Dwa mistrzostwa Polski, srebrny medal olimpijski w Barcelonie i ponad 70 bramek w karierze. Dariusz Gęsior nie mógł narzekać na swoje piłkarskie dokonania i dzisiaj, w życiu po życiu, mógłby powiedzieć dokładnie coś podobnego. Były zawodnik m.in. Ruchu Chorzów zajmuje się szkoleniem trenerów z ramienia PZPN-u, a także prowadzeniem polskiej reprezentacji U-16. Porozmawialiśmy z nim m. in. o problemach szkolenia w Polsce, niepokojących faktach w futbolu młodzieżowym, braku filozofii czy wspomnieniach jeszcze z gry na ekstraklasowych murawach.
Gdzie dzisiaj stawiają panu obiady w restauracjach? W Chorzowie czy Łodzi?
Szczerze mówiąc, nigdzie! Czuję jednak dużą sympatię ze strony kibiców niezależnie od miejsca, w którym jestem. Od Szczecina, przez Poznań, po Łódź. Ludzie nie zapominają, że w każdym klubie, w którym grałem, robiliśmy dobre wyniki.
Szacunek został.
Zdecydowanie i muszę przyznać, że zauważam taki stosunek do mojej osoby nawet w Warszawie. Kiedyś była mocna rywalizacja, ale konfliktów nigdy nie miałem.
Nazwałby się pan specjalistą od ważnych bramek? Nawiązuje do – jak się okazuje po dwudziestu latach – ostatniego wygranego meczu Widzewa z Legią.
Strzeliłem 73 bramki w lidze, z czego ponad 20 w ostatnich minutach meczu. Takich, które dawały zmianę wyniku, więc może coś w tym jest.
Grałem na pozycji defensywnego pomocnika, ale zawsze miałem inklinacje do gry ofensywnej, bo wcześniej grałem jako napastnik i ofensywny pomocnik. Z racji mojego wzrostu zdarzało się, że byłem dodatkową, niespodziewaną osobą do strzelania goli w powietrzu. Kto mnie pamięta, ten wie, że chciałem brać udział w każdej groźnej akcji na połowie rywala, a tym bardziej, gdy wynik meczu był niekorzystny.
Najważniejsza bramka z końcówki meczu?
Wymienię cztery, które coś dawały. Najpierw moja pierwsza bramka w barwach Ruchu Chorzów na stadionie Górnika Zabrze, która dała nam mistrzostwo Polski. To był mój pierwszy sezon w Ekstraklasie. Kolejną oczywiście bramka na 3:2 z Legią i trafienie przeciwko GKS-owi Bełchatów w finale Pucharu Polski w 1996 roku. Jeśli chodzi o reprezentację, bramka z Urugwajem na wyjeździe dająca zwycięstwo w 87. minucie.
W takim razie wspólnie możemy ustalić, że jest pan specjalistą w swoim fachu.
Tak ze mną bywało, że jeśli wynik był niekorzystny, włączałem jeszcze większe zaangażowanie. Wtedy nie patrzyło się na elementy czysto taktyczne, gdzie, kto i jak ma biegać, bo liczyło się tylko zwycięstwo. Miałem to szczęście, że odnajdowałem się w dobrym miejscu i czasie, i zmieniałem losy meczów.
Trener Smuda postawił panu piwo za bramkę z Legią?
Wszyscy się cieszyli, bo to była bardzo ważna bramka, a miałem też asystę. Powiem tylko tyle, że było sympatycznie! Mieliśmy kilka takich meczów w mistrzowskim sezonie, które rozstrzygaliśmy na swoją korzyść dopiero w końcówkach spotkań. Kiedy graliśmy swoją piłkę, gola mógł strzelić dosłownie każdy. Byliśmy mocni.
To trener jedyny w swoim rodzaju?
Haha, cóż, każdy trener jest inny. Każdy przekłada jakieś cechy swojego charakteru na zespół i takim trenerem był oczywiście Franciszek Smuda. Po latach pracy w szkole dla trenerów wiem dzisiaj, że każdy szkoleniowiec musi być sobą. Wzorce z innych też trzeba czerpać, ale nie można się w tym zatracić.
Wspomniał pan o zaangażowaniu. Bez niego pewnie nie dało się zaistnieć u takiego szkoleniowca.
Miałem okazję pracować z wieloma trenerami, u których zaangażowanie i charakter były czołowymi punktami w rywalizacji. Miałem też to szczęście, że wychowywałem się w środowisku, w którym na wszystko trzeba było sobie zapracować. Dzisiaj wymagam tego samego od swoich zawodników. To kluczowa kwestia w osiąganiu sukcesów. Umiejętności umiejętnościami, ale charakter trzeba mieć.
Zachował pan w pamięci jakąś sytuację związaną z trenerem Smudą?
Tak, graliśmy jeden z pierwszych meczów sezonu na własnym stadionie z GKS-em Bełchatów. Byłem już wtedy dosyć znanym zawodnikiem i wydawało mi się, że wszystko robię, jak należy. Wygraliśmy po dobrym spotkaniu.
Nagle trener Smuda podchodzi do mnie po meczu i pyta “czego ty się boisz?”. Odpowiadam, że niczego, a on: “Słuchaj, jak masz piłkę, to nie bój się minąć jednego czy drugiego, wejdź w pojedynek. Jak stracisz piłkę, winę biorę na siebie”. Te słowa wziąłem sobie do serca i od tamtego czasu próbowałem grać coraz odważniej. Stąd wiele bramek w końcówkach spotkań.
Nie sądzi pan, że namowy trenera Smudy do pójścia w ryzyko są czymś, czego brakuje dzisiaj w piłce młodzieżowej?
Niestety różnica polega na tym, że w niektórych krajach zawodnicy młodzieżowi wychodzą na boisko po to, żeby wygrać, a w Polsce po to, żeby nie przegrać. Trenerzy boją się, że wejście piłkarza w drybling zakończy się później stratą gola. Zapominają, że możliwość popełnienia błędu jest ważnym elementem rozwoju w piłce nożnej.
Osobiście wychodzę z założenia, że młodym chłopcom trzeba pomóc w budowaniu ich pewności siebie. Oni mają się nie bać. Grać w piłkę i nie myśleć o tym, co się wydarzy. Nie wydarzy się nic, jeśli nie będziemy o tym myśleć. Często bywa tak, że trenerzy wpajają zawodnikom strach przed złym zagraniem, nakładając zupełnie niepotrzebny stres.
Temat szkolenia jest tematem-rzeką, ale zapewne ma pan jeszcze inne spostrzeżenia co do futbolu młodzieżowego.
Zwróciłbym szczególną uwagę na brak wypracowywania filozofii przez kluby. Na palcach jednej ręki możemy policzyć tych, którzy mają długofalowy plan na pracę z młodzieżą. To ogromny problem, zaczynając od tego, że trenerzy zatrudniani w akademiach pracują przede wszystkim na siebie. Każdy uważa się za najmądrzejszego, a przecież klub na to przyzwala, dlatego trudno później złączyć działania na każdym szczeblu. Nie ma spójności, a chodzi przecież o to, żeby wszyscy razem pracowali na stworzenie zawodników z określonym profilem. W Polsce takie rzeczy są dziełem przypadku.
W młodzieżowej reprezentacji widzę tego efekty. Na kadrę przyjeżdża np. kilku stoperów, którzy nie potrafią dobrze uderzyć piłki głową. To zawodnicy, którzy szkolą się od dziesięciu lat. Takich historii jest mnóstwo.
Mimo że z biegiem czasu szkolenie się poprawia, tworzone są bazy i kursy dla trenerów, to jeszcze wiele lat upłynie, zanim zrozumiemy, że trener akademii powinien pracować dla akademii, a nie na swoje nazwisko. Brakuje w tym wszystkim ciągłości, struktur, zasad.
Jestem z Chorzowa, więc podam tutejszy przykład. Futbol w tym mieście trochę podupadł, ale niezależnie od momentu w historii zawsze panowała tutaj jakaś filozofia. Wszyscy trenerzy, którzy pracowali w Ruchu, wywodzili się z tego samego źródła.
Wspomnę śp. Jerzego Wielkoszyńskiego, który przeprowadzał moje badania prawie 40 lat temu. Potem widzę, że zawodnicy mają dokładnie ten sam przebieg badań 30 lat później. Mała rzecz, która pokazywała, że można zbudować pewną koncepcję i opierać się na niej przez dekady.
Dzisiaj w klubach to wygląda tak, że trener A organizuje sztab A, a trener B tworzy wersję B. Tu jeden ściąga zawodników z północy Polski, a tam inny z południa czy z zagranicy. Panują ciągłe zmiany, a przecież nie tędy droga. Żeby stworzyć silny zespół, trzeba czasu na stabilizację. Wystarczy spojrzeć na pracę Waldemara Fornalika, który był blisko spadku z Ekstraklasy, ale ktoś dał mu czas na poprawę i później tego nie żałował.
Myśli pan, że PZPN mógłby pomóc klubom w tej kwestii? Można powiedzieć, że już zaczął to robić, skoro wprowadził m.in. certyfikację szkółek piłkarskich.
Niestety PZPN nie ma wpływu na działania klubów w tym kontekście. Oczywiście istnieją nałożone wymogi licencyjne czy certyfikacje, ale muszę przyznać, że nie są one najwyższe, a jedynie trudne do spełnienia. Takie rzeczy mają dać bodziec do rozwoju, nic więcej, bo nie jesteśmy w stanie wpłynąć na codzienną pracę klubów.
Co oznacza codzienność? Jasną filozofię, konkretny plan na szkolenie, nadzorowanie pracy trenerów, postawione wymagania i określone zasady. Kluby same muszą to zrozumieć. Niewiele takich w Polsce jest, a jeśli już, to oczywiście Lech Poznań, Zagłębie Lubin czy Pogoń Szczecin. Większość klubów to jednak wolna amerykanka. Przykładem na to są młodzieżowcy, których sprowadza się z innych zespołów.
A braki u młodych piłkarzy, o których pan wspomniał, bywają liczne i ewidentne? I tak jak obrońca nie potrafi uderzać piłki głową, tak skrzydłowy ma problem z dryblingiem?
Braki są bardzo ewidentne. Na reprezentację przyjeżdżają zawodnicy, którzy stoją przed polem karnym na odbitą piłkę, mają uderzyć ją w pierwszym kontakcie, ale nie potrafią tego zrobić prostym podbiciem. Jest mnóstwo elementów, których trenerzy nie egzekwują w szkoleniu.
Jeżeli zawodnik, powiedzmy, że obrońca, jest z Anglii, możemy mieć pewność, że dobrze gra głową, jest twardy i prezentuje solidny poziom w grze 1 na 1 w obronie. Jeśli mamy do czynienia z Niemcem, to możemy się spodziewać, że jest odpowiedzialny, ma dobre podania krótkie i długie. Tak jest w przypadku większości zawodników, których widzimy potem w piłce seniorskiej. W Polsce natomiast krążymy od przypadku do przypadku.
Mamy na przykład skrzydłowych, którzy nie potrafią dośrodkowywać. Jeśli już im się udaje i pada z tego bramka, cieszymy się, ale warto zaznaczyć, że to samo zagranie udaje się w treningu tylko raz czy dwa na dziesięć prób. Musimy pamiętać, ze umiejętności, wzorce zachowań czy charakter zawodnika to rzeczy wyniesione z klubu. Tam leży poważny problem na szczeblu młodzieżowym.
Naprzeciw temu, o czym pan mówi, stoi Mateusz Bogusz. Miał pan okazję go “dotknąć” w kadrze narodowej.
Zgadza się. Pamiętam, że swego czasu jego tata przyszedł do nas jako trener młodzieży. Teraz wciąż pracuje w klubie, natomiast jego syn to naprawdę świetny chłopak, którego umiejętności wywodzą się z gry na podwórku. Poza klubem spędzał tam bardzo dużo czasu. Staraliśmy się, żeby z akademii wypływały fajne roczniki, czego Mateusz jest przykładem.
Pamiętam taki turniej halowy dla rocznika 2001. Był świetnie obstawiony, brały w nim udział marki pokroju Zagłębia Lubin czy Legii Warszawa. Zdecydowałem, że pojedziemy tam bez bramkarza. Wtedy naszych chłopców uczyliśmy ciągłego pressingu i odbierania piłki na połowie rywala. Rodzice oczywiście nie byli tym faktem zadowoleni, a że ktoś zawsze ma koszulkę bramkarza w zespole, padło na Mateusza.
Dlaczego? Bo świetnie rozgrywał piłkę od tyłu, przejawiał duże umiejętności techniczne. Był ostatnim piłkarzem na drodze do bramki, który w razie czego może coś obroni. Wygraliśmy ten turniej, a Mateusz został najlepszym bramkarzem.
Nie ma pan wrażenia, że wymieranie techniki podwórkowej to jakiś problem dzisiejszej piłki?
Cóż, raczej nie da się odwrócić tej tendencji, dlatego takie rzeczy powinniśmy przenosić na realia klubowe. Muszę też przyznać, że jeśli młodzież nie robi zbyt wiele poza klubem, traci naprawdę wiele.
Mam znajomych w Niemczech, którzy obserwują młodzież za granicą, w tym Polskę. Mówią mi, że u nas jest więcej uzdolnionej młodzieży w wieku 7-10 lat niż w Niemczech. Niestety potem liczba tych chłopaków maleje, a na poziomie seniorskiej zostają tylko ostatki.
Pana zdaniem młodzi kandydaci na piłkarzy powinni próbować innych sportów? Zwyczajnej gimnastyki, atletyki czy innego sportu zespołowego?
Zdecydowanie tak. Szczerze mówiąc, nakłaniałbym do sięgania po jak największą i najróżniejszą liczbę sportów. Z każdego można coś wyciągnąć, jak np. lepszą koordynację czy sposób myślenia. Piłka nożna to jedna rzecz, ale warto pojeździć choćby na rowerze, żeby zadbać o wydolność, albo nawet na łyżwach. Robić cokolwiek dodatkowego.
W szkole trenerów mieliśmy kiedyś takiego Niemca, który podzielił się badaniami przeprowadzonymi od Bundesligi po najniższe ligi. Dotyczyły one specjalizacji piłkarskiej, a konkretnie momentu, kiedy ona następowała. Okazało się, że ci, którzy trafili do najniższych lig niemieckich, miewali tę specjalizację już w wieku 10 lat. Natomiast ci, którzy osiągali najwyższe pułapy, skupiali się wyłącznie na piłce dopiero w wieku 14 lat. Osobiście miałem 12 lat, kiedy zagrałem swój pierwszy ligowy mecz w młodzieżowej piłce.
Dość późno, patrząc na dzisiejsze standardy.
Późno, ale nie było z tym żadnego problemu. Dzisiaj wygląda to tak, że wielu chłopców w wieku 12 lat jest już po sześciu latach grania. Rzygać się chce presją i stresem na tak wczesnym etapie. Presją, której nie powinno być. Najpierw powinniśmy nabywać umiejętności i dopiero później je pokazywać, a nie od 7-10 latków wymagać, żeby nie popełniali błędów na boisku.
Niezdrową presję potrafią dokładać również rodzice. Kilka dni temu na Weszło pisaliśmy o sytuacji, w której właśnie oni zwyzywali sędziego na meczu grup młodzieżowych.
Gdy jeszcze byłem koordynatorem akademii w Chorzowie, każda nowa grupa rodziców miała organizowane zebrania. Włączaliśmy im filmy, dawaliśmy prelekcje i kartki z zasadami na lodówkę. Pokazywaliśmy, jak trener będzie się zachowywał w trakcie meczu i czego nie wolno robić, żeby później nie było do nikogo pretensji. Był spokój, to działało.
Ogólnie nasi trenerzy stwierdzili, że rodziców można wychować. Potem, gdy nasze grupy widziały reakcje rodziców z innych klubów, widziałem reakcje na zasadzie: “co oni robią? To śmieszne”. Uważam więc, że da się to wypracować, ale nie w sytuacji, kiedy jakiś nawiedzony rodzic lata przy boisku, wyzywa sędziego czy krzyczy do dziecka. Tego nie toleruję i wtedy jestem brutalny. Jako trener ściągnąłbym dziecko z boiska i powiedział, że może z rodzicami wracać do domu. Rodzic by zamilknął.
Co pan sądzi o opinii Zbigniewa Bońka, który stwierdził przy okazji meczów seniorskiej reprezentacji, że nigdy nie będziemy grali jak Hiszpania, bo jesteśmy skazani na grę z kontry?
Rozumiem, co chodziło prezesowi. Każdy kraj ma swoją filozofię, według której szkoli piłkarzy. Chodzi o to, że szkolimy na bazie profili zawodników, które mieliśmy i nadal mamy dostarczane. Kiedyś było tak, że przez jedną połowę roku szkoliliśmy na podwórkach, a drugą w halach, bo tylko na tyle pozwalała pogoda. Każdy kraj jest inny, ma inne możliwości, a to bardzo istotna kwestia w szkoleniu.
Nie musimy się z nikim porównywać. Powinniśmy skupić się na jak najlepszej pracy wewnątrz własnego systemu. Zawsze słynęliśmy z szybkich skrzydłowych, dobrego napastnika, silnej obrony czy ogółem wybieganych zawodników. To są cechy, które nas, Polaków, napędzały do odnoszenia sukcesów. Nigdy nie graliśmy jak Hiszpanie czy Portugalczycy, ale to przecież żaden wstyd.
Jako Polska mamy pewne wzorce z przeszłości. Problem polega na tym, że teoretycznie mamy swoją filozofię, ale nie potrafimy wyciągać z zawodników tego, co mają najlepsze do zaoferowania na konkretnej pozycji. Musimy uzbrajać młodych piłkarzy o elementy, które są im najbardziej potrzebne. Musimy robić to dobrze.
Nie zadowalajmy się również bramkami juniorów po akcjach, które w piłce seniorskiej nie mają szansy bytu. To nic nie znaczy.
Plan, tworzenie wzorców i ich nadzór. Nie brzmi jak coś trudnego, a jednak.
Chodzi o to, żeby plan na akademię połączyć z pierwszym zespołem, co w przypadku polskich klubów wypada słabo. Młody piłkarz ma wiedzieć, że poprzez rozwój i kolejne awanse zmierza w kierunku celu, jakim jest kadra seniorów na najwyższym szczeblu piłkarskim. Oczywiście tam przebijają się tylko nieliczni, ale gdyby chociaż kilka nazwisk na rocznik potrafiło tego dokonywać, byłoby jasne, że to efekt pewnej wizji, a nie dzieło przypadku.
Fajnie, że teraz kluby piłkarskie budują bazy, które są podstawą do zrobienia czegoś więcej. Chciałbym, żeby w każdym klubie, zaczynając od ekstraklasy, panowały określone wzorce. Niestety jest jeszcze sporo do poprawy
Rozmawiał KAMIL WARZOCHA
Fot. newspix.pl/FotoPyK