Reklama

“Zmieniłem podejście, gdy usłyszałem, że z piłką jest jak z robieniem pizzy”

redakcja

Autor:redakcja

25 października 2020, 09:00 • 15 min czytania 2 komentarze

Gdy Dawid Szulczek, 30-letni szkoleniowiec Wigier Suwałki, zdecydował się ustawić bramkarza w murze podczas rzutu wolnego przeciwników, cała piłkarska Polska przecierała oczy ze zdumienia. Taka innowacja u tak niedoświadczonego trenera, jednego z najmłodszych w kraju z licencją UEFA Pro? O tym i o wielu innych sprawach porozmawialiśmy z samym zainteresowanym. Czy jego udział w kursie UEFA Pro pomógł wizerunkowo PZPN-owi? Jakim cudem da się przygotować drużynę do meczu w tydzień, mając na treningu tylko sześciu zawodników? Co ma wspólnego piłka nożna z robieniem pizzy i dlaczego wyjazd do Portugalii był przełomowym momentem jego kariery? Czy starszyzna uprzykrzała życie początkującemu szkoleniowcowi? Zapraszamy.

“Zmieniłem podejście, gdy usłyszałem, że z piłką jest jak z robieniem pizzy”
Jak pan wpadł na tak szalony pomysł, jakim było ustawienie bramkarza w murze wraz z obrońcami w momencie, gdy przeciwnik miał rzut wolny tuż przed waszym polem karnym? To przecież wyglądało na sabotaż.

Otrzymaliśmy filmy z innych lig, w tym także z zagranicy. Postanowiliśmy w wolnej chwili na treningach przetestować kilka wariantów ustawienia formacji defensywnej przy stałych fragmentach gry przeciwnika. Niski mur, wysoki mur. Próbowaliśmy opcję z zawodnikiem, który kładzie się pod murem, za murem. Natomiast bramkarz wysunięty wraz z innymi kolegami – jak w futsalu – to też był jeden ze sprawdzanych sposobów. Co ciekawe, podczas zajęć, w czasie których pracowaliśmy nad tym elementem gry, nie padła ani jedna bramka. Chłopaki sami zobaczyli, że to działa. Ja z kolei dałem im wolną rękę w zastosowaniu tego manewru. Zawodnicy wybrali takie ustawienie w meczu z Błękitnymi Stargard, a w ostatnim pojedynku z Bytovią Bytów również był taki plan.

Wcześniej zdarzyło się panu wcielić w życie tę nietypową opcję?

Nigdy wcześniej drużyna, którą prowadziłem lub której byłem asystentem, nie zastosowała rozwiązania z bramkarzem w murze. Choć, gdy piastowałem funkcję drugiego trenera w Rozwoju Katowice, to przed meczem z Chrobrym Głogów ćwiczyliśmy taki sposób neutralizacji uderzeń z rzutów wolnego. Akurat wtedy Szymon Drewniak był w niezłej formie, jeśli chodzi o ten element gry i stricte pod kątem jego strzałów ćwiczyliśmy taką konfigurację obronną. Ostatecznie jednak w trakcie spotkania nie doszło do takiej sytuacji.

Trenerzy, których miał pan okazje dawniej wspomagać, dzwonili do pana po meczu z Błękitnymi i wyrazili zdziwienie, że odważył się pan na coś takiego?

Muszę przyznać, że miałem wówczas tak zwaną gorącą linię. Zadzwonił trener, który ściągnął mnie do III-ligowego Górnika Wesoła. Zatelefonował także ówczesny trener bramkarzy Rozwoju Katowice, bo doskonale pamiętał – tak jak już wspomniałem – zajęcia, gdy trenowaliśmy ten wariant. Wcale nie był zdziwiony, że w końcu doszło do tego. “Popatrz, pięć lat minęło i przydało się to na coś” – powiedział.

Wśród muzyków popularna jest teza, że zbyt długo pobierane nauki u nauczycieli niszczą pokłady kreatywności. W przypadku pana i futbolu jest odwrotnie. Określiłby się pan mianem innowacyjnego nauczyciela, wręcz rewolucyjnego?

Oczywiście wdrażałem się w dużym stopniu w modele pracy szkoleniowców, którym służyłem pomocą. Obserwowałem wnikliwie, czy sprawdzają się ich pomysły. Moim głównym obowiązkiem były analizy meczów rywali oraz spotkań w naszym wykonaniu. Przez okres mojej przygody z trenowaniem zawsze starałem się wyciągać swoje wnioski. W wolnych chwili oglądałem materiały dotyczące sposobów pracy zagranicznych trenerów. Wychwytywałem nowinki taktyczne i wciąż staram się ulepszać swój warsztat. W miarę możliwości wprowadzam nieoczywiste rozwiązania gry do zespołu, w którym pracuję.

Reklama
Patryk Sokołowski w wywiadzie z nami wspomniał, iż znał pan dobre i złe strony każdego piłkarza z I ligi oraz II ligi. Przesadzał?

Ogólnie to wyolbrzymił mój zakres wiedzy w tym aspekcie. Jednakże prawdą jest, że w czasach pracy z Patrykiem w Wigrach Suwałki, rzeczywiście znałem większość piłkarzy rywali. Może nie na wylot, ale o każdym potrafiłem powiedzieć kilka zdań ogólnej charakterystyki. Wynikało to poniekąd z tego, że wcześniej byłem odpowiedzialny za wszelkiego analizy w momencie, gdy Rozwój rywalizował na poziomie I ligi i II ligi.

Wciąż dysponuje pan takim zasobem informacji na temat aż takiej dużej liczby graczy?

Niestety, ale z racji pracy na wyższym poziomie przez dwa sezony nie śledziłem mocno rozgrywek II-ligowych. Stąd mam pewne ubytki w tej materii. Myślę, że szybko nadrobię zaległości.

A jak zaczęła się pana przygoda trenerska?

W wieku 21 lat prowadziłem grupy młodzieżowe Śląska Świętochłowice. Dwa lata później powierzono mi funkcję asystenta trenera w III-ligowym Górniku Wesoła. Mimo iż brakowało na wszystko pieniędzy, stworzył się tam super zespół – team spirit. Pracowaliśmy za grosze, ale stanowiliśmy grupę ambitnych osób. Choć warunki nie sprzyjały, to udało się nam zająć czwarte miejsce na koniec sezonu. Był to największy sukces w historii klubu. W międzyczasie odbyłem staż w Rozwoju Katowice i na finiszu wspomnianych rozgrywek zadzwonił do mnie Dietmar Brehmer z propozycją dołączenia do jego sztabu. Zgodziłem się. Rozwój występował wtedy w II lidze i w taki o to sposób miałem okazję rozpocząć pracę w zespole występującym na poziomie centralnym.

Szybko pan podjął decyzję o wkroczeniu na ścieżkę trenerską. Czyżby – jak to często bywa – jakaś kontuzja wymusiła to na panu?

To była moja świadoma decyzja. Jako młody chłopak grałem w grupach młodzieżowych Ruchu Chorzów, nawet przez trzy lata byłem kapitanem zespołu. Jeździłem na mecze kadry województwa śląskiego. Na przełomie gimnazjum i liceum poszedłem jednak w stronę nauki. Skończyłem z tak aktywnym uczęszczaniem na treningi. Piłka nożna była tylko dodatkiem. Tak więc potem tylko rekreacyjnie kopałem sobie w okręgówce. Z kolei czas szkoły średniej to początki mojego zafascynowania pracą trenera. Wtedy pierwszy raz na poważnie zapragnąłem zostać szkoleniowcem. I to nie było na zasadzie, że w Football Managera dobrze mi szło i dlatego wyznaczyłem sobie taki cel. Już wcześniej wykazywałem cechy przywódcze i czułem, że mógłbym się w tym sprawdzić.

Cechy lidera pomogły panu szybciej zaadaptować się w szatni seniorskiej? Starszyzna nierzadko potrafi uprzykrzyć życie początkującemu szkoleniowcowi.

W Górniku Wesoła większość zawodników to byli moi koledzy. Zresztą byłem tylko asystentem. Przez to na pewno miałem ułatwione zadanie. Na dodatek na AWF-ie z częścią piłkarzy studiowałem i trenowałem ich w czasie rozgrywek akademickich. Chłopaki czuli, że moje wskazówki są dla nich pomocne. Pragnąłem dla nich jak najlepiej. Nie było nieprzyjemnych sytuacji. Mieliśmy wówczas w kadrze zawodnika wypożyczonego z Rozwoju Katowice, a on pozytywnie ocenił moją pracę, gdy zespół z Katowic zainteresował się moją osobą.

Reklama
Z kolei w Rozwoju jak przyjęła pana szatnia?

Inne osoby związane z lokalną piłką, zawodnicy i trenerzy z Górnika w większości wyrażali pozytywne opinie na mój temat. W nowym klubie także zawodnicy “kupili” mnie, gdyż wiedzieli od osób trzecich, że mam niezły warsztat i potencjał. Rozwój zrobił – jak na swoje możliwości – kapitalny wynik, mocno ponad stan. Wywalczyliśmy awans do I ligi. Zbudowało to przyjazną atmosferę. Dzięki temu mogłem wchłonąć jak najwięcej tajników profesji trenerskiej.

Powiedział pan, że atmosfera była świetna, a tajemnicą poliszynela jest to, iż w Rozwoju, delikatnie rzecz ujmując, nie przelewało się.

Dla większości z nas to była wielka szansa. Przygoda życia. Pod koniec organizacyjnie i finansowo – fakt – wyglądało to już bardzo źle, ale każdy nas pracował sumiennie, bez jakiś większych negatywnych emocji.

Problemy natury finansowej sprawiły, że pożegnał się pan z Rozwojem?

Trener Artur Skowronek chciał mnie w swoim sztabie. Dwie godziny po tym, jak na 90minut.pl pojawił się news, że został szkoleniowcem Wigier, osobiście zadzwonił do mnie z ofertą. Pragnąłem po prostu wyzwań, zmian w życiu. Rozwinę jeszcze wątek początku współpracy. Otóż wcześniej – zanim podjęliśmy wspólną pracę – nie miałem okazji spotkać się z nim. Odbyliśmy konkretną rozmowę na temat planowanej wizji i tego, jak miałaby wyglądać nasza praca. Tak się złożyło, że miałem przejąć jako główny trener Rozwój Katowice, jednak PZPN nie zgodził się na to, abym prowadził drużynę warunkowo bez wymaganej licencji UEFA PRO. Nie chciałem pracować na papierach kogoś innego, na patencie. Między innymi dlatego też zgodziłem się przyjąć ofertę z Suwałk.

Jest pewna analogia pomiędzy panem a trenerem Skowronkiem. On też bardzo szybko otrzymał szansę pracy jako pierwszy szkoleniowiec na poziomie centralnym.

Nie rozpatrywałem tego nigdy pod tym kątem i nie zastanawiałem się nad tym jakoś bardziej, ale – no tak – można odnaleźć sporo podobieństw w przypadku rozwoju trenerskiego. Przede wszystkim nasze drogi się na dłuższy okres ze sobą skorelowały. Z trenerem Skowronkiem miałem przyjemność pracować potem w Stali Mielec i Wiśle Kraków. Miało to diametralny wpływ na to, gdzie teraz się znajduję.

Gdy Artur Skowronek odszedł ze Stali Mielec, to pan był z jednym kandydatów do przejęcia zespołu. Ostatecznie zdecydowano się na Dariusza Marca. Miał pan żal do zarządu, że tak wówczas postąpiono?

Trener Skowronek miał w tamtym momencie odejść do Zagłębia Lubin. Włodarze Stali powiedzieli, że nie będą robić mu problemów ze zmianą otoczenia, a ja z kolei miałem zostać pierwszym szkoleniowcem.  Wszystko zamierzało w tym kierunku. Ostatecznie coś poszło nie tak w Lubinie, bo “Miedziowych” objął Martin Sevela. My zaś złapaliśmy kryzys – w ciągu tygodnia przegraliśmy dwa z trzech spotkań. Będąc na kursie, dowiedziałem się, że trener Skowronek został zwolniony. Przyszedłem do klubu z nim i skoro został zdymisjonowany, to także ja postanowiłem odejść. Reasumując, nie mam żalu do Stali, że finalnie tak wyszło. Podaliśmy sobie ręce. Rozstaliśmy się w poprawnych relacjach.

Wracając do zespołu Wigier, na samym początku istniała bariera pomiędzy panem a zawodnikami?

Piłkarze Wigier także przyjęli mnie pozytywnie. Zawodnicy dzwonią do siebie nawzajem, wymieniają się swoimi spostrzeżeniami i na drugi koniec Polski pojechałem z dobrymi recenzjami. Nigdy żaden piłkarz nie oceniał mnie przez pryzmat wieku lub tego, że jestem na przykład od niego młodszy. Jasne, zdarzały się mniej przyjemne sytuacje – jakiś piłkarz obrażał się, bo nie dostawał zbyt wielu szans gry. Starałem się pomagać pierwszemu trenerowi w rozładowaniu napiętej atmosfery, wytłumaczyć danemu zawodnikowi zaistniały stan rzeczy. Poprzez tego typu rozmowy, piłkarzom łatwiej było zrozumieć, czym kierował się trener przy doborze meczowej jedenastki. Chłopaki po prostu ufali mi. Wiedzieli, że byłem po to, by im pomóc, nie szkodzić.

Był pan kimś w rodzaju quasi-psychologa?

Nie. Dbałem tylko o to, abym mógł spokojnie spojrzeć w oczy zawodnikowi, a zawodnik mi. Moją rolą było także to, aby pierwszy trener nie miał problemów z szatnią. Nie chcieliśmy dopuścić do sytuacji, w której zawodnik odmówiłby podania ręki trenerowi. Jeżeli mam być z czegoś zadowolony – jeśli chodzi o moją pracę – to właśnie z tego, że zawsze udawało mi się złapać pozytywny kontakt nawet z tymi osobami, które większość czasu spędzały na ławce rezerwowych. Nie mydliłem i nie mydlę oczu zawodnikom. Dzięki temu łatwiej o wzajemny szacunek.

Miał pan szansę pracować z kilkoma znanymi trenerami. Komu pan najwięcej zawdzięcza?

Dietmarowi Brehmerowi. To on wciągnął mnie na szczebel centralny. W aspektach taktycznych i przygotowania motorycznego określę go mianem mega kozak. Bardzo wiele się od niego nauczyłem. Również pod kątem budowania relacji trener-drużyna. Odbywałem z nim długie rozmowy na temat funkcjonowania zespołu. Mam też wielki sentyment do czasów pracy z Markiem Koniarkiem. Ufał mi, wierzył we mnie. Z biegiem czasu wyznaczał mi poważniejsze zadania. Na przykład prowadzenie odpraw przedmeczowych.

Obecnie w wieku 30 lat jest pan jednym z najmłodszych trenerów w Polsce z licencją UEFA PRO. Przepustka na ten kurs to – przynajmniej w Polsce – towar deficytowy, ciężko dostępny. Zatem dlaczego akurat właśnie pan otrzymał taką sposobność? Wielu trenerów z dłuższym stażem nie dostąpiło takiej możliwości. A sam proces rekrutacji na kurs jest ostatnio dość mocno krytykowany w środowisku.

W moim przypadku wyglądało to następująco – od razu po ukończeniu kursu UEFA A aplikowałem na kurs UEFA PRO, ale też bardzo długo otrzymywałem negatywną odpowiedź na złożony wniosek. Argumentowane było to moim zbyt krótkim stażem pracy. Natomiast, podczas gdy pracowałem w Stali Mielec, dostałem odpowiedź wraz z zaproszeniem na egzaminy wstępne. Jechałem tam z nastawieniem, że będzie to przetarcie przed następnymi próbami. Nie ma co ukrywać, nie było wcześniej trenerów, którzy poniżej trzydziestego piątego roku życia uczestniczyli w tym kursie.

Był pan zaskoczony takim pozytywnym obrotem sprawy?

Po egzaminie wstępnym byłem z siebie bardzo zadowolony. Potem zastawiałem się, że w sumie to trochę spore zaskoczenie, że przyjęli mnie – wówczas 29-latka. Choć z drugiej strony w roli asystenta posiadałem 6-letnie doświadczenie na poziomie centralnym. Prowadziłem także przez moment rezerwy Rozwoju Katowice. Ukończyłem studia na AWF-ie i pół roku przebywałem na Erasmusie w Portugalii. Natomiast prawda jest też taka, iż PZPN-owi też pasowałem do koncepcji PR-owej, gdyż wylała się na nich fala hejtu, że nie przyjmują tam młodych szkoleniowców, tak jak ma to miejsce choćby w Niemczech. Plus pracowałem wtedy na Podkarpaciu, gdzie są ogromne braki w przypadku liczby trenerów z UEFA PRO. Myślę, że miało to wpływ i sumarycznie kilka czynników pasowało centrali, żeby mnie tam przyjąć. Teraz, chociaż nie będzie nikt im zarzucał, że nie przyjmują młodych. Mają argument, że ja ten kurs skończyłem, a w nowej edycji jest też kilku innych chłopaków w wieku 32/33 lat.

Pana losy trenerskie to efekt ciężkiej pracy, ale też dużego szczęścia?

Jeżeli miałbym wskazywać proporcje to pół na pół. Podobnie jak ma to miejsce podczas spotkań. Czasem można przygotowywać się długo do danego meczu, mieć wszystko rozpracowane, a tu nagle jakaś przebitka, jakiś element szczęścia lub pecha decyduje o wygranej albo przegranej. Zbieg okoliczności często ma największy wpływ, ale z drugiej strony – mówię o swoim przypadku – nie bałem się wyzwań. Jako przykład podam przywołany już wyjazd na Erasmusa do Portugalii, czy przyjęcie posady asystenta u trenera Skowronka. Nie chcę mówić, że to więcej szczęścia niż pracy, bo jednak przez te prawie dziesięć lat bardzo dużo czasu poświęciłem na naukę i rozwój umiejętności.

Podczas wspomnianego pobytu na Półwyspie Iberyjskim miał pan urlop od piłki nożnej?

Nie miałem tam kontaktu z piłką bezpośrednio, a przed wyjazdem trenowałem grupy młodzieżowe. Wprawdzie byłem na kilku meczach Primera Division czy ligi portugalskiej, ale nie miałem styczności z pracą trenerską. Paradoksalnie w dalszej perspektywie ten wyjazd okazał się dla mnie przełomowy w kontekście wykonywanej profesji.

Jakie wydarzenie okazało się tym momentem zwrotnym?

Podczas jednego z wykładów na uczelni w Guardzie pewien profesor – nazwiska, niestety, nie pamiętam – powiedział, że ludzie ze wschodu chcą wszystko robić osobno. Zaintrygowało nas to i na naszą prośbę przedłużył opowieść. Trwała ona może z godzinę. Natomiast powiedział on strasznie ciekawą rzecz. Na początku zapytał się nas, czy jak robimy pizzę, to każdy składnik jemy osobno – czyli, że osobno drożdże i mąkę, osobno ser, osobno szynkę i tak dalej. Nasza odpowiedź była oczywista – że nie. A on na to, że w piłce jest jak z robieniem pizzy. Musisz wrzucić odpowiednie składniki i wiedzieć przede wszystkim, kiedy i w jakich proporcjach. Co wrzucić pierwsze, co wrzucić ostatnie. W jakich odstępach czasu. Powiązał to z pracą trenerską w ten sposób, że my, młodzi szkoleniowcy, chcemy wszystkiego uczyć i robić osobno, a tak naprawdę powinno się to wrzucić wszystko do jednego kotła. Tylko konieczne jest wiedzieć, co, gdzie, kiedy i ile.

Dość oryginalny wywód.

Na sam koniec rzucił jeszcze tezę, że byłby w stanie przygotować zespół do meczu w tydzień, mając tylko sześciu ludzi na treningu. Resztę graczy wkomponowałby na rozruchu przedmeczowym, a i tak odniósłby zwycięstwo. Mało tego, on konieczne wszystkie elementy treningowe byłby w stanie zawrzeć w grach trzech na trzech. Mnie to zainspirowało, gdyż wtedy dopiero wchodziły na rynek książki Raymonda Verheijena na temat gier dużych, średnich, małych. Z kolei tamten profesor zaintrygował mnie stwierdzeniem, że wszystko można przećwiczyć w małych grach, tylko zarządzając polem, czasem pracy i przerw. Następnie zacząłem także interesować się rzeczami związanymi z piłką portugalską, z periodyzacją. Zamówiłem sobie nawet kilka książek, które następnie musiałem tłumaczyć w translatorze na język polski.

Wzoruje się pan głównie na piłce iberyjskiej?

Nie. Nie wzoruję konkretnie się na żadnej piłce zagranicznej. Po prostu pobyt w Portugalii wymusił na mnie zmianę myślenia o postrzeganiu wysiłku piłkarzy na boisku. Zupełnie szczerze, to bardzo mało oglądam spotkań lig zachodnich.

Porównania pana do Juliana Nagelsmanna są zatem zupełnie nietrafione?

Poza tym, że jak RB Lipsk również gramy trójką w obronie i w miarę podobnym wiekiem, w przypadku moim i Nagelsmanna nie ma zbyt wiele punktów stycznych. Choć kiedyś wnikliwie analizowałem mecze Hoffenheim i bardzo podobały mi się te detale w kontekście poszczególnych zadań piłkarzy, a nie ustawienia. Jednak uważam, że trener powinien być innowacyjny i mieć swoją filozofię gry.

Los to figlarz. Wcześniej był pan asystentem, a niedawno powrócił pan do Suwałk jako pierwszy szkoleniowiec.

Nauczony doświadczeniem, że dla komfortu pracy warto mieć gładkie wejście do pracy, nie bałem się zostać głównym trenerem Wigier. Większość osób mnie tam zna. Pamięta moją poprzednią przygodę. Prezes potraktował poważnie projekt. Zaproponował dwuletni kontrakt – nie żadne 1+1 – i zapewnił, że pozostawi mi wolną rękę w budowaniu zespołu. Wynika to poniekąd z tego, że jak byłem asystentem, poleceni przez mnie zawodnicy zazwyczaj okazywali się wzmocnieniem. Przede wszystkim rajcowała mnie wizja, że w końcu będę mógł osobiście stworzyć z drużyną po spadku coś nowego. Być głównym architektem.

Zaskoczony jest pan, że – pomimo dużych zmian personalnych, krótkiego okresu pracy z zespołem – jesteście obecnie liderem III ligi i dotychczas przegraliście zaledwie jedno spotkanie?

Nie uważam, że robimy wynik ponad stan. Mamy dobry zespół. Nie jestem hurraoptymistą. Jesteśmy na fali wznoszącej, ale zdaję sobie sprawę, że może przyjść kryzys. Jeżeli miałbym wskazać najważniejszą przyczynę bieżących wyników, jest to bardzo dobre przygotowanie fizyczne.

Ma pan przypiętą łatkę pracoholika. Cierpi na tym pana życie prywatne?

Trzeba było zadzwonić do mojej żony! Ona na pewno powiedziałaby, że jestem pracoholikiem. A tak zupełnie serio, to nie zgodzę się z tym stwierdzeniem. Po prostu, aby osiągnąć coś więcej w swojej profesji, należy pracować po dwanaście godzin dziennie, a nie tylko osiem. Aby być lepszym, należy robić więcej niż inni. Pracoholikiem byłbym, gdybym nie spał w ogóle. Mam czas dla swojej rodziny, z tym że nie mam go dużo.

Pojechał pan gdzieś na wczasy w tym roku?

Niestety, nie. Duże zamieszanie w rozgrywkach. Krótki okres przygotowawczy. Nie było jak. Całe szczęście Suwałki i okolice to piękne tereny. Można się spokojnie zresetować.

Życie trenera, to życie na walizkach. Żona narzeka na brak stabilizacji?

Żona mnie wspiera i wspólnie – za jej namową – postanowiliśmy wrócić do Suwałk. Polubiła to miasto. Dobrze dogaduję się tam z ludźmi. Pierwszy wyjazd z rodzinnego Śląska był dla nas łatwiejszy. Byliśmy pół roku po ślubie. Nowy impuls. Odkąd urodziła się nam córka, planowanie przyszłości musi bardziej skrupulatne i przemyślane. Podjęliśmy z żoną decyzję, że dopóki córeczka nie pójdzie do szkoły, gdziekolwiek będę musiał pracować, będziemy mieszkać razem. Nie zdecydujemy się prowadzić życia rodzinnego na odległość.

rozmawiał Piotr Stolarczyk

fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...