Dlaczego odpowiedział kiedyś, że mógłby zostać tirowcem? Jaki dar ma Franciszek Smuda? Którego trenera Wisły Kraków wspomina najlepiej? Dlaczego poświęcił się triathlonowi? Skąd pomysł na kanał YouTube’owy? Czy zdradza sekrety z szatni? Jak przerodzić gola samobójczego w pozytywne wspomnienie? Jak poradzić sobie z trzema kontuzjami w dwa lata? Czy ma do kogoś pretensje? Kto inspiruje go poza boiskiem? Na wszystkie te i wiele innych pytań odpowiedział były reprezentant Polski – Cezary Wilk.
Jak powinienem cię traktować? Jako triathlonistę, youtubera, a może po prostu byłego piłkarza?
Zdecydowanie to ostatnie. W końcu grałem w piłkę profesjonalnie przez kilkanaście lat, a do jakiegoś poziomu w triathlonie jeszcze mi daleko, chociaż spędziłem już długie godziny na treningach.
Jak ci się taki pomysł w ogóle urodził? Brak sportowej adrenaliny?
Nie do końca. Przede wszystkim… kontuzje. Pierwszą rzeczą, na jaką mi pozwolono po kolejnym urazie kolana, była jazda na rowerze. Najpierw na tym stacjonarnym, później już na zwykłym. Zacząłem wyjeżdżać za miasto, trochę odreagowywałem i tak już zostałem na siodełku. Tata się pewnie cieszy, bo to on zaszczepił we mnie sympatię do tego sportu – w końcu sam był kolarzem.
A kanał na YouTubie? Niewielu piłkarzy się na to decyduje, większość czeka na wyciągniecie przed kamerę.
Narastała we mnie chęć pogadania z kimś o piłce nożnej. Zacząłem ją znowu oglądać i po prostu chciałem mieć kogoś, do kogo mógłbym kierować swoje przemyślenia. Uznałem, że to będzie najlepsze miejsce na to, żeby móc się wypowiedzieć.
To kiedy Srebrny Przycisk?
Nie przykładam do tego wielkiej uwagi. Nieważne, czy to będzie pięć, dziesięć czy sto osób. Póki co sprawia mi to przyjemność, ludzie też pozytywnie reagują i to jest dla mnie ważne.
Póki co bez większych planów.
Jestem stuprocentowym laikiem w tej kwestii, głupio bym się czuł, gdybym teraz zakładał jakieś konkretne rzeczy. Dopóki będzie mi się to podobało, to będę to robił.
Skoro tak cię ciągnie przed obiektyw, to może kariera w telewizji? Czy jednak masz jakieś zajęcie, jakie cię pochłania.
Mogę sporo czasu przeznaczyć na swoje pasje i to jest wspaniałe. Mamy oczywiście wraz z żoną swoje obowiązki i zobowiązania, jednak zdecydowaną większość dnia poświęcam na sport i rodzinę.
Ale żeby sobie na to pozwolić, trzeba było wyjechać z kraju. Ty zrobiłeś to, gdy miałeś 27 lat. Nie za późno?
Łatwo powiedzieć. Gdybym miał możliwość, to bym wyjechał jako osiemnastolatek. Ale do momentu transferu do Deportivo naprawdę nie otrzymywałem żadnych ofert zza granicy. Dopiero gra w Wiśle pomogła mi pokazać moje umiejętności i sprawiła, że mogłem zmienić ligę. Nie będę się też upierał przy tym, że byłem typem zawodnika, za którego wykłada się kilka milionów euro i nie patrzy na nic. Musiałem cierpliwie poczekać na odpowiedni moment, a że nadszedł on, gdy miałem 27 lat… nie będę narzekał. Pod pewnymi względami to dobrze.
Rozwiń proszę.
Wyjechałem już jako dojrzały facet – to bardzo ułatwia sprawę. Byłem psychicznie gotowy, wiedziałem czego mogę spodziewać się w szatni, jak różni potrafią być trenerzy, że posadzenie na ławce nie zawsze oznacza porażkę. Myślę, że młodszy zawodnik ma o tyle łatwiej iż jego osobowość w dużej mierze dopiero zaczyna się kształtować, wiele spraw łatwiej zaakceptować i się ich nauczyć. Pierwszy rok może być trudny ale potem znajduje się już w swoim naturalnym środowisku.
Miałeś problemy z językiem?
Na początku tak. Wyjechałem do Deportivo, a nie znałem ani trochę hiszpańskiego, a tam kompletnie nikt nie umiał, albo nie chciał rozmawiać po angielsku. Szybko zatrudniliśmy z żoną nauczycielkę, ale trochę trwało, zanim zaczęliśmy się nim swobodnie posługiwać.
Co jest najważniejsze w nauce?
Przemóc się. Mów w tym języku, choćbyś miał 90% zdań powiedzieć źle, w niewłaściwym czasie albo używając złego zaimka dzierżawczego. Po prostu mów, bo jak ludzie zobaczą, że się starasz, to dostaniesz od nich całą masę dobrej energii. Szczególnie w Hiszpanii.
Do Wisły Kraków trafiłeś jeszcze za czasów Henryka Kasperczaka…
…ale nie nagrałem się u niego dużo. W pierwszym meczu nie znalazłem się w kadrze meczowej, w następnym spotkaniu wybiegłem na drugą połowę, ale Wisła odpadła z pucharów i trener został zwolniony. Żałuję z tego względu, że to trener ze wspaniałą renomą, uwielbiałem oglądać Wisłę Kraków w czasach gdy był jej szkoleniowcem, a jak już trafiłem pod jego skrzydła, to spędziliśmy razem dwa tygodnie. Ale pozostałych trenerów Białej Gwiazdy poznałem od podszewki.
Maaskant, Moskal, Probierz, Smuda. Uszereguj od tego, z którym pracowało ci się najlepiej.
Nie mogę ci odpowiedzieć w ten sposób. Mam dziwne podejście do piłki i nie potrafię rozdzielić tego jakim ktoś jest człowiekiem, od tego, jakim jest trenerem. Gdy ktoś sprawia niemiłe wrażenie, stawia wyraźne granice, patrzy na resztę z góry, to mnie się z taką osobą bardzo trudno pracuje. Być może dlatego najlepiej będę wspominał Maaskanta i Moskala, którzy byli bardzo podobni. Nie tylko ze względu na swoje podejście do taktyki, ale też na to, jakimi ludźmi byli. Przecież współpraca z kimś nie ogranicza się tylko do boiska.
Nie dziwię się, że tak dobrze wspominasz Maaskanta, w końcu widział cię w reprezentacji na EURO 2012.
Na wyrost.
Naprawdę?
Tak, byli lepsi.
Rafał Murawski i Adam Matuszczyk byli wtedy poza zasięgiem?
Najwidoczniej. Ale pretensji do Smudy nie mam.
Do tego z Wisły Kraków również?
Nie mam ku temu podstaw. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby dobrze nam się pracowało, specjalnej chemii zdecydowanie nie było. Funkcjonowaliśmy na różnych falach, ale przecież nie można żyć idealnie z każdym trenerem. To normalne, że jednego lubi się bardziej, a drugiego trochę mniej.
Ale nie było w twoim wypadku ekscesów w stylu oceniania potencjału zawodników na podstawie tego, jak wchodzą po schodach?
Haha, nie, na szczęście nie. Ale jak teraz o tym myślę, to chyba trochę wezmę Smudę w obronę. Dużo osób się śmieje z jego metod, ale – wbrew pozorom – on naprawdę rzadko się mylił, nawet jeśli nie było jakichś głębszych podstaw w tym jego snuciu wniosków. Trudno powiedzieć, żeby miał jakiś system oceniania zawodników, to był raczej jakiś boży dar.
W 2013 opuszczasz Smudę, Wisłę, a co za tym idzie Polskę i trafiasz do Hiszpanii. Wszyscy jednak wiedzą, że wyjechać chciałeś dużo wcześniej.
Tak, nie wynikało to jednak z tego, że deprecjonowałem naszą ligę. Ja po prostu chciałem poznawać Europę, inne kultury. Zawsze mnie do tego mocno ciągnęło, a zawód piłkarza to umożliwiał.
Jak mocno?
Za czasów Korony Kielce wypełnialiśmy ankietę i padło pytanie: „kim byś był, gdyby nie piłka”. Ja wpisałem, że byłbym tirowcem. Nie mam pojęcia dlaczego, ale chyba ta chęć podróżowania po Europie była przemożna.
Czyli nie wyjechałeś z Ekstraklasy, bo ją przerosłeś, tylko potrzebowałeś zmian.
Zdecydowanie. Ja byłem po prostu porządnym ligowcem i nic ponad to. Nie notowałem dwudziestu asyst, nie miałem dziesięciu bramek, nawet ciężaru rozgrywania na siebie nie brałem. Trafiłem do Deportivo, które moim zdaniem stało wtedy na podobnym poziomie co Wisła Kraków.
Śledziłeś zawirowania wokół Białej Gwiazdy?
Pobieżnie. Zwykle dystansowałem się od kwestii biznesowych, ale oczywiście wiedziałem, że było blisko końca. Na całe szczęście znalazł się taki człowiek jak Kuba Błaszczykowski.
Co się zmieniło w polskiej piłce klubowej od twojego wyjazdu?
Skupię się na plusach. Przede wszystkim podejście do młodzieży. Podczas mojego pobytu w Wiśle, Koronie albo Polonii nie wypływało aż tylu młodych zawodników, a już na pewno częściej przepadali i później wyjeżdżali. Regularnie oglądam mecze Lecha Poznań i jakość zawodników, których produkuje ich Akademia, jest porażająca. Marchwiński, Puchacz, Moder, Klupś. Wchodzą do piłki klubowej bez najmniejszych kompleksów.
W 2018 roku kończysz karierę z powodu kontuzji. Masz 32 lata, czyli jeszcze – teoretycznie – kilka lat gry przed sobą. Jak sobie poradziłeś?
Tak naprawdę sobie nie poradziłem, bo przecież przegrałem te walkę i musiałem odwiesić buty na kołku. Ale kiedy jeszcze walczyłem o powrót na boisko, to najważniejszym zachowaniem, jakie musiałem sam wypracować, było określenie małych celów. Nie chodzi o to, żeby myśleć o powrocie, bo jasne jest, że wróci się wtedy, gdy pozwoli na to organizm. Każdy jest inny i regeneruje się inaczej, dlatego wkurzało mnie, gdy ktoś pytał: „kiedy wrócisz?”. Nie wiedziałem kiedy wrócę. Najpierw myślałem o tym, żeby nauczyć się chodzić. Później utrzymać równowagę na jednej nodze. Przebiec sto metrów. Przejechać kawałek na rowerze. Kopnąć prosto piłkę. Małe kroczki, a nie skakanie po księżycu. Przecież gdyby piłkarze mogli wracać, gdy tylko poczują taką chęć, to biegaliby z nogami w gipsie po boisku. A to nie o to chodzi.
Twoja psychika bardzo ucierpiała po ponad dwóch latach walki o zdrowie?
Miałem tyle szczęścia, że to się rozłożyło na te dwa lata. Naprawdę.
Jak to?
Po pierwszej kontuzji nie ruszyło mnie zupełnie. Zerwałem więzadła, no trudno, bywa. Mówi się, że prawdziwy piłkarz musi przynajmniej raz doznać tej kontuzji, bo inaczej nie jest piłkarzem.
Wspaniałe powiedzenie.
Jeśli patrzeć na piłkę pod tym względem, to ja jestem zawodnikiem na poziomie Ligi Mistrzów, bo aż trzy razy mnie to spotkało. W każdym razie drugie zerwanie skłoniło mnie ku myśleniu o tym, że coś jest nie tak, ale też nie weszło mi zbyt mocno na głowę. Natomiast po trzecim wiedziałem, że tak naprawdę nadchodzi koniec, muszę spodziewać się najgorszego i zacząłem przygotowywać plan B.
I dwa lata temu poczułeś, że najgorsze właśnie nadeszło i trzeba się z piłką pożegnać.
Ale nie określę tego jako osobista porażka. Chciałem zakończyć karierę w wielkim klubie albo na dobrym poziomie i to się udało, myślę, że nawet pod oboma względami. Druga liga hiszpańska nie jest zła, a Real Saragossa zachował się wtedy pięknie, każdemu życzę takich ludzi dookoła. Gdy dowiedzieli się o mojej kontuzji, natychmiast zadzwonili.
Kończył ci się wtedy kontrakt.
Tak. I wyobraź sobie, że oni dzwonili, żeby poinformować mnie, że mam się niczym nie przejmować. Przedłużyli umowę na rok, zabezpieczyli tym trochę mnie i moją przyszłość, a co więcej – dali mi szansę, żebym wrócił na boisko. Nie wyszło, ale jestem im za to ogromnie wdzięczny. Poczułem się wtedy jak w rodzinie.
Poruszyłeś temat ludzi, którzy są właściwie wszystkim, co tworzy futbol. Najlepszy kumpel z boiska?
Daniel Sikorski. Byliśmy razem w Wiśle, on później wyjechał, ale kontakt pozostał do dziś. Właściwie to jedyna osoba z futbolowego świata, którą mogę śmiało nazwać przyjacielem.
Z kim ci się najlepiej grało?
Znowu powiem po krakowsku – Maor Melikson. Byłem w Deportivo, byłem w Realu, ale takiego gracza nigdzie nie spotkałem. Cudownie ułożona noga, świetne rzuty wolne, a wizja gry taka, że mogłem tylko zazdrościć. Szkoda, że po Wiśle jego kariera nie potoczyła się tak jak wszyscy tego oczekiwali, bo papiery miał na naprawdę duże granie.
A największy wariacik? Przewinąłeś się przez naprawdę ciekawe szatnie – a to Vuković, a to Sobolewski, a…
Serge Branco. Koniec kropka. Możesz go nie kojarzyć, bo zagrał w Wiśle tylko kilka meczów, ale gość był wyjątkowy w swoim rodzaju. Nigdy nie wiedziałeś czego się możesz po nim spodziewać. Ale więcej nie chcę zdradzać.
Dlaczego?
Wyjdę na strasznego nudziarza, ale nie lubię tych anegdot z kariery piłkarskiej. Co się dzieje w szatni, zostaje w szatni. Przynajmniej ja wyznaję taką zasadę.
A będziesz bardziej wylewny w kwestii najlepszych momentów w karierze piłkarskiej?
Będę.
Możemy chronologicznie?
Jasne.
No to Korona Kielce.
Mecz z Piastem Gliwice. To w ogóle pierwsze spotkanie, które przychodzi mi do głowy, gdy ktoś pyta o mój najlepszy mecz. Dość zaskakujący wybór, ale tak jest, co zrobić. Przegrywaliśmy 0:1, wracamy na przerwę, graliśmy fatalnie, jakieś wskazówki, krzyki, wiadomo jak to w szatni jest, nakręcamy się, idziemy do przodu, wychodzimy na boisko, 0:2. Ale później naprawdę wzięliśmy się do roboty. Edi Andradina strzelił gola z rzutu wolnego, później podaję Vukoviciowi, którzy strzela na 2:2, a na koniec ja zdobywam rozstrzygającą bramkę. Fajny mecz.
Wisła Kraków.
Tutaj będą dwa.
Pierwszy jest mocny. Graliśmy na Koronie, której kibice, po moim wcześniejszym transferze do Wisły, delikatnie mówiąc nie darzyli mnie sympatią. W samej końcówce spotkania zespół z Kielc, dostaje rzut wolny, do piłki podchodzi Vuković. Staję w murze, ale woła mnie Pareiko. Podchodzę, a on do mnie: „Czarek, jak Vuko będzie biegł do piłki, to ty ruszysz z muru, zaczniesz biec w kierunku bramki i ty wybijesz te piłkę jeszcze przed linią”. Ja tak na niego patrzę, ale myślę: „Siergiej prosi, no to zrobię”. Aco robi nabieg, strzela, ja się cofam, ale jego uderzenie spotkało mnie w połowie drogi. Próbowałem zrobić rozpaczliwego szczupaka, który miał uratować sytuację. Efekt był taki, że strzeliłem wyjątkowego swojaka, a kibice gospodarzy do końca meczu skandowali moje nazwisko.
Wydaje się to być strasznym obciachem, ale mam do tego mega dystans i naprawdę miło wspominam. Spotkałem się jakiś czas po meczu z Sergiejem. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, że nie mamy pojęcia, o co nam chodziło. Ale też nikt specjalnie się nie przejął, straciliśmy tylko dwa punkty, a tamta Wisła była tak mocna, że mogła sobie na to pozwolić.
Mecz numer dwa to starcie z Twente w Lidze Europy. Potrzebowaliśmy cudu i ten cud nastąpił. Najpierw zdołaliśmy wygrać z Holendrami, a później okazało się, że w doliczonym czasie gry Odense wyrównało z Fulham i awansowaliśmy z grupy Ligi Europy. Niesamowita historia, my już wtedy się żegnaliśmy z kibicami, dziękowaliśmy za doping, było trochę łez, a tu nagle operator kamery nam daje znać, że Anglicy punkty stracili.
Hiszpania.
Starcie w La Liga z Valencią, gdy grałem dla Deportivo. Graliśmy nie najlepiej, zamykaliśmy tabelę, więc co zrobił trener? Zmienił 90% składu. Również i ja dostałem wtedy szansę. Jako zespół zagraliśmy niemalże perfekcyjnie i pokonaliśmy silną wówczas Valencię 3:0. Bardzo fajny mecz w naszym wykonaniu, który dał mi przepustkę do wyjściowego składu przez kilku meczów z rzędu.
Z perspektywy czasu – miał racje Jan Raniecki, który stwierdził, że „W Warszawie to takich Wilków mamy na pęczki”?
Nie miał. Ale z perspektywy czasu to były ważne słowa.
Coraz bardziej mnie zadziwiasz.
Nie wiem, Prezesi zarządzający Polonią mieli chyba jakiś model nieprzyjemnego dziękowania młodym piłkarzom. Oglądałem świetny wywiad z braćmi Żewłakow u Tomka Smokowskiego, gdzie okazało się, że oni też usłyszeli podobne słowa, proponowali im nawet inny zawód, a to przecież byli genialni zawodnicy w skali Polski. W każdym razie ich ta wypowiedź bardzo zmotywowała i podobnie było w moim wypadku. Swoje możliwości – a naprawdę nie uważam się za przesadnie utalentowanego zawodnika – wykorzystałem maksymalnie.
Idol z boiska?
Gennaro Gattuso. Styl gry mamy podobny, oczywiście zachowując wszelkie proporcje. Pokazał mi, że z takimi umiejętnościami można się odnaleźć nawet obok takich gości jak Maldini, Kaka, Pirlo, Del Piero. Duża lekcja dla mnie.
A spoza futbolu?
Triathloniści. Herosi. To ile oni poświęcają czasu na treningach, ile potu i łez wylewają, a często nie udaje się osiągnąć niczego. Powala mnie ich zawziętość, a wśród nich najlepszy jest oczywiście Jan Frodeno. Bardzo inspirujący ludzie.
Po zakończeniu kariery nie wróciłeś do Polski, ale zostałeś w Hiszpanii. Jak się tam żyje?
Tak, to właśnie tutaj korzystam z życia, a czas wolny poświęcam rodzinie. Trening pochłania sporo czasu, nawet jeśli robię to tylko pół-amatorsko. Odprowadzam syna do szkoły i zaczynam przygotowania.
A sama Coruna jest wspaniałym miejscem. Miasto wysunięte na zachód Europy, wszędzie przyjaźni ludzie, bardzo otwarci, pomocni, genialne jedzenie, fale Oceanu ,które z czasem traktujesz już jak dobrą muzykę, wspaniałe wina umiejętnie dobrane do twojej potrawy. Nie jestem smakoszem tego trunku, ale to co potrafią zrobić w każdej restauracji, po prostu zachwyca. No właśnie – restauracja. To miasto jest jak jedna wielka restauracja, ale nie taka, gdzie po 22 puszcza się dudniącą muzykę, lecz taka, gdzie chcesz iść z całą rodziną i cieszyć się chwilą. Pewnie nie zostaniemy tutaj do końca życia, ale cieszę się, że tu mieszkamy i że tu urodził się nasz syn. Miejscowi uważają go za swojego, wołając za nim „gallego”.
Myślałeś o karierze w agencji reklamowej jakiegoś hiszpańskiego biura podróży?
Haha, nie, jeszcze nie.
rozmawiał JAN PIEKUTOWSKI
fot. FotoPyk / NewsPix.pl