Reklama

Dream Team. Jak Ronald Koeman pomógł wprowadzić Barcelonę na szczyt

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

23 października 2020, 19:39 • 26 min czytania 6 komentarzy

Był jednym z najlepszych obrońców świata. I najskuteczniejszym. Do historii przeszły jego atomowe rzuty wolne i sprinty od własnego pola karnego pod szesnastkę rywali. Lista jego atutów na tym się jednak nie kończy. Do dziś wielu uważa, że był najważniejszym zawodnikiem wielkiej Barcelony początku lat 90. – Gdy grał dobrze, Barça też tak grała. Kiedy nie grał dobrze, wciąż wygrywaliśmy, ale nie graliśmy dobrze. W Dream Teamie to on był decydujący – mówił o nim Jose Maria Bakero, kolega z drużyny.

Dream Team. Jak Ronald Koeman pomógł wprowadzić Barcelonę na szczyt

Tak, Ronald Koeman, dzisiejszy trener Barcelony, już trzy dekady temu miał na ten klub ogromny wpływ. Możliwe, że bez niego nie byłoby kilku mistrzostw Hiszpanii i historycznego triumfu w Pucharze Mistrzów. Możliwe, że Johan Cruyff nigdy nie zostałby w stolicy Katalonii nie tylko piłkarską, ale i trenerską legendą. Możliwe, że Barcelona byłaby dziś zupełnie innym klubem.

Wielkie pieniądze

Był styczeń 1989 roku, gdy Ronald Koeman porozumiał się z Barceloną i podpisał kontrakt z katalońskim klubem. Ale, choć mówiło się, że może przyjść szybciej, trafił do niego dopiero latem. Cała operacja kosztowała łącznie około miliarda peset. Pierwotnie Holender miał przyjść za mniejsze pieniądze, ale zainteresowało się nim kilka włoskich klubów i Barcelona musiała podbić stawkę. W tamtym czasie tylko jeden zawodnik w historii Barcy był droższy. Zwał się Diego Maradona i nie spełnił pokładanych w nim w Dumie Katalonii nadziei. W przypadku Koemana wszyscy liczyli, że będzie inaczej.

Mieli podstawy, by w to wierzyć. Holender przychodził do klubu w wieku 26 lat z reputacją jednego z najlepszych – o ile nie najlepszego – obrońców świata. W holenderskich ekipach: Groningen, Ajaksie i PSV wyrobił sobie markę, której pozazdrościć mógłby mu i dziś niejeden piłkarz. W ostatniej z tych ekip zdobył zresztą trofeum, którego w Barcelonie brakowało w klubowej gablocie – Puchar Mistrzów. Zrobił to rok przed przyjściem do Hiszpanii, gdy jego PSV zgarnęło potrójną koronę. Potem dołożył jeszcze mistrzostwo Europy z reprezentacją, pierwsze (i do dziś jedyne) trofeum Holandii przywiezione z imprezy mistrzowskiej.

We wszystkich tych sukcesach był kluczowy, nie tylko w defensywie, ale i z przodu. W ciągu trzech sezonów spędzonych w PSV Eindhoven trafiał do siatki 51 razy, licząc wyłącznie mecze ligowe. Miał niesamowity ciąg na bramkę, potrafił nagle zjawić się pod polem karnym rywala i wykończyć akcję swojego zespołu. Przede wszystkim jednak strach u bramkarzy budziły jego rzuty wolne – potężne, wręcz atomowe. Tak strzelał nieco później Roberto Carlos, tyle że Koeman robił to ze znacznie większą precyzją.

Reklama

Spędzałem wiele dodatkowych godzin na samotnych treningach, żeby poprawiać swoje rzuty wolne. To ważne i dobrze jest to robić. Gdyby chodziło o więcej biegania, to nie zawsze byłoby to coś, co lubię. Ale rzuty wolne, rożne i ćwiczenia z piłką – to świetna rzecz. […] Zawsze, gdy tylko ktoś był faulowany, miałem poczucie, że mogę strzelić gola – mówił Koeman. I faktycznie, strzelał. Z akcji, z wolnych i karnych. Najmniej bramek w sezonie zanotował, gdy jeszcze jako nastolatek wchodził do pierwszego zespołu Groningen – trafił wtedy sześciokrotnie. Potem było tylko lepiej.

BARCELONA FAWORYTEM SOBOTNIEGO EL CLASICO – W TOTOLOTKU KURS NA JEJ WYGRANĄ WYNOSI 2.05. ZWYCIĘSTWO REALU WYCENIONE NA 3.55

Kłamstwem byłoby więc napisać, że do Barcelony przychodził wyłącznie, by pomóc jej w defensywie. Oczywistym było, że będzie znacznie ważniejszym piłkarzem. Wiedział to też Johan Cruyff, który chciał go sprowadzić już chwilę po tym, jak objął klub we władanie (czyli w 1988 roku), ale Ronald – świeżo po wielkich sukcesach – postanowił zostać jeszcze przez sezon w PSV. Cruyff jednak ostatecznie, z rocznym opóźnieniem, postawił na swoim.

Choć nie było to wcale łatwe. Początkowo zarząd chciał umieścić w transferowym porozumieniu zapis, że ostateczną decyzję o sprowadzeniu Koemana podejmie w maju. Wszystko ze względu na zbliżające się wybory prezydenckie w klubie. – Chcieliśmy umożliwić nowemu zarządowi podjęcie decyzji w tej sprawie. Koeman nie chciał jednak podejmować takiego ryzyka i niemożliwe było umieszczenie w ofercie tej klauzuli – mówił Joan Gaspart, wiceprezydent klubu. Ostatecznie zgodę na zakontraktowanie Holendra wyrazili po prostu wszyscy kandydaci na prezydenta. Tak ważny był to transfer dla Barcelony.

Choć nie byłoby go, gdyby nie jeden człowiek.

Reklama

Wizja Johana

Johan Cruyff w Barcelonie już był legendą. W przeszłości, jako piłkarz odmienił oblicze tego zespołu. W 1988 roku przyszedł do klubu jeszcze raz – już jako szkoleniowiec. Wcześniej przez trzy lata prowadził Ajax, skąd odszedł skonfliktowany… z niemal wszystkimi. Kłócił się z zarządem, nie lubili go dziennikarze, poszczególni piłkarze też mieli do niego pretensje. Właściwie nie było przesłanek, by go zatrudnić, wszystko wskazywało bowiem na to, że jako trener sobie nie poradzi.

W Barcelonie też działo się jednak źle. W 1988 roku na krajowej arenie dominował Real, dowodzony przez tak zwaną Piątkę Sępa. Sępem był Emilio Butragueńo, jeden z najlepszych napastników w historii klubu. Pozostała czwórka to inni Hiszpanie: Michel, Martin Vazquez, Manolo Sanchis i Miguel Pardeza. Do tego w ekipie grali tacy zawodnicy jak Hugo Sanchez czy Paco Buyo. To za ich sprawą Królewscy wygrywali kolejne tytuły. Gdy do Barcelony przychodził Cruyff, byli świeżo po świętowaniu trzeciego mistrzostwa z rzędu.

Tymczasem w Katalonii sytuacja była zupełnie inna. Klub dopiero co wychodził z jednego z największych skandali w swojej historii – buntu w Hesperii, gdy piłkarze postanowili postawić się zarządowi i zażądać jego dymisji. Frekwencja na Camp Nou była wręcz tragiczna, nigdy wcześniej nie obserwowano tylu pustych krzesełek. Ówczesny prezydent, Josep Nunez, wiedział, że zbliżają się wybory prezydenckie, których w takiej sytuacji nie ma prawa wygrać. Postawił więc wszystko na jedną kartę i sięgnął po człowieka w Barcelonie kochanego. Zatrudnił Cruyffa.

Johan przyszedł do ekipy, z której w międzyczasie odeszło dziesięciu piłkarzy, odstrzelonych przez prezydenta. Niespecjalnie mu to jednak przeszkadzało – wręcz przeciwnie. Jako trener chciał wręcz autorytarnej władzy. Wolał budować niemal od zera (niemal, bo obronił przed zwolnieniem na przykład przywódcę buntu, Alexanco, którego dodatkowo mianował kapitanem, a oprócz niego zostali też między innymi Andoni Zubizarreta czy Gary Lineker), ale po swojemu. Sprowadził więc piłkarzy, którzy potem mieli decydować o obliczu klubu.

Do Barcelony trafili wtedy między innymi Jose Maria Bakero i Txiki Begiristan ściągnięci z Realu Sociedad, Julio Salinas oraz Eusebio z Atletico czy Ernesto Valverde i Miquel Soler z Espanyolu. Do tego jeden jedyny obcokrajowiec – Brazylijczyk Aloisio, wyciągnięty z ojczyzny. Cruyff chciał odzyskać dla klubu pewną tożsamość, który ten jego zdaniem zagubił w poprzednich latach. Stąd też awanse wielu piłkarzy z drużyny rezerw, na czele z Luisem Millą czy Amorem.

W Barcelonie ludzie lubili oglądać w pierwszej drużynie zawodników z cantery; sprawiało to, że w ich oczach trener w większym stopniu stawał się częścią klubu. Dlatego właśnie próbowałem wytworzyć sposób gry, który mogliby uznać za kataloński. Ze względu na to, że grałem tu już jako piłkarz, zdawałem sobie sprawę z tego, co lubili kibice – mówił Holender. I ruszył na poszukiwania wspomnianego stylu gry, wyraźnie inspirowanego reprezentacją narodową, w której sam grał. Miało być ofensywnie, szybko i skutecznie. Z wymiennością pozycji, wieloma podaniami oraz wysokim pressingiem, gdy akurat to nie jego zespół był przy piłce. Jednym słowem: atrakcyjnie. Choć sami piłkarze nie do końca wierzyli w to, co Cruyff im pokazywał.

– Przyszedł do klubu, wziął tablicę i narysował ustawienie z trzema obrońcami, czterema pomocnikami, dwoma skrzydłowymi i środkowym napastnikiem. Spojrzeliśmy na siebie i pytaliśmy: „Co to, do diabła, jest?”. To była era 4-4-2 albo 3-5-2. Nie mogliśmy uwierzyć ilu w tym ustawieniu jest zawodników atakujących, a jak mało broniących. Cruyff w pojedynkę przedstawił Hiszpanii nowy sposób grania w piłkę – wspominał po latach Eusebio.

Wizja Cruyffa nie ograniczała się zresztą do pierwszego zespołu, co warto dodać na marginesie. Trener Barcelony zażądał, by tę samą taktykę wprowadzić do drużyn juniorskich, by młodzi gracze łatwiej adaptowali się do gry w seniorskim zespole. Ten ostatni jednak początkowo radził sobie średnio. Owszem, już w pierwszym sezonie pracy Holender wywalczył z Dumą Katalonii triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów (po pokonaniu Sampdorii 2:0), jednak wszyscy zdawali sobie sprawę, że to tylko nagroda pocieszenia. W lidze znów – po raz czwarty z rzędu – triumfował bowiem Real.

Potrzeba więc było ulepszeń.

Rola Koemana

Johan Cruyff bez ustanku szukał sposobów na poprawę gry zespołu. Wiedział też doskonale, że potrzebuje takiego piłkarza, jakim był Ronald Koeman. Znakomitego obrońcę, bramkostrzelnego zawodnika, a w dodatku człowieka, który był jednym z najlepiej rozrzucających piłki zawodników świata. Czy to w kreowaniu akcji po ziemi, od defensywy, czy posyłając długie krosy na skrzydła – Koeman miał okazać się nieoceniony. – Nie jestem usatysfakcjonowany „podawaniem krążka”. Chcę kreować – mawiał Ronald. Więc kreował, bo nowy trener mu na to pozwalał. Sam Cruyff powtarzał, że właśnie o to w tym wszystkim chodziło.

O jakości Koemana świadczyła jego osobowość oraz zachowanie na boisku. Sprawiał, że wszyscy inni piłkarze drużyny czuli się komfortowo. Jeśli mieli jakikolwiek problem, mogli się na niego zdać. Miał fantastyczne podania – jednym zagraniem potrafił sprawić, że wszyscy ofensywni zawodnicy pracowali na boisku, a wtedy wytwarzał się należyty rytm gry i otwierały większe możliwości.

Początkowo starszy z Holendrów myślał o tym, by swojego rodaka ustawić nieco przed partnerami z obrony. Szybko jednak przekonał się, że ten pomysł nie wypali. Koeman, owszem, grywał czasem nawet jako defensywny pomocnik, ale okazało się, że w Hiszpanii jest na to… zbyt powolny. Po prostu w Primera Division rywale nękali go agresywnym doskokiem do piłki, z którym nie spotykał się w Eredivisie. Holender nie był na tyle zwrotny, by móc się przed tym obronić. Wtedy Cruyff wpadł na zupełnie inny pomysł. Zamiast wysuwać Koemana przed partnerów z obrony, postąpił wręcz przeciwnie – wycofał go.

Ronald zajął wtedy pozycję libero. Grając najbliżej bramkarza operował w wolnych sektorach, z dala od napastników rywali. Miał sporo czasu na wybór najlepszego wariantu rozegrania piłki. I korzystał z tego wręcz doskonale. To od niego zaczynała się środkowa oś zespołu – przedłużona potem przez dwóch pomocników i napastnika – wokół której kręciła się cała drużyna. On jako pierwszy decydował o obrazie kolejnych akcji. Mógł rozgrywać piłkę krótko, mógł rzucić ją nawet za linię defensywy rywala. Był tak doskonale wyszkolony technicznie, że kilkudziesięciometrowe podania „na nos” nie sprawiały mu żadnego kłopotu. Wciąż miał też jednak wolność w atakowaniu – mógł ruszać do przodu, gdy tego chciał, a jego miejsce w linii obrony zajmował defensywny pomocnik.

Nasza gra była pełna ryzyka. Nie byłem nawet prawdziwym obrońcą, musiałem wchodzić do linii pomocy z piłką, kiedy tylko było to możliwe. Naciskaliśmy w każdym meczu. To sprawiało, że nasze spotkania fantastycznie się oglądało, ale często byliśmy karani. Zostawialiśmy spore przestrzenie za naszą obroną, ale Cruyff mówił, że wygramy większość meczów i miał rację – wspominał Koeman. A podejście ówczesnego trenera Barcelony najlepiej oddają jego własne słowa.

Wyniki bez jakości są nudne, ale jakość bez wyników jest bezcelowa – powtarzał Cruyff.

Koeman mówił, że gdy rodak namawiał go do transfer, on sam po prostu uwierzył jego słowom o budowie nowego, wielkiego zespołu. Zaufał mu. To zresztą mały paradoks, bo obaj spotkali się już wcześniej w Ajaksie i… nie wynikło z tego nic dobrego. Koeman bez żalu opuścił Amsterdam po wygaśnięciu kontraktu, po czym podpisał umowę z PSV i zaczął dominować w lidze wraz z tą ekipą. Tym razem jednak obaj Holendrzy dogadywali się bez problemu. Dla Cruyffa i jego taktyki Koeman szybko stał się kluczowym zawodnikiem.

W dodatku Ronald był też liderem zespołu na innym gruncie – charakterologicznym. Kiedyś Ger van Vilder, jeden z jego trenerów z drużyn młodzieżowych, powiedział o Koemanie, że ten ma „alergię na przegrywanie”. Guus Hiddink, prowadzący go w PSV dodawał, że „Ronald był łatwym piłkarzem do prowadzenia, bo miał niesamowitą żądzę zwycięstwa”. Barcelona, regularnie pokonywana przez Real, potrzebowała właśnie takich piłkarzy. Wielkich nie tylko na boisku, ale i w szatni.

W pierwszym sezonie Koemana, a drugim Cruyffa, Barca wciąż jednak musiała oglądać plecy Królewskich, którzy świętowali piąty ligowy tytuł z rzędu. Choć pewne oznaki zmian na horyzoncie już się pojawiły – w finale Copa del Rey triumfowali właśnie podopieczni Johana. Wygrali… z Realem.

Pep, Christo i upragniony tytuł

Nastroje wokół zespołu na starcie kolejnego sezonu – 1990/91 – nie były najlepsze. Wielu czekało na potknięcie Cruyffa, mówiło się, że Holender za niedługo będzie zwolniony. Trenera wysyłano do ojczyzny, zresztą wraz z Koemanem i to mimo tego, że ten ostatni był przez fanów bardzo lubiany. Szybko zaaklimatyzował się bowiem w Barcelonie, nauczył języka i nawiązał porozumienie zarówno z hiszpańskimi piłkarzami, jak i miejscową ludnością. Ta nadała mu za to przydomek Tintin, od komiksowego bohatera, którego ich zdaniem przypominał.

W klubie – jak plotkowano – panował jednak chaos, który tylko potęgowało… zachowanie samego Cruyffa. – On każdego dnia potrafi wszystkich zaskakiwać. Wydaje ci się, że już skonsolidował drużynę, a wtedy on w najmniej spodziewanym momencie powie: „Chcę ściągnąć tego piłkarza, a tego się pozbyć” – wspominał Bruins Slot, jego asystent. I faktycznie, przed tamtym sezonem Holender znów zaskoczył. Do Realu(!) oddał Luisa Millę, poza tym pozbył się też trójki Aloisio, Ernesto Valverde i Roberto. Ten ostatni odchodząc z klubu publicznie skrytykował trenera.

Na ich miejsce tak naprawdę nikogo nie sprowadzono. Z wypożyczeń wrócili bowiem Goikoetxea i Albert Ferrer, a do zespołu zostali też dołączeni – awansowani z drużyny rezerw – Pep Guardiola oraz Carles Busquets (ojciec Sergio). Jedynymi ważnymi transferami Cruyffa z tamtego okresu byli Nando i Christo Stoiczkow. Zwłaszcza ten ostatni miał wkrótce stać się jedną z kluczowych postaci w układance Holendra. Choć jeszcze ważniejszą stał się – nie do końca spodziewanie – Guardiola, który skorzystał na sprzyjających okolicznościach.

Cruyff mnie nie wymyślił. Jednak postawił na mnie i uwierzył we mnie, wskazując palcem i mówiąc: „To ciebie chcę”. Zdaję sobie sprawę, że miałem też dużo szczęścia; w drużynie zrobiła się spora dziura, którą należało wypełnić – Koeman był kontuzjowany, Guillermo Amor został zawieszony, bo zebrał za dużo kartek, a Milla odszedł z zespołu. Jednak Cruyff wierzył, że jestem w stanie to zrobić i dał mi szansę. Wydaje mi się, że jest mnóstwo ludzi z ogromnym talentem, którzy nie robią wielkiej kariery tylko dlatego, że nikt nie daje im szansy. To właśnie zawdzięczam Cruyffowi – wspominał Guardiola.

Faktycznie, Ronald Koeman leczył wtedy kontuzję. Gdy jednak już wrócił do składu, Johan Cruyff powierzył mu dodatkową rolę – to on miał zostać mentorem Guardioli. Na każdym wyjeździe, przy okazji każdego meczu mieszkali w tym samym pokoju. Obaj szybko się polubili, czuć było między nimi nić porozumienia. Świetnie wyszkoleni technicznie, inteligentni, dobrze rozumiejący grę, potrafiący doskonale operować piłką. Piłkarze, jakich Cruyff poszukiwał. Koeman idealnie nadawał się na opiekuna Pepa również dlatego, że po prostu nigdy się od takich zadań nie wzbraniał.

Kiedy Cruyff wprowadził go do składu, powiedział mi: „Będziesz się nim zajmować. Zostaniesz jego nauczycielem, pomożesz mu się rozwinąć i upewnisz się, że nauczy się holenderskiego stylu futbolu”. […] Pep chciał wiedzieć wszystko o grze na jeden kontakt, grze pozycyjnej, w małych przestrzeniach. Uwielbiał sposób, w jaki Cruyff ustawiał Barcelonę. Bardzo interesowała go taktyka. Zadawał mi wiele pytań o Ajax, sposób, w jaki graliśmy. Był typem zawodnika, od którego oczekuje się, że kiedyś zostanie trenerem, bo nie myślał tylko o tym, w jaki sposób grał on sam i jak mógłby stać się lepszy, ale jak cały zespół mógłby się rozwinąć. Bywały miesiące, gdy więcej czasu spędzałem z Pepem, niż z moją własną żoną! – mówił Koeman.

Wkrótce obaj stali się fundamentem pod budowę jednej z najlepszych drużyn w historii Barcelony. Doskonale się uzupełniali. Pep grał tuż przed linią defensywy i asekurował obrońców. Gdy Koeman ruszał do przodu, to właśnie Guardiola zajmował jego pozycję. Rozumieli się niemal bez słów. Kiedy tylko jeden coś robił, drugi natychmiast na to reagował. W dodatku obaj potrafili piekielnie dobrze operować piłką. Ich partnerzy wiedzieli, że mogą podać czy to do Koemana, czy do Guardioli i coś z tego wyniknie. Zyskiwali przez to mnóstwo spokoju.

O to, by do tego spokoju dorzucić nieco charakteru, dbał w tamtej ekipie Christo Stoiczkow. Cruyff ściągnął go do Barcelony w dużej mierze właśnie z uwagi na to, w jaki sposób Stoiczkow się zachowywał. Bułgar był fantastycznie wyszkolony technicznie i zdobywał sporo bramek (sezon wcześniej zgarnął Złotego Buta), owszem, ale jego osobowość, pewna agresja, były nieocenione dla tamtej Barcelony. Bez niego, podobnie jak bez Koemana i Guardioli, nie byłoby wielkich sukcesów.

Paradoksalnie, w styczniu 1991 roku Barça wygrała ligowy Klasyk bez pomocy Holendra (kontuzja) i Bułgara (zawieszenie). To był jeden z meczów, który całkowicie porwał kibiców. Fani Dumy Katalonii w tamtym okresie zaczynali wierzyć w tę drużynę. Jak się okazało – nie bez podstaw. Barcelona ostatecznie wywalczyła w tamtym sezonie tytuł ligowy, przerywając hegemonię Królewskich. Nie przeszkodził nawet atak serca, którego kilka miesięcy wcześniej doznał Johan Cruyff. Holender z miejsca zdecydował się rzucić wówczas palenie – przyczynę ataku – i wystąpił w kampaniach antynikotynowych. Był, jak i w roli trenera, bezkompromisowy. Musiał rzucić, więc rzucił. I tyle.

W czasie, gdy dochodził do zdrowia, Barcelonę prowadzili jego asystenci. Poradzili sobie. Gdy Johan na powrót przejął swoje obowiązki, Duma Katalonii pewnie zmierzała w stronę mistrzostwa. Wywalczyła je z dziesięcioma punktami przewagi (a za zwycięstwo przyznawano wówczas ledwie dwa oczka) nad Atletico.

Jak miało się okazać – to był jedyny ligowy tytuł Cruyffa wygrany w takim stylu. Okazał się jednak niezwykle istotny. Stał się bowiem ostatnim elementem spajającym ekipę, która miała przejść do historii.

Dream Team

Trudno wskazać podstawową jedenastkę tamtego zespołu. Cruyff umiejętnie rotował składem, regularnie korzystał nawet z piętnastu piłkarzy. Łatwiej wskazać liderów: Zubizarreta w bramce, Koeman w defensywie, Guardiola rozdzielający piłki w pomocy, Laudrup z mnóstwem podarowanej mu swobody, Stoiczkow walczący o piłki i zdobywający bramki, Bakero zwykle występujący w roli kapitana drużyny.

To była prawdziwa mieszanka talentów i osobowości. Piłkarze twardzi, charakterni, ustawieni tuż obok zawodników o niezbyt imponujących atrybutach fizycznych, ale za to niesamowicie wyszkolonych technicznie. Gwiazdy z zagranicy mieszały się z wychowankami klubu. Doświadczeni gracze przenikali z młodymi. Cruyff stworzył zespół o idealnych proporcjach, wyważony pod każdym względem. Pomogły mu też w tym trzy transfery, których dokonał przed sezonem – do klubu trafili: Richard Witschge (skrzydłowy z Holandii, z którym spotkał się już w Ajaksie), Miguel Angel Nadal i Juan Carlos Rodriguez. Dołączył też Cristobal Parralo, który powrócił z wypożyczenia.

Jak przyznawał potem sam Cruyff, okazali się oni uzupełnieniem składu, którego poszukiwał. Gwarantowali bowiem stabilność, jakiej wcześniej brakowało jego zespołowi. – Nasz zespół jest bardzo dobry. Transfery mają zapewnić potrzebne detale, zwiększyć potencjał naszego zespołu – mówił. Jego przywiązanie do detali było zresztą powszechnie znane. Koeman przyznawał, że nie napotkał na swej drodze innego szkoleniowca, który tak wielką uwagę poświęcałby sprawom tak drobnym.

Mimo wszystko Barcelona rozpędzała się powoli. Start w lidze zanotowała kiepski – przegrała trzy z pierwszych ośmiu spotkań. Tyle samo porażek zanotowała jednak w kolejnych… trzydziestu meczach. Dogoniła tym samym Real Madryt, ale w ostatniej kolejce sezonu musiała wygrać swój mecz i liczyć, że Real potknie się w starciu z Tenerife. W ekipie z Wysp Kanaryjskich grało wówczas wielu wychowanków Królewskich, prowadził ją Jorge Valdano, były gracz Realu, a do tego gospodarze byli już pewni utrzymania. W Barcelonie spodziewano się, że ten mecz po prostu odpuszczą.

Nie odpuścili.

Choć już po pół godzinie gry to Real prowadził 2:0, mecz zakończył się wynikiem 3:2 dla Tenerife. Dwie ostatnie bramki były istną komedią omyłek – najpierw gospodarze wyrównali po samobójczym golu Ricardo Rochy, a potem Paco Buyo w fatalny sposób wypuścił piłkę z rąk, wprost pod nogi nadbiegającego rywala. Królewscy byli w szoku, nie zdołali się już z niego otrząsnąć. Po meczu narzekali też na arbitra, który nie uznał prawidłowego gola Luisa Milli oraz wyrzucił jednego z graczy gości z boiska. Protesty na nic się jednak zdały – przegrali, a mistrzem została Barcelona. Johan Cruyff i jego gracze mogli świętować.

Już wcześniej zaczęto ich nazywać „Dream Teamem”. Wersje na temat tego, skąd wzięło się to określenie, są różne. Jedna mówi, że nagle pojawiło się w hiszpańskiej prasie i po prostu przylgnęło. Druga, że najpierw użył go jeden z członków zarządu Barcelony. Obie są jednak zgodne, że nawiązywano tu do budowanej wówczas kadry amerykańskich koszykarzy, która miała zawitać na igrzyskach rozgrywanych właśnie w Barcelonie.

Porównanie to było jak najbardziej uprawnione – pod okiem Cruyffa Barcelona zaczęła grać wówczas fantastyczną piłkę, jedną z najlepszych w Europie. Zachwycano się fenomenalnym rozegraniem piłki, golami Stoiczkowa, inteligencją Laudrupa i Guardioli czy wreszcie rzutami wolnymi Koemana. Przede wszystkim jednak: zachwycał monolit, Barca jako całość.

To był atakujący futbol, jakiego ludzie nigdy nie widzieli, ze środkowym obrońcą wchodzącym w linię pomocy, skrzydłowymi, napastnikiem i fałszywym napastnikiem. Zawsze wywieraliśmy presją na rywalach. Najtrudniej jest odnieść sukces grając piękny, ofensywny futbol. Cruyff sprawił, że było to możliwe. Tamten okres to szczytowy punkt mojej kariery, moje najlepsze lata. Sukcesy, jakie odnieśliśmy, futbol jaki graliśmy… wszystko to zasługa Cruyffa – wspominał Ronald Koeman.

Swój największy sukces osiągnęli jednak nie w ostatniej kolejce ligowej tamtego sezonu, a kilkanaście dni wcześniej.

Najważniejszy wolny

Ronald Koeman w trakcie swej kariery zdobył grubo ponad 200 bramek. Często trafiał w najważniejszych meczach. Gdy PSV grało finał Pucharu Mistrzów, to on rozpoczął serię rzutów karnych, pewnie umieszczając piłkę w siatce. Jedno trafienie wybija się jednak ponad pozostałe, choć bardzo je przypomina. Bo z rzutu wolnego. Bo mocno. Bo celnie. Jednak spotkanie, w którym ta bramka padła, sprawia, że nikt w Barcelonie, kto kibicował wtedy Dumie Katalonii, już go nie zapomniał.

Barca marzyła o Pucharze Mistrzów. W całej swej historii dwukrotnie grała w jego finale. W 1961 roku uległa 2:3 Benfice w meczu, którego przegrać tak naprawdę nie miała prawa. Jej pech z tamtego spotkania stał się wręcz legendarny. Na kolejny finał piłkarze z Katalonii czekali dokładnie ćwierć wieku. W Sewilli zmierzyli się wówczas z rumuńską Steauą. Nie padła żadna bramka, doszło do rzutów karnych. W tych piłka trafiła do siatki… tylko dwa razy. W obu przypadkach po strzałach zawodników z Bukaresztu. Katalończycy przestrzelili wszystkie cztery wykonywane jedenastki.

Obie te traumy powodowały, że w Barcelonie równocześnie chciano finału, ale też się go bano. No, z jednym wyjątkiem. Txiki Begiristain ujął to najlepiej. – Johan Cruyff nie bał się niczego. Kiedy pojawiają się wątpliwości, ludzie starają się znaleźć bezpieczeństwo w liczbach, iść za stadem. Nie Cruyff. Jego pierwszym rozwiązaniem zawsze było atakowanie, ekspansja. Kiedy potrzebował rozwiązania, po prostu kazał nam więcej atakować. A my myśleliśmy: „Czy on jest szalony?”. – Sam Holender miał za to na opisanie swego podejścia jedno proste zdanie: „Lepiej polec z własnymi pomysłami, niż zrobić to z pomysłami kogoś innego”.

Całą tę jego filozofię najlepiej oddaje postać Koemana. Choć akurat w tamtej edycji Pucharu Mistrzów trafił do siatki tylko raz, to regularnie można go było oglądać nacierającego na bramkę rywala. Zresztą podobnie jak cały zespół. W pierwszej rundzie (1/16) ówczesnych rozgrywek Barcelona bez problemu ograła dzięki tej filozofii Hansę Rostock na własnym stadionie. Porażka na wyjeździe niczego w kwestii awansu już nie zmieniła.

Druga runda była już znacznie bardziej zacięta. Po wygranej 2:0 u siebie (obie bramki zdobył Txiki), na wyjeździe podopieczni Cruyffa przegrywali już z Kaiserslautern trzema golami. I wtedy, w 90. minucie, dostali rzut wolny. Koeman podszedł do piłki, ale tym razem nie strzelał. Zamiast tego dograł w pole karne. Idealnie na głowę znajdującego się tam Bakero. Ten trafił do siatki, a Barcelona awansowała dzięki bramce zdobytej na wyjeździe. – Bez bramki Iniesty na Stamford Bridge Barça Guardioli nie zdobyłaby swojej pierwszej Ligi Mistrzów. A bez bramki Bakero w Kaiserslautern, my nie doszlibyśmy do finału na Wembley – twierdził po latach Koeman.

Holender wręcz uważał, że to ten gol był najważniejszym w całych tamtych rozgrywkach. Choć w kolejnych siedmiu meczach Barcelona trafiała do siatki jeszcze jedenastokrotnie, z czego dziesięć razy w grupie. Ówczesny format zakładał bowiem, że zamiast ćwierćfinałów pozostałych osiem zespołów podzielonych będzie na dwie grupy. Do finału awansuje tylko zwycięzca. Katalończycy mierzyli się w grupie B z Dynamem Kijów, Benficą i Spartą Praga. Wygrali cztery mecze, zremisowali na wyjeździe w Portugalii i przegrali w stolicy Czech. Z dziewięcioma punktami okazali się najlepszą ekipą swojej grupy. Byli w finale.

Pozostało im wierzyć, że do trzech razy sztuka.

Jedziemy do Londynu na wesele, a nie na stypę. Nie mamy żadnych powodów do niepokoju. Jesteśmy w dobrej formie i strzelamy dużo goli – mówił Cruyff dziennikarzom przed finałem. W nim mieli zmierzyć się z Sampdorią. Tą samą, przeciwko której wywalczyli pierwsze trofeum za kadencji Holendra. Tyle że od tamtego czasu dużo się u nich zmieniło – dość powiedzieć, że trzy lata później w Londynie zagrało ledwie czterech graczy Barcelony, którzy wystąpili w tamtym finale Pucharu Zdobywców Pucharów. U Włochów takich zawodników było siedmiu.

Ronald Koeman finału sprzed trzech lat nie pamiętał, bo do Barcelony przyszedł już po nim. Pamiętał za to doskonale, jak cieszył się z triumfu PSV w Pucharze Mistrzów. Znał już smak takiego zwycięstwa, chciał móc je świętować po raz kolejny – tym razem w barwach Blaugrany. Choć… nie do końca. Piłkarze Barcy narzekali bowiem, że nie mogli zagrać w swoich tradycyjnych strojach, a musieli występować w pomarańczowych koszulkach ze względu na wymagania telewizji. Z drugiej strony pomarańczowy to przecież kolor piłkarskiej Holandii. Może więc był to znak?

Finał – mimo że długo bez goli – był naprawdę ciekawy. Jeszcze w szatni Johan Cruyff powiedział swoim zawodnikom kilka zdań, które przeszły do historii. – Panowie, jesteśmy na Wembley. Murawa jest w doskonałym stanie, a stadion wypełniają kibice. Za chwilę zagramy w finale Pucharu Europy. Idźcie tam i dobrze się bawcie. – Bawili się więc. Choć nerwy były ogromne. Nie pomagało, że kilkukrotnie z miejsc podrywali się kibice, przekonani, że właśnie padł gol. Raz omal nie trafił Gianluca Vialli, ale piłka jedynie odbiła się od zewnętrznej strony słupka. Jeszcze bliżej był Stoiczkow, który zresztą regularnie nękał fantastycznie broniącego Gianlucę Pagliucę. Raz udało mu się ominąć strzałem bramkarza, ale piłka – po odbiciu od słupka – wyszła z powrotem w pole karne.

Niesamowitym było to, że przez 90 minut tego spotkania nikt nie zdobył bramki. Ciągłe ataki i kontrataki tworzyły bowiem niesamowity spektakl. W miarę upływu kolejnych minut w głowach osób związanych z Barceloną coraz bardziej majaczył przegrany finał z 1986 roku. Wszystko wskazywało bowiem na to, że znów dojdzie do karnych. Aż wreszcie Giovanni Invernizzi sfaulował Eusebio kilka metrów przed polem karnym włoskiej ekipy. Gianluca Valli, zmieniony wcześniej, widząc to, skrył w twarz dłoniach.

Może wiedział. Może zdawał sobie sprawę, kto podejdzie do piłki. Może po prostu się denerwował. Nie wiemy, zresztą nie ma to większego znaczenia. Ważne jest to, że ten obrazek doskonale korespondował z tym, co stało się po chwili. Stoiczkow zagrał lekko do Bakero, ten zatrzymał piłkę, ustawiając ją Ronaldowi Koemanowi. Holender uderzył, znajdując lukę w murze. Mocno, blisko słupka, celnie. Było 1:0.

Miałem szczęście i jakość potrzebne do zdobycia decydującego gola. Wiem, że jeszcze przez wiele lat będę pamiętany jako piłkarz, który go strzelił. Dla mnie osobiście była to piękna chwila, choć zawsze pamiętam wysiłek włożony przez innych graczy. To trochę nie fair, że wszystko skupia się na mnie […] Tak naprawdę to dwa faule pozwoliły nam wygrać pierwszy Puchar Mistrzów. Wszyscy mówią o Wembley, ale wcześniej było Kaiserslautern – mówił potem Koeman.

Minutę po tej bramce na boisko wszedł Alexanco. Kapitan klubu, mający na karku niemal 36 lat. Jedyny pozostały w zespole, który grał w przegranym finale ze Steauą. Jedyny, który osobiście przeżył tę traumę. Teraz finalnie mógł się z nią pożegnać. Więcej bramek w tym meczu nie padło. Barcelona – po raz pierwszy w historii klubu – zawładnęła Europą. To było, jak nazwał to Carles Rexach, asystent Cruyffa, „uwolnienie”. A co do samego Cruyffa – do historii przeszła sytuacja, jaka miała miejsce tuż po golu Koemana. Holender przeskakiwał przez barierkę, chcąc wydać polecenia swoim podopiecznym. Zahaczył jednak o nią nogą, ta się zaczepiła. Korygował więc ustawienie, stojąc na jednej nodze. Dla fanów Blaugrany do dziś to ikoniczna chwila. Podobnie jak zmiana koszulek piłkarzy z Katalonii – już na te w tradycyjnych barwach – tuż po spotkaniu.

Ikoniczne było też podniesienie pucharu. Zaszczytu jako pierwszy dostąpił wspomniany Alexanco. – Zdobyć Puchar Europy to jak wejść na Mount Everest albo wygrać Tour de France – mówił potem. Inną ikoniczną chwilą będzie kąpiel Joana Gasparta i jego dwóch przyjaciół. Gaspart jeszcze przed finałem obiecał, że jeśli Barcelona wygra, to wskoczy do Tamizy. Zrobił to o 3:45 lokalnego czasu. Jego kąpielówki z tamtej pływackiej wyprawy dostali kibice w Barcelonie, już po powrocie drużyny do miasta. Rzucił je im szczęśliwy Bakero. Koeman za to cisnął w tłum swój krawat.

Choć nawet gdyby wszyscy rozebrali się do naga, części garderoby i tak by nie starczyło. Fanów było mnóstwo. Niemal całe miasto świętowało. Ludzie płakali na ulicach, cieszyli się, ściskali, krzyczeli i śpiewali. Czekali na to wiele lat, po drodze przeżyli sporo rozczarowań. Wszyscy powtarzali, że to najszczęśliwsza chwila w ich życiu. Wielu było im wdzięcznych za zmazanie traumy sprzed lat – w samolocie szampana piłkarzom zafundował na przykład Julio Alberto, ich emerytowany kolega po fachu, uczestnik finału w Sewilli.

Przez lata żyliśmy na marginesie chwały. Wszystkim zawodnikom Barcelony wciąż przypominano, co powinni byli wygrać, ale nie wygrali. Teraz wreszcie się to zmieni, szczególnie, że to nie jest nasze ostatnie zwycięstwo w tych rozgrywkach. Chcemy rozpocząć naszą epokę – mówił po tamtym triumfie Zubizarreta. A Pep Guardiola, w trakcie prezentacji trofeum za zwycięstwo, tłumowi zgromadzonemu na spotkaniu z piłkarzami rzucił jedno zdanie, które wszystkich poruszyło: „Ciutadans de Catalunya, ja la tenim aqui!” – „Obywatele Katalonii, mamy go już tutaj”. Była to parafraza słów byłego prezydenta Katalonii, Josepa Tarradellasa, które wypowiedział, gdy po śmierci z Franco wrócił z wygnania – „Obywatele Katalonii, jestem tutaj!”.

Dream Team zmienił historię i mentalność klubu – twierdzi do dziś Ronald Koeman. Potwierdza to nawet jego… but z tamtego finału. Ten sam, którym uderzył piłkę w 112. minucie spotkania. Dziś ustawiony w jednym z najważniejszych miejsc klubowego muzeum.

Bolesne przebudzenie

Zubizarreta nie miał racji. Epoka Barcelony w Europie się nie rozpoczęła. W 1993 roku piłkarze Dumy Katalonii nie doszli do finału. Nadal królowali jednak na krajowym podwórku… ponownie zdobywając ligę w ostatniej kolejce. Real znów przegrał z Tenerife, znów na wyjeździe. Barcelona wygrała. Tytuł był jej. Rok później Miroslav Djukic z Deportivo w ostatnim meczu nie trafił karnego, który przypieczętowałby tytuł dla drużyny z Galicji. Skorzystał na tym zespół Cruyffa i zdobył czwarte mistrzostwo z rzędu. Trzy z nich wywalczył w ostatniej kolejce.

W tamtym sezonie miały jednak miejsce dwa znaczące wydarzenia. Pierwsze z nich 8 stycznia 1994 roku. Barcelona podejmowała wtedy na własnym stadionie Real Madryt. Do przerwy było 1:0, bramkę zdobył nowy barceloński gwiazdor, sprowadzony przez Cruyffa przed sezonem – Romario. Po niej rozpoczął się koncert Dumy Katalonii. Najpierw – z wolnego – fantastycznie trafił Koeman. Na boisko chwilę później wszedł Laudrup, który po sezonie opuści Katalonię na rzecz… Realu Madryt. Wtedy jednak grał jeszcze dla gospodarzy i brał udział w historycznym spotkaniu. Dwie bramki dołożył bowiem jeszcze, kompletując hat-tricka, Romario. Piątą w 87. minucie strzelił młody Ivan.

Manita. Największe upokorzenie w hiszpańskiej piłce. Tony Bruins, asystent Cruyffa, pokazał zgromadzonym na stadionie kibicom pięć palców, dokładnie tak, jak w 2010 roku zrobi to Gerard Pique. Jednak 364 dni później, niemal równy rok po tym wydarzeniu, w Klasyku znów padł taki wynik. Znów Michael Laudrup zagrał po stronie zwycięzców – tyle że tym razem cieszyli się Królewscy, prowadzeni przez Jorge Valdano, który – zgodnie ze swoją obietnicą – „przyszedł oddać Realowi to, co zabrał im jako trener Tenerife”.

Tamten mecz wyznaczył definitywny koniec Dream Teamu. Ale w 1994 roku jeszcze nikt o tym nie wiedział. Fani Barcelony cieszyli się z kolejnego mistrzostwa i finału Pucharu Europy, do którego Duma Katalonii wróciła po dwóch latach. Tym razem w ciągu całej drogi do meczu o tytuł niesamowity był Ronald Koeman. Zagrał we wszystkich spotkaniach, nie opuszczając ani minuty. Zdobył łącznie osiem bramek i (wraz z Wyntonem Ruferem) został królem strzelców tych rozgrywek. Trafiał z Dynamem Kijów (bramka decydująca o awansie), Austrią Wiedeń, Werderem Brema, Galatasaray i Porto. Nie strzelił tylko dwóm z szóstki rywali, którzy stali na drodze Barcelony – Monaco w fazie grupowej i Milanowi w finale.

W tym ostatnim spotkaniu nie zrobił tego zresztą żaden z zawodników Barcelony. Choć jeszcze przede meczem Cruyff twierdził, że jego podopieczni z pewnością wygrają. – Jesteśmy faworytami. Jesteśmy bardziej kompletni i doświadczeni przez mecz z Wembley. Milan to nic szczególnego. Ich gra bazuje na defensywie. My opieramy naszą na ataku – powiedział. Tyle że finał pokazał coś zupełnie innego. Dream Team nie tylko przegrał, a został wręcz zmieciony z murawy. Milan wbił Barcelonie cztery bramki, samemu nie tracąc ani jednej.

Dumie Katalonii nie udało się wrócić na tron. Dream Team tym razem nie podołał. Zaczął się rozpadać. Kolejni gracze odchodzili z klubu, a Cruyff próbował wpuścić nieco świeżej krwi. Nie udało mu się jednak odmienić losów tego, co nieuchronne. Skończyła się wielka era jego Barcelony. Ronald Koeman, jeden z jej najważniejszych zawodników, został jeszcze na rok. Przeżył więc obie manity, w obu przypadkach na murawie.

Po drugiej z nich odszedł. Wrócił do Holandii. Miał już 32 lata, zbliżał się do końca kariery. Przez dwa sezony grał jeszcze w trzecim z wielkich holenderskich klubów – Feyenoordzie. Po tym zawiesił buty na kołku. Do Barcelony wrócił dwukrotnie: w sezonie 1998/99 był tam asystentem. Kolejnych 21 lat później pojawił się już jako pierwszy trener. Z jedną misją: odmienić klub tak, jak zrobił to – z jego pomocą – Johan Cruyff trzy dekady temu.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Źródła: FourFour Two, DailyMail, FIFA, ABC, BarcaUniversal, ESPN, UEFA, oficjalne strony Barcelony oraz Southampton, El Pais, Eurosport, „Gazeta Wyborcza”, Talk Sport. 

„Barca i Real. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć” Alfredo Relano, „Wojna światów” Thibaud Leplat, Encyklopedia piłkarska FUJI tom 4, „Barca. Życie, pasja, ludzie” Jimmy Burns.

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Bartek Wylęgała
2
Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Hiszpania

Hiszpania

Lewandowski zdradza sekret formy. „Zmieniłem podejście”

Jan Mazurek
6
Lewandowski zdradza sekret formy. „Zmieniłem podejście”
Hiszpania

Lewy rządzi na Metropolitano! Reaktywacja polskiego napastnika przed barażami

Dominik Piechota
41
Lewy rządzi na Metropolitano! Reaktywacja polskiego napastnika przed barażami

Komentarze

6 komentarzy

Loading...