Jeśli w tym sezonie I ligi na kimś przyjemnie się przełamać, to właśnie na Sandecji Nowy Sącz. Ekipa trenera Madrysza przed tym starciem z Widzewem miała imponujący bilans 0-0-7. I dzisiaj sympatyczni sączersi dołożyli do tego ósmą porażkę. Łodzianie podrażnieni szybko straconą bramką zdominowali gości na długie minuty, a bohaterem beniaminka był – no kto, wiadomo kto – Marcin Robak.
Za dwa miesiące stuknie mu 38 lat, a wygląda tak, jakby dopiero co opuścił klubową akademię i na tej fantazji wjechał do I ligi. W pewnym momencie mieliśmy wrażenie, że Robak ma tyle energii, że zaraz sam dośrodkuje do siebie i wykończy akcję strzałem. Robak robił wszystko – podawał, rozbijał defensorów, zgrywał piłki, strzelał. Jednoosobowa kompania desantowa. I z tym dogrywaniem samemu sobie niewiele się pomyliliśmy, bo to po aucie wywalczonym przez niego samego strzelił gola po ładnym uderzeniu głową. A wrzucał mu Kosakiewicz – bardzo aktywny dziś na tej prawej flance.
A to był dopiero gol wyrównujący, bo Widzew dość niespodziewanie dał sobie wcisnąć gola już na samym początku meczu. Dziwne wybicie z pola karnego, Danek zgarnął piłkę na flance, blisko pola karnego. Minął w banalny sposób dwóch rywali, kąśliwie dośrodkował przed bramkę i Ogorzały z bliska wcisnął piłkę do siatki.
Widzew się wyraźnie zirytował. Przez kilkanaście minut był dość schematyczny, wręcz toporny. Ale wreszcie beniaminek się rozhulał. Dobry mecz rozgrywał Możdżeń, Kun i Kosakiewicz dawali wsparcie na skrzydłach, widoczny był Fundambu. Ale swoje show odstawiał Robak.
Najpierw mógł mieć asystę przy strzale Możdżenia, Szufryn miał z nim mnóstwo roboty przy walce o górne piłki. Przy stanie 0:1 było widać, że facet jest tak podrażniony, że zaraz będzie odbierał piłkę jako trzeci stoper między Nowakiem i Tanżyną. No i gol na 1:1 – klasa.
Remis Widzewa nie zadowalał, bo przecież ostatnio przegrali w Niepołomicach, wcześniej stracili punkty w meczu z Zagłębiem Sosnowiec. Akcje były – strzał Kosakiewicza z ostrego kąta, bomba Możdżenia z dystansu, wolej Fundambu. No i wreszcie znów Robak. Tym razem po świetnej asyście Kuna, ale i fatalnym zachowaniu Szufryna i Pietrzkiewicza.
Wydawało się, że w tym momencie mecz został zamknięty. Widzew dominował w posiadaniu piłki i w tworzonych sytuacjach. Widać było, że przewaga jakości też stoi po stronie gospodarzy. Ale Sandecja potrafiła się odwinąć. Ostatnie 15-20 minut gry było już bardzo wyrównane, a właściwie lepsze sytuacje tworzyli sobie goście. Pudło Rubio, brata Carlitosa, może zagościć w kilku kompilacjach “worst misses 2020/21”. Chmiel wyłożył mu piłkę na pustaka, Mleczko i obrońcy rozłożyli Hiszpanowi czerwony dywan, a on… nie trafił w piłkę.
Ostatecznie Widzew dowiózł to prowadzenie i odkuł się po tym, jak w dwóch ostatnich kolejkach zdobył raptem punkt. Natomiast wciąż ta zdobycz punktowa beniaminka wygląda rozczarowująco jak na przedsezonowe oczekiwania – osiem meczów, dziesięć punktów, nadal ujemny bilans bramkowy. Ale sytuacja łodzian i tak jest wymarzona jeśli porównany ją z położeniem Sandecji.
Sporo mówi się o tym, że posada trenera Mandrysza wisi na włosku. Oczywiście – co może trener, gdy Rubio nie trafia w pustą bramkę, tak można też na tę sytuację spojrzeć. Natomiast dla Sandecji to nie jest wypadek przy pracy. To passa meczów bez punktów, która ciągnie się jeszcze od poprzedniego sezonu. Osiem porażek w ośmiu pierwszych meczach… To GKS Bełchatów, który zaczynał sezon z minusowymi punktami zdążył już wyprzedzić zespół Madrysza.
Widzew Łódź – Sandecja Nowy Sącz 2:1 (1:1)
Robak (35. i 52.) – Ogorzały (6.)