Reklama

MELODROMA: Niebezpieczne związki Jorge Mendesa (część I)

Melodroma

Autor:Melodroma

19 października 2020, 16:51 • 25 min czytania 24 komentarzy

Cristiano Ronaldo przeszedł długą drogę: od zahukanego pryszczatego nastolatka, którego wyspiarski akcent wyśmiewali koledzy, do największej gwiazdy globu bez podziału na kategorie. Odkąd pojawił się w świecie piłki, kradł blask reflektorów, gdziekolwiek się znalazł. Mało kto zwracał uwagę na będącego zawsze w pobliżu mężczyznę, wiecznie rozmawiającego przez telefon. Prawie nikt nie zauważył, że cień rzucany przez niego na ścianę ma kształt ośmiornicy.

MELODROMA: Niebezpieczne związki Jorge Mendesa (część I)

***

1 maja 2005, obrzeża Moskwy, dawny ZSRR

Ośmiocylindrowy silnik wysokoprężny JaMZ-238 ryczał i wył, gdy KrAZ-255, telepiąc się na wybojach, wjeżdżał na wzniesienie – powoli, ale nieubłaganie. Na tego potwora rosyjskiej motoryzacji o rozstawie osi 2,16 metra nie było mocnych nawet podczas mroźnych rosyjskich zim – a półmetrowa warstwa delikatnego wiosennego puszku nie mogła stawić mu żadnego oporu.

Pogodnej rosyjskiej wiosny nie doceniało czterech mężczyzn, którzy kurczowo ściskali swoje torby, podskakując na niewygodnych drewnianych ławkach ustawionych prostopadle do kierunku jazdy. Kaszel i rzężenie jednego z nich, kędzierzawego młodzieńca o ciemnych, zapadniętych oczach, nie wywoływały u pozostałej trójki żadnej reakcji. Byli zbyt zajęci dygotaniem z zimna.

Po mozolnej, ale nieubłaganej wspinaczce KrAZ-255 jechał przez chwilę po płaskim terenie, by wkrótce zacząć kręcić esy-floresy w dół stromego zbocza. Kierujący pojazdem wysoki Rosjanin o podziobanej przez ospę twarzy używał hamulca z dość dużą rezerwą, więc zanim ciężarówka dotarła na dno doliny, pasażerowie kilkukrotnie musieli podnosić się z zabłoconej podłogi, na którą ciskała ich siła odśrodkowa.

Reklama

Samochód zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przed kompleksem budynków. Ze stróżówki pod sześciometrowym murem zwieńczonym drutem kolczastym wyszedł żołnierz w długim płaszczu i futrzanej czapie z gwiazdą.          

– Szto eta? – krzyknął, dłonią osłaniając twarz przed zawieją. Druga ręka czujnie spoczywała na kolbie przewieszonego przez szyję pistoletu maszynowego.

– Eta Wołodia i Brazilce – odkrzyknął kierowca, wysiadając z butelką wódki w ręce.     

Przywitali się wylewnie i po pociągnięciu kilku sporych łyków poszli podnieść plandekę. 

– Nu, wyłazić – rzucił Wołodia.

Trzej mężczyźni zgrabiałymi dłońmi zebrali swoje tobołki. Czwarty nadal kulił się na drewnianej ławce w ataku kaszlu.

Reklama

– Sabaka, a co z tym? – zapytał wartownik.

– Brazilskij skomoroch, w halówkach prijechał – odparł Wołodia, zapalając papierosa.

Wartownik zaniósł się szczekającym śmiechem.

– Ty, czornyj mołodiec. Nu, wstawaj. Wstawaj! Panimajesz? – wskoczył na pakę ciężarówki i przyłożył mu delikatnie w brzuch kolbą pepeszy. Brazylijczyk spadł z ławki i zawył, pokazując, że nie panimał.

Obok ciężarówki zatrzymał się UAZ, z którego wyskoczył potężnie zbudowany mężczyzna o rudej brodzie pokrytej szronem.     

– Co tu się dzieje?     

– Futbolisty do Dynama prijechali, tawariszcz pułkownik – żołnierze wyprężyli się na baczność i zastygli w salucie.

Twarz pułkownika rozciągnęła się w serdecznym uśmiechu.

– Nu, nareszcie! Jewgienij, Dima! Wnosić ich do bunkra, wódka już czeka.

– Mają szczęście, że pogoda charaszaja – rzucił pułkownik, owijając się szczelniej płaszczem i patrząc, jak Jewgienij i Dima wynoszą z ciężarówki rzężącego chłopaka.     

Jednak co maj, to maj, pomyślał. Lód jest dużo cieplejszy. Jak pierwszego przywieźli w styczniu, to od razu pobiegł do lodówki, żeby się ogrzać.

***

Gdy w 2004 Porto niespodziewanie wygrało Ligę Mistrzów, a reprezentacja Portugalii dotarła do finału EURO, nagle połowa klubów Europy zaczęła się ślinić do portugalskich piłkarzy – a tych nikt nie dostarczał tak dobrze i sprawnie jak Jorge Mendes. Szef Gestifute był w swojej ojczyźnie niemal udzielnym władcą – dość powiedzieć, że w latach 2001-2010 odpowiadał za niemal 70% transferów z wielkiej trójki (Porto, Benfica i Sporting). Co chwilę wymyślał nowego Portugalczyka lub Brazylijczyka z portugalskim paszportem, gotowego do gry od zaraz.

Czy miał na względzie głównie dobro swoich klientów? Dosyć wątpliwe, chyba że w 2004 w interesie Portugalczyków leżała gra w Chelsea. Trafił tam Jose Mourinho, którego Mendes wytransferował za plecami jego ówczesnego agenta – a razem z nim Porto opuścili Ricardo Carvalho i Paulo Ferreira. Z Benfiki przyszedł Tiago, a w ciągu dwóch lat dołączyli do nich Hilario z portugalskiego Nacionalu oraz Maniche z Dynama Moskwa. Mendes maczał również paluchy w transferze niebędącego klientem Gestifute Bosingwy, a potem wepchnął do Chelsea jeszcze Deco i Quaresmę, który rozczarował w Interze. Łącznie kosztowali prawie 100 milionów euro.

Kiedy Mourinho odchodził do Mediolanu, Chelsea objął inny klient Gestifute: Luiz Felipe Scolari. Negocjacje miały miejsce podczas Euro 2008, a Scolari, będący wówczas selekcjonerem Portugalii, przyznał Mendesowi – zapewne w ramach wdzięczności – specjalny dostęp do hotelu, w którym mieszkała kadra. Z ramienia londyńskiego klubu negocjował Peter Kenyon, który wcześniej zasiadał w zarządzie Manchesteru United i zliberalizował zrównoważoną dotąd politykę płacową United, umożliwiając wydawanie większych sum na transfery. Od tamtej pory Kenyon był stałym współpracownikiem Mendesa i – jak wkrótce się przekonamy – w przyszłości mieli wspólnie dokonać wielkich rzeczy.

Był rok 2005 i Mendes kontynuował wyprzedawanie drużyny, która w ciągu dwóch lat zdobyła siedem trofeów, w tym Puchar UEFA i Ligę Mistrzów. Pedro Mendes trafił do Londynu (choć tym razem celem transferu był Tottenham), a Deco do Barcelony (21 milionów). Porto zainkasowało też 10 milionów od Corinthians za Carlosa Alberto –   dlaczego 20-latek, który w maju strzelił bramkę w finale Ligi Mistrzów, w styczniu, po roku gry w Europie, postanawia wrócić do Brazylii? Przestraszył się śniegu?     

Dwa słowa: Kia Joorabchian. Ten Pers z potrójnym paszportem w 2004 założył Media Sports Investments (najprawdopodobniej za pieniądze oligarchów takich jak blisko z nim związani Badri Patarkaciszwili i Borys Berezowski – ale i Roman Abramowicz, znany amator inwestowania w piłkarzy, nie jest wolny od podejrzeń) i próbował zbudować w Corinthians superteam, kupując udziały w piłkarzach (to tzw. third-party ownership, obecnie zakazane w Europie). Z racji finansowej zależności zawodnicy nie byli do końca wolni, vide dziwaczny przypadek Teveza, który wylądował w West Hamie i przez kilka lat jego kariera wyglądała, jakby kierowała nią małpa.     

Najciekawszym kierunkiem, w którym Gestifute wysyłało swoich piłkarzy, była Rosja. Oligarcha Aleksiej Fiedoryczew kupił Dynamo Moskwa i postanowił zbudować nową potęgę futbolu. Na zakupy wybrał się do Portugalii. W ciągu dwóch okien transferowych Dynamo zasilili Derlei, Cicero, Danny, Luis Loureiro, Maniche, Georgios Seitaridis, Costinha, Jorge Luis, Joseph Enakarhire i Nuno Espirito Santo, który miał przywilej być pierwszym klientem Mendesa i od tego momentu jego kariera nabrała niesamowitego rozpędu. Wypożyczono także Thiago Silvę, który w Rosji nie zagrał ani jednego meczu, za to prawie umarł na gruźlicę i przez pół roku był hospitalizowany.

Fiedoryczew był cwany i nie wydawał swoich pieniędzy. Dynamo kupił za pożyczkę z VTB, największego rosyjskiego banku, którą zaciągnął pod zastaw samego klubu. Gdy w pewnym momencie zirytowała go opieszałość władz ligi blokujących budowę nowego stadionu, pozbył się swoich udziałów. Właścicielem Dynama stał się bank, który nie miał pojęcia, co zrobić z klubem – ale wiedział, że należy zacząć od sprzedaży przepłaconych piłkarzy Mendesa. Costinha, Seitaridis i Maniche w grupowej transakcji trafili do Atletico, kolejnego z klubów orbitujących wokół Gestifute – dwaj pierwsi bezpośrednio, a trzeci po zaliczeniu wypożyczenia do Chelsea.

Dynamo przechodziło z rąk do rąk i w końcu, po wielu zawirowaniach, ogłosiło upadłość i zostało odkupione przez bank za kwotę jednego rubla. Czy Fiedoryczew się przejął? Raczej nie, Moskwa i tak była jego planem awaryjnym. W 2002 próbował kupić AS Monaco, ale książę Rainier III odrzucił ofertę pomocy dla borykającego się z problemami finansowymi klubu. Fedcom Invest, zarejestrowane na wyspie Man i zadziwiająco nieobecne w internecie przedsiębiorstwo reklamujące się jako producent nawozów, było według Le Monde tylko fasadą m.in. dla handlu bronią, co potwierdzały zarzuty Interpolu. Jak tam z tym Interpolem było dalej, to nie wiadomo, ale minęło osiemnaście lat, a FEDCOM dumnie zdobi koszulki zespołu z księstwa. Fiedoryczew przeprowadził się tam na stałe, kupił sobie jacht i paraduje z ręką na pośladku dużo młodszej od niego blondynki.

Nie jest to ostatni rosyjski oligarcha, którego spotkamy w Monako, ale nie uprzedzajmy faktów.

***

11 sierpnia 2010, doki w Manchesterze, Anglia

Barczysty mężczyzna średniego wzrostu nerwowo zacisnął pięść w kieszeni klubowych dresów. Jego łysa głowa lśniła jak ogromny biały globus w blasku latarni rozświetlającej półmrok magazynu, a poorane pięciolinią bruzd czoło nadawało mu wygląd myśliciela. Tutaj jednak pełnił wyłącznie rolę narzędzia, tak samo jak pan Glock 17, którego chłód czuł pod gumką ortalionowych spodni. Od myślenia był tu kto inny.     

Sir Alex Ferguson zastygł w niemal idealnym bezruchu, jeśli nie liczyć tej szalonej szczęki, która niezmiennie pracowała na wysokich obrotach. Ludzie, którzy dobrze znali Bossa, żartowali, że był tylko jeden sposób na to, żeby stwierdzić, że nie myślał o Manchesterze United – kiedy przestawał żuć gumę. Oznaczało to, że zasnął. Jego żona wiedziała lepiej, bo wielokrotnie ze snu wyrywało ją somnambuliczne ciamkanie Wrigley Spearmint, od dawna wyzutej już z wszelkiej woni.

Drzwi otworzyły się ze złowrogim zgrzytem zardzewiałych zawiasów i do wnętrza magazynu weszło czterech mężczyzn. Jeden z nich był tak wielki, że ledwo się zmieścił – po chwili pełnego napięcia wysiłku sprawiającego wrażenie, że lada moment rozsadzi otwór drzwiowy razem z całą ścianą, materia się poddała i wpuściła go do środka z jękliwym trzaskiem, zabierając na pamiątkę kilka nitek z jego sportowej bluzy.     

Olbrzymowi towarzyszył wyraźnie przestraszony wyrostek o karnacji koloru kawy, łysy czterdziestolatek o uszach elfa i okrągłej twarzy przypominającej surowe ciasto oraz zadowolony z siebie mężczyzna w szarym garniturze, ściskający w dłoni dwa telefony i mimo wieczornej pory noszący okulary przeciwsłoneczne. Nie było wątpliwości, kto tu jest samcem alfa.

– Dobry wieczór, Mr. Ferguson – powiedział.

Uśmiechał się przyjaźnie, ale Ferguson znał tego człowieka i jego uśmiech wystarczająco dobrze. W otoczeniu zaufanych ludzi mawiał, że Jorge Mendes jest w połowie wężem, w połowie sępem, a w połowie zwykłym stolcem z oczami. Ale zawodników miał dobrych.

– Dobry wieczór, Jorge. Pete.

Peter Kenyon skinął lekko swoją łysą głową, udając, że nie zauważył sposobu, w jaki Ferguson się do niego zwrócił, ale poczuł, że jego uszy robią się czerwone. Szkot doskonale wiedział, że były dyrektor wykonawczy nie znosi tego szkockiego akcentu i przy każdym spotkaniu ostentacyjnie go używał. Ponadto za każdym razem pogardliwie nazywał go “Pete”, czego Kenyon nie cierpiał w równym stopniu.

Mendes popchnął lekko do przodu chłopaka, który do tej pory krył się za plecami olbrzyma. A więc to jest ten kozak od Queiroza, pomyślał Ferguson, rozkoszując się śliskim dotykiem gumy arabskiej na swoich nagich bezbronnych dziąsłach. Boże, jaka ta guma jest dobra.

– Wygląda jak skrzyżowanie Naniego z Andersonem – mruknął Mike Phelan.     

– Mam nadzieję, że będzie równie dobry – odpowiedział chłodno Szkot. Daj Boże, żeby był lepszy niż oni. Ale by mi się przydał drugi Cristiano. Wiedział jednak, że to niemożliwe. Taki Cristiano zdarza się raz w życiu. I to pewnie raz w życiu planety.

– Dobra, powiedz swojemu golemowi, żeby go pakował do bagażnika i daj te papiery – skinął Phelanowi, który podniósł z ziemi gruby neseser i podszedł do Mendesa. – Sześć milionów trzysta tysięcy w waszej walucie, tak jak się umawialiśmy.     

Jorge Mendes zrobił zatroskaną minę.

– Aj, aj, aj, Mr. Ferguson. Niestety warunki się zmieniły. Okazało się, że ktoś jeszcze ma do niego część praw. Musicie dorzucić dodatkowe dwie bańki. Dwie siedemset, jeśli mam być precyzyjny. Chyba, że chcecie kupić tylko 70% chłopaka.     

Na dany znak potężnie zbudowany ochroniarz Mendesa wyciągnął zza pazuchy piłę.     

– Tyle że bez nogi – powiedział Mendes rechocząc, w czym zawtórowali mu wszyscy jego towarzysze z wyjątkiem Bebe, który zbladł i bezskutecznie próbował się wyrwać z uścisku olbrzyma – to się wam raczej nie przyda.

***

Później mówiono, że człowiek ten przybył z mundialu bezdomnych, gdzie został gwiazdą, ale nie była to prawda. Nie dostał nawet powołania – wystąpił tylko w 2008 na turnieju street soccera organizowanym w Bośni przez streetfootballworld.org, choć próżno szukać go w raporcie z tego eventu. Nie przeszkodziło to kolportować tę plotkę dziennikarzom, którym prawda nie stanie na drodze dobrej opowieści.     

Trudno powiedzieć, co kierowało Fergusonem, że postanowił wydać kilka milionów na piłkarza, którego nawet nie widział na oczy. Jeśli Carlos Queiroz faktycznie polecił Bebe swojemu eks-szefowi, to albo go z kimś pomylił, albo został wprowadzony w błąd. Szansa, że były asystent Fergusona miał z nim jakąkolwiek styczność, jest niewielka – Bebe zadebiutował w kadrze U-21 już jako gracz Manchesteru United, gdy Queiroz od miesiąca był bezrobotny. Pewna dosyć interesująca teoria mówi, że jako selekcjoner Portugalii Queiroz odmówił przeprowadzenia testów antydopingowych, żeby kryć Naniego i absurdalny transfer Bebe miał być rekompensatą – ale nie ma dowodów, żeby Queiroz dostał za to cokolwiek oprócz wypowiedzenia od portugalskiego związku piłki nożnej.     

Na arenie klubowej szansa przecięcia się tej dwójki również była znikoma: Bebe zaczynał profesjonalną karierę w trzecioligowym Estrela de Amadaro i przed transferem do United zdołał rozegrać tam jeden sezon, w którym zdobył zaledwie cztery bramki.

Fabuła zaczyna się zagęszczać, gdy zadamy sobie pytanie, kto był agentem Carlosa Queiroza. Jest to oczywiste, bo Carlos Queiroz to Portugalczyk, ale niech będzie. Jorge Mendes. Heh, co za niespodzianka. Niespodzianką za to pewnie będzie, kto reprezentował Bebe: Goncalo Reis – przynajmniej do pewnego czasu.     

W maju 2010 Reis oferował swojego zawodnika za darmo PSV, ale Holendrzy odmówili. Tymczasem 1 lipca Bebe za 50 tysięcy euro przechodzi do Vitorii Guimarães, rozgrywa tam kilka meczów towarzyskich w presezonie, a 9 sierpnia Reis dostaje pismo, w którym piłkarz informuje go o zakończeniu współpracy. Dwa dni później zostaje zawodnikiem Manchesteru United za kwotę 9 milionów euro. Oprócz należnych 10% z racji bycia agentem, Jorge Mendes zgarnia dodatkowe 30% wartości transferu Bebe dzięki prawom, które chwilę wcześniej nabył za kwotę 100 tysięcy euro – razem 3,6 miliona. Za cudzego piłkarza, który rozegrał jeden sezon w trzeciej lidze.

Oczywiście szwindel Mendesa nie miałby dla United znaczenia, gdyby Bebe wypalił. United kupiło już wcześniej trzech piłkarzy Gestifute i byli z nich zadowoleni, chociaż z perspektywy czasu ponad 55 milionów euro wydanych w 2007 na Naniego (którego Mendes również sprzedał, nie będąc jego agentem) i Andersona (dzięki third-party ownership z 30 milionów zgarnął 15) jawi się jako kwota dość wygórowana. Ani przez moment nie było za to wątpliwości, że Cristiano Ronaldo, kupiony w 2003 roku ze Sportingu, spłacił każdego wydanego pensa i to z nawiązką.

To był pierwszy wielki transfer Mendesa i jego wejście w chwale na rynek brytyjski, gdzie wprowadziła go angielska agencja Formation. Zaczęło się od nieformalnego spotkania jej przedstawiciela Paula Stretforda (reprezentującego m.in. Wayne’a Rooneya), Luisa Correi (dyrektora Gestifute i siostrzeńca Mendesa) oraz Carlosa Freitasa, ówczesnego dyrektora Sportingu, który poznał ze sobą obu panów. Spotkanie dotyczyło współpracy na brytyjskim rynku piłkarskim – Formation miało kontakty, a Gestifute większość portugalskich piłkarzy, którzy byli coś warci. W maju 2003 podpisano dwuletnią umowę, na mocy której oba podmioty miały uczestniczyć w zyskach po równo. I przez jakiś czas tak było.     

Tony Henry, były zawodnik Stoke i Manchesteru City, który przez dwa i pół roku pracował jako główny agent promujący Gestifute na Wyspach, twierdzi, że gdy tylko Mendes poznał kogo trzeba, odciął się od Formation. To Henry wykonał większość pracy ze sprzedażą Hugo Viany do Newcastle – dzięki poleceniu Stretforda, który miał dojścia do Srok, bo Kenneth Shepherd, syn głównego udziałowca klubu, pracował dla Formation. Działka z 8,5 miliona zapłaconych przez Newcastle wynosiła 300 tysięcy, czym podzielono się po równo.

24 listopada 2002 Henry i Stretford wzięli Cristiano Ronaldo na testy do Arsenalu, gdzie od razu wyrażono chęć transferu za 6 milionów. Niezależnie Mendes spotkał się osobiście z Fergusonem i Kenyonem, którzy dali 12,24 miliona funtów i przyklepał deal. Następnego dnia powiedział Stretfordowi, że prowizja wyniosła 400 tysięcy euro i zaproponował mu 80 tysięcy funtów. Formation twierdzi, że Stretford się na to zgodził na poczet przyszłej współpracy – ale z opublikowanego w 2004 roku bilansu United wynikało, że opłata agenta za transfer Ronaldo wyniosła 1,13 miliona funtów. I Stretford się wkurwił.     

26 maja 2004 Porto wygrywa LM, a 2 czerwca Kenyon, pracujący już w Chelsea, ogłasza, że Mourinho zostanie nowym trenerem klubu ze Stamford Bridge – zarówno ten deal, jak i następne trzy (Ferreira, Carvalho i Tiago) Mendes negocjuje osobiście. Formation nie dostaje ani grosza z 41 milionów funtów, jakie Chelsea łącznie zapłaciła, ale Portugalczyk odpiera zarzuty Stretforda, twierdząc, że Gestifute S.A. nic na tym nie zarobiło. W pewnym sensie mówi prawdę – Gestifute S.A. owszem. Londyński klub przelał 2,9 miliona funtów na konto Gestifute International Limited, nowej spółki Mendesa z siedzibą w Dublinie.     

Gdy kilka lat później Formation zaciągnęło Mendesa do sądu, na jaw wyszło, że ten istotnie nie otrzymał od United 400 tysięcy euro. Z klubu nie dostał ani grosza. Prowizja w wysokości 1,13 miliona funtów trafiła do innego agenta, którym był Giovanni Branchini, szef Branchini Associati S.p.A. I to od niego Mendes dostał jedyne pieniądze, które oficjalnie zarobił na transferze Cristiano Ronaldo do Czerwonych Diabłów – 150 tysięcy euro.     

Jaka była w tym wszystkim rola Branchiniego? Ronaldo zrobił wrażenie na wszystkich w Manchesterze podczas pamiętnego sparingu, Ferguson był zdecydowany i Mendes rozmawiał z nim osobiście. Komu i po co był potrzebny jakiś Włoch?     

Co takiego zrobił Giovanni Branchini w sierpniu 2003, że zasłużył na lwią część prowizji z transferu Cristiano Ronaldo? Tego, pomimo pytań, nie dowiedzieli się nawet akcjonariusze Manchesteru United.

Co takiego zrobił Bebe, że zasłużył na dziewięciomilionowy transfer do Czerwonych Diabłów? Tego też nikt się nie dowiedział. Napastnik wyciągnięty z trzeciej ligi portugalskiej rozegrał w Premiership dwa mecze i został wypożyczony. I potem znowu. I znowu. Przez jedenaście lat kariery zdołał rozegrać 244 mecze, w których strzelił 39 goli i zaliczył 21 asyst (i to wliczając liczby z trzeciej ligi portugalskiej) – a mimo to wciąż znajduje się ktoś, kto podpisuje z nim kontrakt.     

Dziwnym trafem są to w większości kluby, z którymi Jorge Mendes wielokrotnie robił interesy: Rio Ave, Pacos de Ferreira, Benfica, Córdoba, Rayo i Eibar. I Besiktas.

***

7 czerwca 2010, Stambuł, Turcja

Turkowi nie brakowało apetytu. Zręcznie nawigował po suto zastawionym stole, nie poświęcając szczególnej uwagi żadnemu z dań. Z równą czułością traktował smażone ośmiornice, talerz z pasturmą, misę keskeku, jak i lahmacun, którego grube kawałki bez skrępowania odrywał rękami. Trudno było uwierzyć, że jego błyszcząca koszula rozpięta prawie do mostka pozostawała nieskalana, biorąc pod uwagę ilości ajranu i salepu, jakie wlewał do swojej przepastnej gardzieli.

Gdy skończyli jeść – bo Portugalczyk też jadł, choć dużo mniej niż jego towarzysz – milczący kelner przyniósł parujące dżezwy i zaczął się festiwal deserów. W miejscu błyskawicznie uprzątniętych dań pojawiła się baklawa, rachatłukum, pismaniye i tulumba. Gdy obsługa bez słowa zniknęła z tarasu, Mendes sięgnął do drewnianego pudełka i wyciągnął cygara dla siebie i swojego towarzysza. Zapalili, w milczeniu patrząc na skąpany w blasku zachodzącego słońca Złoty Róg.

W końcu Ahmet Bulut przerwał ciszę, podnosząc kieliszek raki.

– Za interesy!

– Za interesy – zawtórował Mendes.

Było co świętować. Transfer Ricardo Quaresmy do Besiktasu był prawdziwym majstersztykiem, a wkrótce miały nadejść następne. Yildirim Demiroren nie posiadał się z radości, że udało mu się sprowadzić byłego piłkarza Barcelony, Porto, Interu i Chelsea, zdobywcę Ligi Mistrzów. A to był dopiero pierwszy z nich. Będzie więcej, chłopie – pomyślał Bulut.

Nie mógł się nie uśmiechnąć na myśl o tym, jak dobrze wykonywał swoją pracę. Przyklepywał deal za dealem dla tureckiego sportu, a współpraca z Mendesem zaczynała przynosić owoce. Znał go już na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że wycisną z Besiktasu, ile się da.

A wszystko dzięki czarowi Quaresmy, który właśnie zwiedzał w Galacie muzeum średniowiecznych narzędzi tortur w poszukiwaniu inspiracji na nową fryzurę. Tę wizytę również zasponsorował Demiroren, bo Bulut z Mendesem dopisali piętnaście euro za bilet wstępu do rachunku. Właściciel Besiktasu nie wiedział, że bilet kosztował tylko jedenaście i pozostałe cztery euro spoczywało bezpiecznie w kieszeni Mendesa. Od wszystkiego musi być prowizja.

Od wszystkiego.

– Piękny interes, Jorge. Piękny. Wszystko już oficjalnie?

– Tak, Andy podpisał w moim imieniu. Ciebie w dokumentach nie ma, tak jak się umawialiśmy.     

– Quinn? Księgowy? To jest w ogóle legalne?

Wybuchnęli głośnym śmiechem.

– Haha, czy to jest legalne. Muszę zapamiętać – powiedział Mendes, ocierając łzy z oczu.

Wybuch radości przerwał nagły skowyt, od którego włosy stawały dęba.

– Jezu, co to jest, chyba ktoś psa potrącił – zapytał Portugalczyk, poprawiając się na krześle.     

– Nie, nie – powiedział Bulut, niewzruszenie dziubiąc rachatłukum na talerzu. – U nas tak co chwilę. Muezzin nawołuje wiernych na modlitwę.

– A, szkoda. Chciałem pójść zobaczyć.

Gdy pół godziny później żegnali się po obfitej kolacji, Ahmet Bulut chrząknął i wyciągnął dłoń. Mendes z ciężkim westchnieniem sięgnął do kieszeni, wyjął jednoeurową monetę i oddał Turkowi.

Od wszystkiego musi być prowizja.

***

Latem 2010 Mendes i turecki agent Ahmet Bulut wspólnie rozwiązali – wydawałoby się nierozwiązywalny – problem Ricardo Quaresmy. Niechciany i nielubiany skrzydłowy, na którego czar nabrało się kiedyś pół Europy, nie umiał się odnaleźć z dala od portugalskiej ziemi. Książę podwórek rozczarowywał sukcesywnie w każdym kolejnym klubie. Kiedy trafił do rezerw Chelsea, wydawało się, że to już koniec jego drogi – i nagle Mendes wyciągnął z kapelusza nowy zespół.

Come to Besiktas, my friend.

Cała operacja odbyła się z naruszeniem przepisów – prowizja trafiła na konto firmy, na co ówczesne regulacje nie zezwalały, a Bulut otrzymał 750 tysięcy, choć nie figurował w żadnych dokumentach. Umowa, którą zawarli w luksusowym hotelu Villa Magna w Madrycie, była wyłącznie ustna, a turecki agent działał bez żadnego umocowania i zgłoszenia udziału w transferze do tureckiej federacji.     

Transfer Quaresmy był bardzo ważny, ale nie dlatego, że na jakiś czas zlikwidował problem zgniłego jaja ze stajni Mendesa i jeszcze dał solidnie zarobić; przede wszystkim otworzył drzwi. W styczniu 2011 do Besiktasu trafiło trzech następnych piłkarzy Gestifute: skrzydłowy Simao Sabrosa z Atletico, napastnik Hugo Almeida z Werderu i wypożyczeni: z Valencii Manuel Fernandes, z Benfiki – Sidnei, a z United – stary dobry Bebe, który znów dawał Mendesowi zarobić (750 tysięcy euro trafiło do jego kieszeni za same wypożyczenia). Nie wiadomo, ile przytulił za wypożyczenie Fernandesa w styczniu, ale gdy po pół roku Turcy wykupili go za 2 miliony, połowę skasowało Gestifute. Sami piłkarze też dostawali za sezon niesamowite pieniądze: Bebe 700 tysięcy rocznie, Sidnei 1,1 miliona, Fernandes – 6,3 przez trzy lata, Sabrosa – 7,2 przez trzy lata, a Almeida – 10 milionów w cztery lata.

Przenosiny Hugo Almeidy były kolejnym transferowym arcydziełkiem Mendesa. Napastnik nie kosztował Besiktasu (początkowo) ani centa, bo całe 2 miliony wyłożył fundusz inwestycyjny Quality Football Ireland w zamian za 45% praw do napastnika – tak się jednak składało, że 10% z posiadanych przez Besiktas 55% praw również należało do Mendesa dzięki kolejnej, tym razem sekretnej, organizacji, o czym prezydent Besiktasu Yildirim Demiroren udziałowcom klubu nie wspomniał. Ponieważ Almeida przyszedł za darmo, klub mógł sobie pozwolić na zaoferowanie mu luksusowych warunków – 2,5 miliona euro rocznie, loty klasą biznesową, Porsche Panamera, wynajem prywatnego samolotu, wybór jeszcze jednego samochodu (BMW X5 lub Audi Q7 12) i 11 tysięcy miesięcznie na wynajem apartamentu. Kiedy dwa lata później odchodził na zasadzie wolnego transferu, Besiktas musiał oddać QFI zainwestowane dwa miliony w całości.

Zanim do tego doszło, Mendes wycisnął Demirorena jak cytrynę.     

Żeby go dodatkowo zmiękczyć, wyszeptał mu do ucha magiczne słowa, które otwierają wszystkie drzwi: mam kolegę na Maderze, gdzie ponoć rozmawiali o hotelu, który za 80 milionów euro miał zostać wybudowany na wyspie. Z tych planów oczywiście nic nie wyszło, ale w czerwcu tego samego roku Ronaldo poleciał do Stambułu, by uświetnić swoją obecnością otwarcie nowego centrum handlowego Demirorena w samym sercu miasta i nazwał tam Turka dobrym przyjacielem.

Do końca okna transferowego 2011 Mendes i Bulut wepchnęli do Besiktasu łącznie siedmiu piłkarzy oraz Carlosa Carvalhala, który został tymczasowym trenerem. Przy każdym z tych transferów turecki agent operował zza kulis, nie pojawiając się w żadnych oficjalnych dokumentach. Osorio de Castro, prawnik Gestifute, wysłał Bulutowi pełnego wdzięczności maila, w którym nazwał go magikiem.     

Najbardziej imponujący – bo wyjątkowo bezczelny – był ruch z Julio Alvesem, młodszym bratem znanego Bruno, obrońcy Porto, Zenita i Fenerbahce.

Mendes wziął Julio pod swoje skrzydła w styczniu 2010, kiedy ten, jako 19-letni pomocnik, zarabiał w Rio Ave 13800 euro rocznie. Po rozegraniu zaledwie dziewięciu meczów (z czego sześciokrotnie wchodził z ławki) Atletico Madryt z jakiegoś powodu kupiło go za ponad 2,5 miliona euro. Trudno powiedzieć, czy zdołał w ogóle zobaczyć madrycką szatnię, bo miesiąc później, ostatniego dnia okna transferowego, Mendes i Bulut przekonali Besiktas do nabycia 55% praw do młodego Alvesa za kwotę 3,1 miliona euro – jego wartość w magiczny sposób wzrosła do 6,2 miliona. Posiadaczem pozostałych 45% Portugalczyka był fundusz Quality Football III Ireland Limited – ten sam, który zasponsorował przenosiny Hugo Almeidy.

Julio Alves zagrał dla Besiktasu tylko 14 minut.

Ponieważ stambulski klub nie zapłacił Atletico zaległych 3 milionów, dogadano się na symboliczną kwotę 1,4 miliona – symboliczną, bo co to jest niecałe półtorej bańki za takiego kota? Jeśli doliczyć do tego, ile Julio Alves kosztował turecki klub w wynagrodzeniu, minuta jego gry była warta ponad sto tysięcy euro. Taniej byłoby zorganizować koncert Beyonce – i pewnie z większym pożytkiem dla klubu.

Większość pieniędzy przeszła przez zamorskie spółki Mendesa – co prawda dwa miliony z transferu Quaresmy zaksięgowała jego portugalska firma, ale reszta przepływała już przez irlandzką filię, Gestifute International, gdzie podatki były dużo niższe.

Ponadto w świetle prawa wszystkie umowy zawarte z Besiktasem od 2011 były nieważne, bo podpisywał je w swoim imieniu Andy Quinn, księgowy Mendesa, który nie ma licencji agenta. Informacje o wszystkich nieścisłościach – a tych jest sporo – powinny trafiać do Tureckiej Federacji Piłki Nożnej. Może nawet i trafiły – ale tak się zabawnie złożyło, że 27 lutego 2012 Yildirim Demiroren, były już prezydent Besiktasu, został prezesem tureckiego związku.

Żywot portugalskiej diaspory w Stambule był krótkotrwały. Wiosną 2012 Carlos Carvalhal osobiście zakończył przygodę Quaresmy z Besiktasem (oraz swoją   własną), zdejmując go w meczu Ligi Europy przeciwko Atletico, by wprowadzić bocznego obrońcę. Wielki mistrz krzyżaków zaczął rzucać w trenera butelkami z wodą i krzyczeć, że gdyby nie on, to Carvalhal nigdy by tu nie trafił, bo jest nikim. Klub zawiesił Quaresmę, który w styczniu 2013 trafił do dubajskiego Al-Ahli. W Besiktasie został już tylko Almeida.     

Większość wynalazków, które Mendes i Bulut wspólnie ożenili Demirorenowi, nie rozegrała tam nawet pełnego sezonu. Po podliczeniu opłat za wypożyczenia, transfery definitywne, wynagrodzenia dla piłkarzy i agentów oraz podatki kosztowało to Besiktas – zależnie od źródeł – od 63 do 89 milionów euro.

***

19 maja 2012, Dublin, Irlandia 

Przyglądał się średniego wzrostu mężczyźnie w dobrze skrojonym, ciemnym garniturze, z chłodnymi, przenikliwymi oczami rzucającymi twarde błyski niczym kamienie szlachetne, oczami o barwie czystej akwamaryny wypłukanej z grenlandzkiego lodowca, tyle że ciut chłodniejszymi. Osadzone były w sympatycznej twarzy, która bardzo szybko mogła przestać być sympatyczna, gdy tylko przestawał się uśmiechać. 

Jezu, co za ogromny portret, pomyślał. Był pewien, że specjalnie powieszono go na wprost wejścia – tak, by człowiek tu wstępujący tracił wszelką nadzieję wykręcenia się słowami. Podejrzewał, że tak czuli się średniowieczni chłopi wchodzący do kościoła. Mali. Pokorni. Nieistotni. 

Wszystko tu było ogromne. Centralne miejsce w gabinecie zajmowało największe biurko, jakie w życiu widział, wykonane z mahoniu i misternie rzeźbione, z nogami zdobionymi liśćmi akantu. Obok mahoniowego monstrum stało niewiele mniejsze akwarium z murenami i gigantyczną ośmiornicą, która leniwie ruszała mackami pośród zaściełających dno kamieni. Pod ścianą umieszczono cedrowy globus o złoconych południkach i równoleżnikach, wewnątrz którego krył się barek. Nigdy nie widział jego zawartości, ale wszyscy wiedzieli, że Jorge Mendes trzyma tam najdroższy alkohol, jaki zdołał wyszukać jego asystent. Nieopodal barku, w rogu, stała zbroja samuraja z ogromnymi rogami lśniąca czerwienią lakieru, a za nią, na ścianie, wisiała katana i jakieś inne narzędzie do zabijania ludzi. I oczywiście na osobnej ścianie ogromna biblioteka, pełna błyszczących grzbietów encyklopedii i klasyków europejskiej literatury. 

Pewnie po wyciągnięciu któregoś z tomów otwiera się tajne przejście do jaskini, w której trzyma miniaturową łódź podwodną, pomyślał. 

Wątpił, żeby książki były używane w ich tradycyjnej funkcji – o szefie Gestifute powszechnie mówiono, że wierzy tylko w to, co można napisać na pocztówce. I bardzo się niecierpliwi o konkrety. 

Księgowy przestąpił z nogi na nogę i spojrzał na pogrążonego w rozmowie telefonicznej agenta. A potem znowu na portret. Biurko. Portret. Krył się za nim – jak twierdzili niektórzy – ogromny sejf. Kiedyś w kuchni słyszał, jak Liam z działu prawnego szeptał komuś na ucho, że są tam sterty kopert, a każda z nich zawierała czyjś honor i spokój ducha. Skutecznie użyte mogły spowodować z pół tuzina samobójstw. Cała paczka piekła, zdradzał Liam konfidencjonalnym szeptem.

Akwarium. Księgowy przypomniał sobie, że parę dni po tamtej historii w kuchni wpadł na Liama wychodzącego z gabinetu Mendesa. Ociekał wodą od pasa w górę i płakał. 

Samuraj. Barek. I znów samuraj. Katana. Pomyślał, że Liam mógł skończyć gorzej. Szybki rzut oka na barek. Zmieniał kolejność, w jakiej przyglądał się wystrojowi gabinetu, żeby nie dać się nudzie, ale od dziesięciu minut stał na tym puszystym dywanie i słuchał, jak Jorge Mendes rozmawia przez telefon. Pilnował, żeby nie stanąć na wielkiej mosiężnej płycie, pod którą podobno kryła się zapadnia. Zawsze uważał, że to żart, ale teraz, będąc tak blisko, wolał być ostrożny.

– No, jak tam, Julio?

Dopiero po paru sekundach księgowy zorientował się, że pytanie było skierowane do niego. Mendes trzymał telefon przy szyi, najwidoczniej korzystając z chwili pauzy w rozmowie. 

– Dzień dobry, panie Mendes. Myślałem…

– Jezu, teraz myślisz? 

– Chodzi o te dokumenty, które przekazał mi pan Quinn – powiedział szybko, czując, że się czerwieni. Był zły na siebie, że czekał dziesięć minut w gabinecie, a mimo to dał się złapać nieprzygotowany. – Myślałem o tym i…

– No mówże, człowieku, nie mam całego dnia na twoje myślenie. Wydaje ci się, że ja sram czasem?

Jakby na potwierdzenie tych słów w trzymanym przy szyi telefonie odezwał się jakiś głos i agent błyskawicznie uniósł go do ucha. 

Świetnie, pomyślał księgowy. Czekałem dziesięć minut, żeby dostać dziesięć sekund rozmowy. I całość zajęło zebranie opierdolu. 

Drugi telefon na biurku zaczął wypluwać z siebie arię toreadora, Mendes odebrał go przesunięciem palca po ekranie i przyłożył do drugiego ucha. 

– Jasne, chcesz napastnika? Będzie napastnik. Nie wkurwiaj mnie. Nie ze mną takie kity. Środkowy? Tak, typowa dziewiątka – prowadził teraz dwie pozornie wykluczające się rozmowy. – Tak, tak, świetny tyłem do bramki. W kanadyjskiej piętnaście minimum. Mniej niż dwieście tygodniowo nie wchodzi w grę. Czekaj chwilę. – Przycisnął mocniej telefon do lewego ucha. – Powiedz tak jeszcze raz i możesz szukać innego wspólnika. Chyba zapominasz, co robiłeś dwa lata temu. Przyszła gwiazda. Poniżej pięćdziesięciu nie zejdziemy, 20% ma jakiś fundusz z Jersey. Nie, nie. Dobra, Julio, mów, mów, mów, mów.

Znów zatopiony w litanii rzucanych od od niechcenia pochlebstw, leniwych gróźb, peanów na cześć jakiegoś piłkarza z brazylijskiej okręgówki i banałów wygłaszanych protekcjonalnym tonem, przegapił moment, w którym Jorge Mendes zwrócił się bezpośrednio do niego. Nie mam na imię Julio, pomyślał ze złością i zakłopotaniem.

– Przeglądałem dokumenty dotyczące Start BV i mam parę uwag. 

– Chyba żartujesz – powiedział Mendes, patrząc mu prosto w oczy. – Najlepszy jakiego miałem oprócz Cristiano. Mam stu chętnych. 

Księgowy wysunął szczękę i poczuł ogarniającą go falę ciepła. Spokojnie, pomyślał. Musisz zaczekać, trudno. 

– Na co czekasz, Julio, no mów – powiedział Mendes.

– No… wie pan – wykrztusił księgowy, czując, jak czerwienieją mu uszy. – Po prostu… Teoretycznie oczywiście wszystko dobrze, ale…

– No?

– Wypłata dywidend – jąkał się Jose. – Wprawdzie według memoriałowej metody wyliczania wyniku finansowego jak najbardziej mamy do tego prawo, ale… Zyski w walucie obcej musimy uwzględniać według daty wpłaty, która tutaj jest trochę niejasna… No i proporcja do kapitału zakładowego, może to nie za dobrze wyglądać w sprawozdaniu finansowym… – kontynuował mimo zniecierpliwionego spojrzenia pryncypała. – Wie pan, jacy są ci ze skarbowego, dwa razy mieliśmy już kontrolę pod tym kątem i jakoś ich przekonaliśmy, ale tym razem może się już…

Urwał, gdy Jorge Mendes podniósł dłoń i wstał z biurka.

– Nic nie jest niemożliwe – powiedział. – Nic nie jest niemożliwe, Julio.

MELODROMA

Ciąg dalszy nastąpi.

Najnowsze

Komentarze

24 komentarzy

Loading...