Reklama

Idziemy po najlepszych młodych polskich piłkarzy

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

02 listopada 2020, 15:25 • 16 min czytania 7 komentarzy

– Uważam, że w Polsce jest wiele osób, które nie mają znanego nazwiska, ale mają zapał i pomysł na siebie. Broni się praca, nie nazwisko. Tak było i będzie zawsze, ale nie zawsze to rozumiano. I moim zdaniem te kompetencje w polskiej piłce są coraz wyższe, inaczej się patrzy na CV, na konkretnie to, co ktoś może dać, a nie na to czy pojechał z Jerzym Engelem na mundial do Korei i Japonii – Jakub Fila do niedawna był na marginesie polskiej piłki, a dziś jest reprezentantem hiszpańskiej agencji Promoesport na Polskę. Promoesport reprezentuje między innymi Adamę Traore, Erica Bailly’ego czy Jhona Cordobę i chce namieszać w naszym kraju. Narzędzia ma inne, bo to sieć około siedemdziesięciu współpracujących ze sobą agentów, własna baza danych z profilami zawodników i szereg wydziałów regionalnych.

Idziemy po najlepszych młodych polskich piłkarzy

Jak blisko transferu do Polski był Toni Martinez, dziś wyceniany na siedem milionów euro zawodnik Porto? Dlaczego po wejściu na polski rynek dostawał groźby? Czy Juanfran mógł trafić do Ekstraklasy? W czym upatruje przewagi nad innymi agencjami menadżerskimi?

***

Jakubie, Erik Exposito to kopie coś?

Co masz na myśli? Czy uważam, że to dobry transfer?

Jestem umiarkowanym zwolennikiem jego talentu. Piłkarsko bezsprzecznie dobry. Ale irytuje decyzjami boiskowymi. Często też grą pod siebie.

Ma swoje plusy i minusy, jak każdy. Nie strzeli 25 bramek w sezonie. Moim prywatnym zdaniem Erik, gdy gra trochę cofnięty, może pokazać więcej. Bardzo dobra współpraca z Płachetą pod koniec zeszłego sezonu między innymi na tym polegała. Technikę ma, lewą nogę też, siłowo się poprawił. Chce. Natomiast jestem zdania, że drugi sezon będzie tak naprawdę wyrocznią. W Śląsku bardzo mocno nad nim pracują, dużo indywidualnej pracy poświęcił mu Lavicka, szczególnie jeśli chodzi o kwestie taktyczne. Jest w dobrych rękach, teraz wszystko w jego nogach.

Reklama
Jak duży miałeś osobisty wkład w ten transfer?

Skauting Śląska sam wypatrzył Erika, a że ja reprezentuję Promoesport na Polskę, to jeżeli jakiś polski klub chce naszego zawodnika, rozmawia ze mną, a ja przekazuję temat dalej. Trochę ponegocjowaliśmy, ostatecznie dogadaliśmy się. Kluczowe było też to, że Erik zapalił się do pomysłu. W Hiszpanii doszedł do ściany.

Oglądasz jego mecze z duszą na ramieniu? Odpali, nie odpali, znów coś zawali?

To był mój pierwszy transfer z Promoesport, więc na początku na pewno się denerwowałem, szczególnie, że początek nie był rewelacyjny. Przełomem był karny wywalony w powietrze z Pogonią. Usiedliśmy z Erikiem i Carlosem, jego agentem.

– Erik, albo tutaj utoniesz, albo pokażesz kim jesteś.

Od tamtej pory przyszła poprawa. Końcówkę sezonu miał dobrą. W tym dobrze zagrał z Cracovią, choć na pewno były też słabsze występy. Ale poczekajmy.

A co agencja i ty osobiście myśleliście o sytuacji, gdy Erik podkopał swoją pozycję wyprawą na imprezę w momencie obostrzeń pandemicznych?

Nie chciałbym tego komentować. Powiem tylko, że obcokrajowcy, jeśli chodzi o pewne rzeczy, mają podwójnie ciężej. Niemniej przez to też powinni potrójnie mocniej uważać na pewne sprawy. Erik popełnił błąd. Rozmawialiśmy z nim, z klubem. Zamknęliśmy temat, patrzymy do przodu.

Polska liga ma w tym momencie taką reputację wśród hiszpańskich piłkarzy niższego poziomu, że są mocno chętni na transfer? Mówiłeś, że Erik się zapalił do pomysłu.

Na przykładzie Erika – miał jeszcze opcje w Hiszpanii, natomiast Śląsk wykonał dużą pracę. Skontaktował się z nim wcześnie. Przedstawił nie tylko ofertę finansową, ale też cały projekt sportowy Śląska i pomysł na samego Erika. To mu się podobało. Natomiast czy polska liga jest dla Hiszpanów atrakcyjna? Powiem tak: w Promoesport jestem 1.5 roku. Dziś mam zgodę, żeby ściągać tutaj piłkarzy z wyższej półki, takich którzy od razu zrobią różnicę. Wcześniej bywało różnie.

Reklama
W jakim sensie?

Był brak zaufania do polskiego rynku. Brało się to z jednej strony z pewnych zaszłości, gdy lata temu pewien pośrednik po prostu Promoesport oszukał. Poza tym Polska była odległa. Musiałem przekonywać, że warto wysłać Erika czy Chucę do Polski. To był dla firmy nowy rynek, wymagał ciągłej pracy, wielu spotkań, przekonywania. Pokazywałem success story: zobaczcie na Imaza, Carlitosa. Ich przykłady pomagały. Kluczowe, że znaleźliśmy wspólny język, jest ta bezpośrednia, oparta na zaufaniu relacja. W firmie patrzą też, że nasi zawodnicy grają w Ekstraklasie, a z Domingueza są zadowoleni w ŁKS-ie. To najważniejsze. Nikt nie utonął. Przekonali się do rynku.

Jest taka teoria, że Hiszpanie muszą się zadomowić w Polsce, poczuć się jak u siebie, dopiero wtedy wchodzą na wyższy poziom. Taki Jesus Jimenez miał słaby początek, a jak sam mówił w wywiadzie Przeglądu Sportowego, wszystko zmienił przyjazd jego partnerki.

Nie generalizowałbym. Aczkolwiek jeśli piłkarz hiszpański nie zna angielskiego, może funkcjonować za barierą komunikacyjną. Pojawienie się partnerki… Powiem tak: to ma znaczenie w szerszym podejściu. Albo jedziesz do Polski, przywozisz tu całe swoje życie, podejmujesz świadomą decyzję: tak, tu będę teraz walczył o swoje, o karierę. To jest teraz mój dom. Albo przyjeżdżasz jak na niepewny grunt, jesteś w Polsce jedną nogą, mniej lub bardziej świadomie z myślą, że skasujesz pieniądze, ale jak zaraz stąd wyjedziesz, to nic się nie stanie. Ta mentalność przekłada się też na boisko. Niemniej jeśli spojrzeć w sensie szerszym, analizowaliśmy to kiedyś. Przeliczając grę Hiszpanów na minuty, asysty, gole, jest przepaść między nimi a jakąkolwiek inną nacją.

Jak dobry jest twoim zdaniem Ivi Lopez, który ostatnio robi dym w Rakowie?

Bardzo. To nie jest nasz zawodnik, ale oczywiście go znamy. Raków bardzo długo szukał gracza o podobnych predyspozycjach, wielu weryfikowali, nie robili tego na szybko. No i w końcu znaleźli dokładnie takiego zawodnika, jakiego chcieli.

Zgłaszali się do was?

Tak. Rozmawialiśmy o jednym piłkarzu, nie zgraliśmy się finansowo, ale mamy z Rakowem stały kontakt. Zresztą, w tym momencie ja i Kamil Szendera jesteśmy w kontakcie w zasadzie z każdym ekstraklasowym klubem, na tym polega nasza praca. Co mogę powiedzieć o Rakowie, to z tego co widzę: mają bardzo dokładnie sprofilowanych zawodników. Myślę, że to widać gołym okiem. Są bardzo szczegółowi, zawsze też rozmawiają z zawodnikiem, czasem w tej rozmowie biorąc go też pod włos, pytają o różne tematy. Jak widać to się spłaca.

Jak patrzysz na współpracę z polskimi klubami, to gdzie widzisz ewentualnie coś, co każe ci myśleć: kurczę, to mogliby zmienić?

Może jedyna kwestia do której ja podchodziłbym inaczej to to, że w polskich klubach mogą mieć mega kozaka za 17 tysięcy euro miesięcznie, ale wolą postawić na kogoś, kto będzie znacznie większym ryzykiem, ale kosztuje na przykład 8 czy 10 tysięcy. I sprowadzą takich trzech. Moim zdaniem lepiej iść w kierunku takim jak Ivi Lopez, gdzie wiesz, że on tu przyjdzie i zrobi różnicę. Jeden piłkarz, ale gwarancja jakości. To znaczy: oczywiście, każdy transfer to ryzyko. Nie ma transferów pewnych w stu procentach. To brzydko zabrzmi, ale kurde, to nie jest sprzedaż butów. Jest czynnik ludzki, adaptacji, kwestie nieprzewidziane. Niemniej czasem w niektórych miejscach mam wrażenie, że widzimy zamykające się kółko: średniaki za średnią pensję.

Ale rozumiem też drugą stronę. Dyrektor sportowy w Polsce nigdy nie może być pewny swojej pozycji. I przez to będzie się bał zaryzykować, postawić na jednego zawodnika, dać mu 20 tysięcy euro. Gdy potem on jednak nie odpali – będzie mu to wypominane do końca kariery.

Najciekawszy piłkarz z tego rzędu kozaków, który mógł ostatnio trafić do Polski?

Toni Martinez, który właśnie przeszedł do Porto. Ma 23 lata, jest wyceniany na grube miliony, przyszłość przed nim. Rozbiło się to tylko o detale finansowe. Negocjacje toczyły się na tyle długo, aż przyszło Familcao, które ma akurat więcej kasy i zamknęło temat. Polski klub mógł dopiąć go wcześniej, natomiast nie powiem o jaki chodziło.

Słyszałem historię o prezesie, który dzwoni do agenta działającego w Hiszpanii i mówi: weź sprowadź mi jakiegoś Hiszpana na atak. Takie prośby też się zdarzają?

Chciałbym, miałbym łatwiejszą pracę. Natomiast takiej sytuacji nie miałem. Czasem zdarza się natomiast, że polski klub pyta o zawodnika, który ma wartość czterech milionów Euro. Było pytanie choćby o Juanfrana.

I co wtedy?

Ja nie jestem przekaźnikiem informacji. Nie będę do każdego dzwonił: słuchaj, przykładowa Arka Gdynia chce piłkarza, który gra w La Liga. Wiem, kiedy nie ma tematu i koniec. Tu tak musiałem zrobić. Częściej kluby zgłaszają się, że, powiedzmy, Wisła Kraków szuka szybkiego skrzydłowego, umiejącego grać jeden na jeden.

Szuka Yeboaha.

Na przykład. Tutaj w Promoesport mamy specjalną aplikację wewnętrzną z profilami graczy, na którą właściciel wydał kilkadziesiąt tysięcy euro. Ona posiada wbudowany algorytm. Każdy piłkarz jest opisany około pięćdziesięcioma cechami, trochę jak w menadżerach piłkarskich – cechy sportowe, mentalne, motoryczne i tak dalej. Są osoby z działu technicznego, które zajmują się tylko profilowaniem i rzecz jasna ewentualnym ich aktualizowaniem. Wszystkie profile podzielone są na poziomy: A,  B, C, D, E, które naturalnie wraz z rozwojem piłkarz może zmieniać. To nasza wewnętrzna baza.

Polskie kluby sięgają po graczy z której półki?

D1. Gracz między Segunda B a La Liga 2. Albo gra w La Liga 2 i nie robi tam jakiejś różnicy i warto się zastanowić, czy zagranica nie dałaby mu impulsu. Jeżeli do Ekstraklasy trafi ktoś z naszego poziomu D albo jakimś cudem C1, to jestem pewny, że to murowana gwiazda Ekstraklasy.

Czasem dzwoni klub, czasem dzwonię ja lub mój współpracownik Kamil Szendera, który wykonuje świetną robotę. Pytamy, kogo szukają w tym okienku. Prosimy o jak najwięcej szczegółów, co do piłkarza, ale też co do możliwości finansowych. Potem szukamy profilu. Znajdujemy, ja kontaktuję się z agentem piłkarza wewnątrz Promoesport, a potem z samym zawodnikiem. Sprawdzamy czy jest zainteresowany, prezentujemy projekt, rozmawiamy.

Dominguez chyba jest przykładem dokładnego profilowania: pół Polski wiedziało, że ŁKS szuka nowego Ramireza.

Następca Ramireza – to dobre dla mediów. Nie dla agentów, dyrektorów. Antonio wykonuje więcej pracy w defensywie, jest innym piłkarzem, a Krzysztof Przytuła obserwował go jeszcze w czasach, gdy ŁKS miał Ramireza i wcale nie musiał go stracić. Przytuła nie tylko długo go obserwował, ale i specjalnie przyjechał do Hiszpanii, spotkał się z piłkarzem, sprawdzał jaki jest mentalnie, jakie jest jego środowisko, rodzina. Minimalizował ryzyko. Moim zdaniem ŁKS – OK, spadł z ligi. Ale tam wiedzą co chcą robić, jak chcą grać i to jest stabilny projekt, mierzony na możliwości finansowe.

Swoją drogą, to w ogóle brzmi jak zupełnie inny model pracy – aplikacja, sieć współpracujących agentów. Taka korporacja.

Mam pełen szacunek do wielu działających agentów, ale uważam że  Promoesport i polskie agencje to inna liga. Piątek, Bednarek czy Milik to najwyżej wyceniani polscy zawodnicy reprezentowani przez rodzime agencje. Natomiast fakty są takie, że żaden z nich nie byłby wśród 5 czy nawet 10 najwyżej wycenianych zawodników naszej agencji. Akurat tak się złożyło, że do Herthy przyszedł ostatnio John Cordoba, zawodnik numer 10 na liście Promoesport i Piątka szybko posadził na ławce.

Wiem, że jest w Polsce ktoś ze Stellara i z kilku innych agencji zagranicznych, natomiast nie wiem jakie są tam plany i na ile to duże wejście. Promoesport to 100 osób, z czego 70 agentów – będących w stałym kontakcie z klubami i zawodnikami – na 14 rynkach lokalnych, w tym m.in. Hiszpania, Włochy, Anglia, Belgia, USA czy Turcja. Każdy kraj ma swoją delegację. Delegację w Polsce tworzę ja jako szef projektu oraz Kamil Szendera i Camilo Garcia. Wszyscy to ludzie, którzy pracują na wyłączność dla Promoesport.

Tak działamy, a nie poprzez współprace partnerskie z podmiotami zewnętrznymi. Z doświadczenia wiem, że takie partnerstwo może być OK, ale i tak piłkarza od partnera zaproponujesz później niż swojego. Ja nie mogę robić dealu jako Jakub Fila, mogę jako firma. To w naturalny sposób przekłada się na inną skalę kontaktów i ich jakość. Ktoś z kim pracuję na co dzień ma bardzo dobry kontakt w Anglii, Niemczech czy Turcji, ktoś tu, ktoś tam. Dla mnie czasem bywa wręcz problematyczne przy ściąganiu zawodników do Polski, bo ciekawy zawodnik z firmy ma wiele opcji. Za to dla naszych zawodników to sytuacja idealna, zawsze mają kilka ofert.

Natomiast nie zgodziłbym się z tym określeniem: korporacja. To złe słowo. Mam bezpośredni codzienny kontakt z ludźmi, którzy choćby tego lata zrobili transfer Marca Roki do Bayernu Monachium, Johna Cordoby do Herthy czy Feddala do Sportingu Lizbona. A Jorge Capilla, który jest moim przyjacielem, jest bezpośrednim reprezentantem Adama Traore, Andre Onany i Erika Bailly. To normalni, wyluzowani ludzie, z którymi zawsze można pogadać. Nie ma relacji na zasadzie: wyślij raport i tyle. Zawsze służą pomocą, mnie to wręcz zszokowało w pierwszej chwili, że ludzie, którzy tyle w menadżerce osiągnęli, byli tak otwarci na mnie, gdy dopiero zaczynałem w firmie.

Jeśli chodzi o piłkarzy, którzy trafiają do naszej agencji, to nigdy nie rezygnujemy z kogoś. Kto jest z nami, może liczyć na naszą pomoc na dobre i na złe. Natomiast dlatego też mamy restrykcyjny proces selekcji tych, z którymi chcemy współpracować.

Jaka jest pierwsza reakcja, gdy informujesz piłkarza ze swojej agencji, gdzie głównie macie graczy z Półwyspu Iberyjskiego, że jest oferta z Polski?

Praca u nas wygląda tak, ze agenci Promoesport mają swoich podległych zawodników – tak do siedmiu. Przykładowo Erik Exposito przypada delegacji Madryt, choć grał ostatnio w Las Palmas. Dzwonię więc, a oni go informują: słuchaj, Kuba z delegacji polskiej ma ofertę. Wcześniej była reakcja: ale o co w ogóle chodzi. Trzeba było mocno naświetlić temat. Teraz każdy ma na uwadze, że jest taki kierunek, a opcja może się pojawić. No i jak mamy już tutaj piłkarzy, to mogą pogadać z nimi, to też pomaga.

W tym momencie macie w Polsce Exposito, Chucę i Domingueza z ŁKS-u, prawda?

Tak. Ostatnio też przeprowadzaliśmy transfer Vukana Savicevicia do Samsunsporu. Warto natomiast jeszcze wspomnieć o Vernonie de Marco, bo to ciekawa historia. Odpalony z Polski wrócił do Slovana, gdzie przecierali oczy ze zdumienia jak dobrze wyglądał w treningu. Rozwinął się w Lechu. postawili na niego, a po 4 miesiącach podpisał kontrakt na niebotycznie lepszych warunkach, co było też bardzo dobrą operacją finansową dla agencji. Vernon to turboprofesjonalista. Ale też nie jest tak, że się na nim nie poznano czy coś. Nie wypaliło, nie zagrało, OK, są różne powody. Nie ma co spłycać tematu. To mogą być czynniki zewnętrzne, też niezależne od Lecha.

Co dla nas kluczowe, to że nasz polski projekt wchodzi w drugą fazę. W pierwszym roku badaliśmy jak zareaguje na nas rynek. Celem było przeprowadzenie jednego transferu do Polski. Udało się zrobić więcej, co przyjęto z optymizmem, a właśnie wczoraj przedłużyłem kontrakt z Promesport o trzy lata. Teraz natomiast jest mocny przekaz: idziemy po najlepszych młodych polskich piłkarzy.

Mocno powiedziane.

Tak i nie boję się tego powiedzieć. Natomiast najlepszych, to nie znaczy tych, którzy w danej chwili są najbardziej znani, ale mają potencjał w przyszłości. Proces selekcji jest bardzo restrykcyjny. W dużym skrócie: umiejętności i głowa. To musi iść w parze.

W tym momencie macie jednego młodego zawodnika, Łukasza Łakomego, który przeszedł z Legii do Zagłębia.

Mamy jeszcze dwóch zakontraktowanych, ale przyjdzie czas, by o tym powiedzieć.

Jak Łakomy trafił na wasz radar?

Mentalność gigantyczna. Praca, praca jeszcze raz praca. Dla niego piłka jest wszystkim. Ukierunkowany na sukces. Jego profil powstał rok wcześniej, zanim zaczęliśmy współpracować. Teraz Łukasz jest w naszej aplikacji.

Młodzi Polacy są obecnie głównym założeniem. Chcemy pozyskać kilku najlepszych, nie kilkudziesięciu średnich. Podchodzimy do nich bardzo indywidualnie. Każdy nasz zawodnik ma przede wszystkim swojego indywidualnego opiekuna, a oprócz tego w razie potrzeby zagwarantowanego też z góry psychologa mentalnego, dietetyka, trening funkcjonalny i tym podobne. Chcemy maksymalizować ich szanse na rozwój.

Legia bardzo broniła Łakomego?

Mocno. Natomiast podjęliśmy decyzję, że Zagłębie jest lepszym wyborem na dzisiaj.

Legia ma ostatnio troszkę historię wypuszczania talentów. Walukiewicz, teraz Praszelik.

Trudno jest być dyrektorem sportowym Legii. Masz utalentowanych zawodników, którym chciałbyś dać szansę. Z drugiej strony masz być co roku mistrzem. Jestem ostatni do tego, żeby kogoś tam krytykować. To gilotyna – nie wygrasz, wylecisz z roboty. Presja wielka.

Natomiast w Lubinie ma większe szanse, że będzie grał.

Powiem tak: kwestie sportowe dla młodego chłopaka są najważniejsze. Pieniądze w ogóle nie grały roli na tym etapie kariery.

Jak ty w ogóle znalazłeś się w Promoesport?

Działałem w biznesie internetowym, który dość mocno odpalił, dzięki czemu zarobiłem na branżowe studia MBA w Hiszpanii. Odbywały się we współpracy między innymi z Realem Madryt. Zawsze chciałem działać w sporcie, więc szedłem w tym kierunku.

Ten biznes internetowy to strona FirstEleven.com, prawda? Nie wymieniasz nazwy, prawie jakbyś się wstydził tego projektu?

Na pewno były błędy. Czy się wstydzę… na pewno był to clickbait. Ale miałem do tego podejście czysto biznesowe, a tu, jak na dwóch chłopaków, którzy założyli portal, to był dobry zarobek. W pewnym momencie uznaliśmy ze wspólnikiem, że nie jest to droga, którą chcemy iść.

Wróćmy do studiów w Hiszpanii. Jak to się dalej potoczyło?

Na zajęciach podszedłem do agenta, który miał wykład. Przedstawiłem swój plan. Powiedział:

– Słuchaj, my jesteśmy za mali, ale mogę cię skontaktować z firmą, która jest zainteresowana polskim rynkiem.

Wykonałem telefon, po którym odzew był pozytywny. Potem spotkałem się z Jorge Capillą, który akurat był w Polsce po Dioniego, który nie ukrywajmy, był po prostu niewypałem. Poszliśmy na kawę. Biegła znajomość języka hiszpańskiego rzecz jasna ułatwiała sprawę, to inny kontakt niż po angielsku. Pomysł mu się spodobał, choć położył nacisk na to, żeby to ustrukturyzować – innymi słowy wchodziliśmy w szczegóły. Finalizacja rozmów odbyła się w siedzibie Promoesport w Barcelonie. Dogadaliśmy się, miałem szkolenie z najlepszymi agentami, potem roczna umowa i konkretne cele. Zaczęło się kręcić.

Ja trochę wcześniej próbowałem działać sam, ale rynek był bezlitosny. Dla klubów byłem nikim. I się nie dziwię. Skrzynki mailowe i telefony dyrektorów sportowych w Polsce są zapchane propozycjami, oni muszą selekcjonować, patrzeć na to kto jest wiarygodny. Ja jej sam nie miałem, po wejściu we współpracę z Promoesport – już tak. Marka robiła swoje.

Aktualnie jesteś służbowo w Lizbonie czy prywatnie?

Coś pomiędzy. Odwiedzam koleżankę, ale tez zamierzam spotkać się z szefem delegacji Portugalii. Natomiast to też spotkanie nieoficjalne.

Jak wygląda twoja praca od przyziemnej strony?

Rzeczywistości są dwie. Po pierwsze, okienko. Non stop Whatsapp, rozmowy telefoniczne, ciągle pod prądem. Nigdy nie wiesz tak naprawdę w którym momencie zastanie cię praca. Intensywność niesamowita, ale ekscytująca. Wolna amerykanka – jednego dnia jest oferta, za chwilę nie ma. Różne rzeczy się zdarzają. Przykładowo klubu niby są już dogadane, ale zapraszają na testy medyczne i tutaj zaczynają wymyślać. Dopiero na tym etapie, jak piłkarz już przyjechał, w niektórych klubach zaczynały się faktyczne negocjacje. My się w ogóle w to nie bawimy, święta zasada – nie ma przedwstępnego porozumienia, piłkarz nigdzie nie leci.

Poza okienkiem trwa jego przygotowanie. Rozmowy Skype z szefami delegacji, przynajmniej 1-2 razy w tygodniu. Zbieranie informacji, rozmowy z klubami. Dziś mam też w tym pomoc od Kamila Szendery, ale też Camilo Garcii, pół Polaka, pół Kolumbijczyka, który zajmuje się choćby kwestiami pomocy zagranicznym zawodnikom w tych codziennych sprawach. Do tego dochodzi opieka nad młodymi polskimi zawodnikami, która dla nas na dziś staje się najważniejsza w projekcie.

Jak podeszli do was menadżerowie działający w Polsce?

Różnie. Jedni lepiej, inni gorzej. Zdarzyło się, że nawet dostałem groźby. W niektórych kwestiach nasza branża jest trochę zaczarowana. Słyszałem historie, że ktoś pożyczał drogi samochód, żeby zrobić wrażenie na zawodniku. Ktoś wiózł piłkarza na dziewczyny… Cóż, nie moja sprawa. Albo te historie: bo ty jesteś od kogoś, a ty człowiekiem tamtego. W Polsce tworzy się jakieś sztuczne obozy, prawie teorie spiskowe. Nie wchodzę w to, staram się pracować z każdym i z każdym mogę usiąść, porozmawiać. A jedyne, kim jestem, to człowiekiem Promoesport.

O co chodziło z tymi groźbami?

Menadżer ma piłkarza. Ktoś składa mu propozycję. Wiadomo, że mu się to nie spodoba. Natomiast to jest konkurencja. I na koniec decyzja zawodnika. Takie mam zdanie. To jest biznes, niektórzy reagują emocjonalnie i rozumiem, że to może być dla nich bolesne, no ale taki jest rynek.

Nie chce mi się wierzyć, że to z tym wożeniem na dziewczyny to obecnie, przy coraz większej świadomości zawodników.

Zdziwiłbyś się. Ale nie będę rozwijał tematu. Natomiast też żeby nie robić mylnego wrażenia. Większość osób normalnie pracuje i troszczy się o zawodników, widzimy przecież dobrze zaplanowane kariery, są zdrowe relacje. Powiem tak: ja byłem postacią, która nie miała jakichś znajomości, nie jestem byłym piłkarzem, nie mam umocowania w polskim klubie. Natomiast to co dzisiaj mogę zaoferować na polskim rynku to wypracowane i zaufane kontakty z topowymi europejskimi agentami.

Uważam, że w Polsce jest wiele osób, które nie mają znanego nazwiska, ale mają zapał i pomysł na siebie. Znajdziemy różne przykłady – Dariusz Sztylka, były piłkarz, robi świetną robotę w Śląsku, ale to nie znaczy, że każdy piłkarz będzie dobrym dyrektorem sportowym. Broni się praca, nie nazwisko. Tak było i będzie zawsze, ale nie zawsze to rozumiano. I moim zdaniem te kompetencje w polskiej piłce są coraz wyższe, inaczej się patrzy na CV, na konkretnie to, co ktoś może dać, a nie na to czy pojechał z Jerzym Engelem na mundial do Korei i Japonii.

Leszek Milewski

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...