec o drugim “ale”, czyli braku transferu zagranicznego. Fortuna Duesseldorf po prostu się rozmyśliła, ale dwukrotnie był pan przecież na testach. Zimą 2012 w FC Nantes, a pół roku później w duńskim Aarhus.
We Francji od początku byłem skazany na niepowodzenie. Dopiero dochodziłem do siebie po dłuższej przerwie, ten sam agent, który próbował z Fortuną, zadzwonił, czy nie chciałbym polecieć na dwa dni i się pokazać. Wiedziałem, że szanse mam niewielkie w swoim obecnym położeniu, ale chciałem zrobić sobie rekonesans i zobaczyć, jak to wygląda od kuchni. Na nic się jednak nie nastawiałem, bo po prostu byłem nieprzygotowany. W Nantes mieli okres mocnych gier na małej przestrzeni, więc “pływałem” na tych treningach. Brakowało mi tlenu. Sylvain Wiltord patrzył na mnie, jakby zobaczył żywego trupa.
Dania? Chodziło przede wszystkim o finanse. To był główny problem, nawet nie zbliżyli się do moich oczekiwań i formalnej oferty nigdy nie złożyli. Na treningach prezentowałem się nie najgorzej, chociaż widziałem, że tradycyjnie rozkręcałem się dopiero po jakimś czasie. Swój normalny rytm złapałem w ostatni dzień treningów i pokazałem, co potrafię. Może to też zasiało u nich ziarno wątpliwości, bo mówili: – Kurde, dopiero piątego dnia dałeś to samo, co widzieliśmy na filmikach. Ale tak już miałem, takie okoliczności jak testy nigdy nie były dla mnie sprzyjające.
Brak wyjazdu do innej ligi to większe rozczarowanie niż poprzestanie na dwóch występach w reprezentacji?
Tak. Niedawno po latach zdzwoniliśmy się z trenerem Wilczyńskim, który odpowiadał za przygotowanie fizyczne w czasach Franciszka Smudy. Człowiek z niesamowitą energią, wyrównywał trochę buńczuczność trenera. I mówił: – Chociaż ta 2. Bundesliga, nadawałeś się tam, prułbyś od linii do linii, ja cię tam widziałem. Też czułem, że to byłby dla mnie idealny rynek, na którym byłbym doceniony za harówę, przygotowanie taktyczne i techniczne również. Nigdy nie uważałem, bym w tym aspekcie musiał się wstydzić. Dlatego tak byłem zdeterminowany, żeby w 2012 roku odejść z Lecha. No ale jak wyszło, już wiemy.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyk/Newspix