Podczas gdy cały piłkarski świat żył wywiadem Leo Messiego, którego Argentyńczyk udzielił serwisowi goal.com, i w którym ogłosił pozostanie w Barcelonie, na drugim końcu Hiszpanii po cichu ogłoszono zakończenie innej sagi transferowej. Po cichu, bo nie była to najbardziej elektryzująca kibiców transakcja tego lata, a jej dopięcie przyjęto w Vigo raczej z ulgą niż ekscytacją. A przecież towarzyszące jej zwroty akcji wystarczyłyby na niezły film sensacyjny (i raczej nie byłaby to „Śmierć w Wenecji”).
O kim mowa? Oczywiście o Pione Sisto, który w wieku zaledwie 25 lat zdecydował się porzucić piękne plaże Galicji na rzecz chłodnej Jutlandii i swojego macierzystego FC Midtjylland.
Pione è mobile
Znacząca obniżka formy oraz liczne pozaboiskowe ekscesy Duńczyka spowodowały, że tego lata włodarze Celty Vigo byli zgodni – Sisto musi odejść. Przełknęli nawet fakt, że kwota transferu raczej nie zbliży się do sumy, którą klub mógł zainkasować jeszcze rok wcześniej, kiedy to powracająca do Premier League Aston Villa proponowała za skrzydłowego okrągłe 10 milionów euro. Chociaż trzeba sprawiedliwie oddać Celcie, że ta już wtedy była zdecydowana na rozstanie, a przenosinom sprzeciwił się sam Sisto.
Klub z Vigo jednak konsekwentnie trzymał się swojej decyzji, co potwierdził, przyjmując opiewającą na zaledwie 3 miliony euro ofertę FC Kopenhaga. Kwota może nie powalała na kolana, ale biorąc pod uwagę wygasającą za niespełna rok umowę z piłkarzem – dobra psu i mucha. Na nieszczęście Hiszpanów, Duńczyk był kapryśny i w te wakacje.
Po zaakceptowaniu przez kluby sumy transferu oraz uzgodnieniu warunków kontraktu z samym piłkarzem aktualny wicemistrz Danii wysłał do Hiszpanii prywatny samolot i zakwaterował swój (niedoszły) nabytek w luksusowym, stołecznym hotelu, aby rano spokojnie dopełnić formalności i ogłosić powrót skrzydłowego do kraju. I Sisto nawet zameldował się na pokładzie czarteru, a potem w recepcji hotelowej. Niestety nazajutrz, ku zaskoczeniu działaczy, okazało się, że 25-latek jednak zmienił plany i odrzucił perspektywę współpracy z Kamilem Wilczkiem, bez słowa przeprosin opuszczając hotel pod osłoną nocy.
Chwilę później wyszło na jaw, że całe zamieszanie spowodował były klub Sisto, FC Midtjylland. Mistrzowie Danii wyrównali ofertę FC Kopenhaga i ponoć zaproponowali skrzydłowemu nawet atrakcyjniejsza pensję. Od szczęśliwego finału sprawę znów zdawały się dzielić co najwyżej godziny, kiedy na scenę ponownie wkroczył nasz bohater, informując, że właściwie to on już przygotował aneks do tej umowy, a w aneksie widnieje klauzula odstępnego poziomie 5 milionów euro. Na takie traktowanie nie mogła sobie pozwolić nawet jego piłkarska alma mater.
I kiedy wszystko wskazywało na to, że Sisto przyjdzie pokornie pochylić głowę i pogodzić się z myślą, że kolejny rok spędzi przyspawany do ławki rezerwowych na Balaídos, nastąpił kolejny, ostatni już zwrot akcji. FC Midtjylland postanowiło zlitować się nad swoim wychowankiem i dać mu jeszcze jedną szansę. Tej piłkarz już (o dziwo) nie zmarnował i w ostatecznie wrócił na stare śmieci.
Choć wszystkie trzy strony tej transakcji wydają się być umiarkowanie zadowolone, trudno nazwać jej zakończenie happy-endem. Trudno zrozumieć, jak to się stało, że tak utalentowany piłkarz w wieku 25 lat zmienia La Liga na ligę duńską, i to za kwotę zbliżoną do tej, którą Augsburg zapłacił ostatnio za Roberta Gumnego? Podkreślmy – piłkarz, który jeszcze nie tak dawno, wcale nie bezpodstawnie, snuł plany gry na Camp Nou.
Kariera jak z obrazka
Do pewnego momentu wszystko w karierze Duńczyka układało się podręcznikowo. Urodzony w Ugandzie piłkarz pierwsze kroki stawiał w Tjörring IF, gdzie już w wieku 15 lat wypatrzył go większy z klubów z miasta Herning – FC Midtjylland. Trafił więc do miejsca, w którym równie poważnie co do wyników podchodzi się do pracy z młodzieżą, jednocześnie unikając konieczności przeprowadzki i rozłąki z rodziną. Modelowy transfer.
Zgodnie z oczekiwaniami, przenosiny do FC Midtjylland pozwoliły Sisto na rozwinięcie skrzydeł. W 2012 roku, w wieku zaledwie 17 lat, zaliczył debiut w Superligaen, a już w kolejnym sezonie potrafił wnieść do gry „Wilków” całkiem pokaźny wkład w postaci 6 ligowych bramek i 3 asyst.
Ówczesny trener zespołu, Glen Riddersholm, nie szczędził swojemu podopiecznemu pochwał. Poza oczywistymi zachwytami nad umiejętnościami czysto piłkarskimi szkoleniowiec zwracał uwagę zwłaszcza na etykę pracy Sisto, podkreślając, że „to bardzo rzadkie, nawet na najwyższym poziomie, aby ktoś wykazywał taką determinację”. Wtórował mu ówczesny selekcjoner reprezentacji Danii, Morten Olsen, określając skrzydłowego jako „talent, który posiada charakterystykę oraz umiejętności właściwe niewielu duńskim graczom”. Takie peany płynęły wówczas z ust całego środowiska.
Ukoronowanie czasu spędzonego w barwach duńskiego klubu stanowią zwłaszcza dwa pamiętne miesiące. Pierwszym z nich był grudzień 2014 roku, kiedy to Sisto, będąc jeszcze 19-latkiem, najpierw został uhonorowany tytułem piłkarza roku Superligaen, a następnie mógł cieszyć się z otrzymania duńskiego obywatelstwa, co otworzyło mu drogę do kariery również na niwie reprezentacyjnej (zainaugurowanej zresztą pamiętnym afrykańskim tańcem plemiennym wykonanym przez rodziców piłkarza podczas jego debiutanckiej konferencji prasowej). Fakt sformalizowania związków zawodnika z krajem mógł być istotny również z innych względów, do których jednak wrócimy później.
Drugim z takich miesięcy był luty 2016 roku. Po wyeliminowaniu w fazie grupowej między innymi Legii Warszawa w nagrodę w 1/16 finału Ligi Europy los skojarzył Duńczyków z Manchesterem United. I choć w pierwszym spotkaniu FC Midtjylland zdołało nawet wygrać, to wizyta na Old Trafford zakończyła się dla nich bolesnym 1-5, skutkującym natychmiastową pożegnaniem z Europą. Mimo że wynik nie pozostawiał złudzeń, sam Sisto nie mógł czuć się gorszy od rywali. W pierwszym meczu to on przechwycił podanie Michaela Carricka i strzałem sprzed pola karnego wyrównał stan rywalizacji na 1-1 (skończyło się na 2-1). Z kolei w rewanżu zapakował Anglikom trafienie honorowe, wcześniej w kapitalnym stylu ogrywając Daleya Blinda i, ponownie, kapitana „Czerwonych Diabłów”. Honorowe tylko z nazwy – nie było to gorączkowe ratowanie twarzy po otrzymaniu czwartej czy piątej sztuki, a gol na 1-0, stawiający United w naprawdę niekomfortowej sytuacji.
Stawało się jasne, że Dania robi się dla Sisto za ciasna. Po młodego skrzydłowego ustawiała się kolejna chętnych, wśród których wymieniano choćby Manchester City, FC Porto, Juventus, Valencię czy Ajax Amsterdam. Głos zabrał nawet wówczas już były selekcjoner Morten Olsen, który, dostrzegając podobieństwo swojego podopiecznego do Christiana Eriksena, zasugerował mu przenosiny do klubu ze stolicy Holandii.
Ostatecznie doszło do transferu nieoczywistego. Pomimo ofert ze znacznie bardziej utytułowanych firm, Duńczyk zdecydował się zasilić szeregi Celty Vigo. Zaskakująca była również sama kwota transferu – 6,7 miliona euro to niewiele więcej od okrągłych 5, które w to samo pamiętne lato Leicester City zapłaciło za Bartosza Kapustkę. Czyli zawodnika, którego CV stanowił zaledwie jeden udany sezon w naszej rodzimej Ekstraklasie, okraszonym przyzwoitym występem na tle Irlandii Północnej i podstemplowany przychylnym twittem Gary’ego Linekera. Patrząc na to przez pryzmat dalszych losów Polaka – Celcie trafiła się prawdziwa promocja.
Z punktu widzenia sportowego transfer wydawał się jednak bardzo rozsądny. Sisto trafił do klubu, w którym miał wielkie szanse na regularne występy na swoim ulubionym lewym skrzydle, jeszcze ciepłym po transferze wychodzącym gwiazdy klubu – Nolito. Sam Duńczyk dodawał, że wybór Celty był podyktowany przede wszystkim ofensywnym, technicznym stylem gry zespołu. Nie przedłużając – przeprowadzka do Galicji jawiła się jako przemyślana pod każdym kątem.
I pierwszy okres na Półwyspie Iberyjskim tylko te sądy potwierdził. Po obiecującym debiutanckim sezonie, w kampanii 2017/18 Sisto już na stałe wywalczył sobie miejsce w pierwszej jedenastce. Znakomita dyspozycja Duńczyka zaczynała być dostrzegana daleko poza Balaídos – dość powiedzieć, że na półmetku tamtych rozgrywek nasz młodzian z 9 asystami był nawet liderem klasyfikacji asystentów La Liga. Marzenia skrzydłowego o występach dla „Dumy Katalonii” zaczynały przybierać coraz realniejsze kształty…
I wtedy, w najmniej oczekiwanym momencie, karta się odwróciła. Chociaż może trafniej byłoby powiedzieć, że wszystko runęło jak domek z kart. W każdym razie forma sportowa Sisto z kompletnie niezrozumiałych przyczyn zaczęła gwałtownie pikować, a na domiar złego wokół samego piłkarza jak ciemne chmury zaczęły krążyć coraz to dziwniejsze historie.
Seria niefortunnych zdarzeń
Zaczęło się dosyć niewinnie. We wrześniu 2018 roku, po umiarkowanie udanych dla Danii mistrzostwach świata, pomiędzy działaczami tamtejszej federacji a piłkarzami doszło do poważnego spięcia. Powód? Bez niespodzianek – chodziło oczywiście o pieniądze, a konkretnie kwestię wykorzystania przez związek wizerunku zawodników. Konflikt trwał i doszło do kuriozalnej sytuacji, w której piłkarze gremialnie zbojkotowali zgrupowanie kadry, a na oficjalny mecz towarzyski ze Słowacją wybiegła jedenastka złożona z futsalistów oraz zawodników grających w niższych ligach duńskich. Równie osobliwe było jednak to, że jeden z piłkarzy pierwszej reprezentacji pojawił się na miejscu zbiórki. Był nim oczywiście Pione Sisto.
„W imię zasad?” Skądże znowu, skrzydłowy po prostu zapomniał sprawdzić maila, przez co nie miał okazji zapoznać się z wiadomością wysłaną do wszystkich zawodników przez kapitana kadry, Simona Kjaera. Oczywiście gdy tylko zorientował się co jest grane, jeszcze na wiedeńskim lotnisku odwrócił się na pięcie i wrócił na pokład samolotu, tym razem lecącego do Kopenhagi. Cała sytuacja była jednak co najmniej dziwna.
Kilka miesięcy później Sisto zdecydował się na jeszcze ciekawszy manewr. Otóż pewnego dnia Duńczyk, jak gdyby nigdy nic, ogłosił światu za pośrednictwem swojego konta na Instagramie, że przez ostatnie 21 dni żywił się jedynie owocami. I trwałby w swoim postanowieniu pewnie jeszcze dłużej – gdyby nie fakt, że po 3 tygodniach, jak sam przyznał, był bliski obłędu.
Autorska dieta miała pomóc mu pozbyć się z organizmu tłuszczu, który obwiniał za wszelkie trapiące go w ostatnim czasie kontuzje. Obok oskarżeń pod adresem zdradzieckich lipidów z ust piłkarza padały jeszcze inne deklaracje, jak choćby ta o próbie uzyskania lepszego dostępu do swojej świadomości (ma się rozumieć, za pomocą owoców). Pech chciał, że okres „kuracji” zbiegł się z w czasie ze spadkiem formy fizycznej piłkarza, a w konsekwencji także jakości jego występów. Co za przypadek…
To jednak nie wszystko. Kolejny rozdział niezwykłych przygód młodego Duńczyka przypadł na szczytowy okres pandemii koronawirusa. Moment, w którym krzywe zakażeń ani myślały zaprzestać marszu w górę, a większość światowej populacji nie wyściubiała nosa poza własne cztery ściany. Niestety i w tej sytuacji Sisto miał własny pomysł na trudne miesiące. Razem z siostrą Kathariną, jak gdyby nigdy nic, zdecydowali się wsiąść w auto i ruszyć znad Atlantyku aż do samiusieńkiej Danii. W sumie rodzeństwo przebyło prawie 3 tysiące kilometrów, po drodze mijając Francję, Belgię czy Holandię. Piękny eurotrip, trochę przypominający nawet słynnego „faceta, który jedzie przez pół ameryki na kosiarce” z filmu Davida Lyncha. Przy czym tam cel wyprawy był nieco bardziej zrozumiały.
Tym razem Celta nie była już tak pobłażliwa jak przy sprawie fruitgate i postanowiła ukarać niesfornego podopiecznego karą 60 tysięcy euro.
Najciemniej pod latarnią
Pione Sisto dostarczał mediom tyle radości, że mogły się śmiać i dokazywać jeszcze bardzo, bardzo długo. Kłopot w tym, że kiedy usłyszymy wyznanie Duńczyka z początku mijających wakacji, uśmiech szybko ustąpi miejsca grymasowi zakłopotania, powolutku przechodzącemu w coś na kształt zrozumienia…
W maju piłkarz ogłosił, że od mundialu w Rosji zmaga się z depresją. Przyznał, że jedynym o czym marzył podczas turnieju był powrót do domu, a wyczekiwany debiut na wielkiej imprezie nie wywoływał u niego żadnych pozytywnych emocji. Sisto nie mógł poradzić sobie z krytyką, jaka spotykała go po poprzedzających mistrzostwa sparingach kadry. Drastyczny spadek poczucia własnej wartości w połączeniu z kłopotami fizycznymi oraz „pewnymi problemami prywatnymi” (których natury wyjawić nie chciał) doprowadziły do sytuacji, w której Pione czuł się jak „kupa gówna”.
Ostatnie dwa lata Duńczyk opisał jako okres „walki o bycie szczęśliwym”. I trzeba przyznać, że konsekwentnie budowany w tym czasie przez piłkarza wizerunek ekscentrycznego, średnio rozgarniętego dziwaka z perspektywy jego wyznań zaczyna wyglądać zupełnie inaczej. Zamiast wdzięcznego obiektu żartów stoi przed nami rozpaczliwie szukający wsparcia, bezradny młody chłopak. Ktoś, kto w teorii ma wszystko, a tak naprawdę jest kompletnie zagubiony.
Jednocześnie wszystkie jego ekscesy zaczynają układać się w pewną całość.
Bo jak wyjaśnić fakt, że etatowy reprezentant kraju musi czekać na maila od kapitana drużyny, żeby zorientować się, że ta rozpoczęła strajk? Przecież jeżeli zawodnicy zdecydowali się na taki krok, to kilka dni przed planowanym zgrupowaniem pewnie nie rozmawiali o niczym innym.
Jak wytłumaczyć to, że piłkarz uchodzący za młodu za wzór profesjonalizmu bez jakiejkolwiek konsultacji w środku sezonu decyduje się przejść na dietę złożoną z samych owoców? Mało tego, przekonuje, że ten absurdalny jadłospis przeniesie mu „oczyszczenie” i uczyni „silniejszym niż kiedykolwiek”?
I wreszcie, jak rozumieć tak paniczną potrzebę powrotu do domu w obliczu zagrożenia? Nie mówimy przecież o nastolatku, a dorosłym mężczyźnie.
No właśnie, mężczyźnie tylko z nazwy. Tak naprawdę Pione Sisto, choć robi dużą karierę, zarabia świetne pieniądze i raz po raz trafia na okładki duńskich oraz hiszpańskich gazet, w środku wciąż pozostaje młodym chłopakiem, który każdym kolejnym wybrykiem zdaje się rozpaczliwie wołać o pomoc. Chłopcem, którego nikt nie przygotował na dźwiganie na swoich barkach marzeń tysięcy kibiców, a zwłaszcza znoszenie ich frustracji po porażkach.
Mówi się, że z prawdziwą presją muszą mierzyć się pielęgniarki na onkologii czy ludzie opiekujący się chorymi dziećmi, a nie wiodący wesoły żywot piłkarze. I może rzeczywiście tak jest – tylko skąd ten biedny chłopiec ma o tym wiedzieć?
A legal alien
Kilkanaście dni temu kolarz grupy Ineos Grenadiers, Pavel Sivakov, wyjawił dziennikowi „L’Équipe”, że zastanawia się nad zmianą licencji z rosyjskiej na francuską. Historia przynależności narodowej zawodnika rzeczywiście jest dość skomplikowana. Z uwagi na częste przeprowadzki rodziców (rodowitych Rosjan, swoją drogą również profesjonalnych cyklistów) Sivakov urodził się we Włoszech, większość swojego dotychczasowego życia spędził we Francji, a w ojczyźnie przodków bywał jedynie sporadycznie. I choć 23-latek obecnie widzi w sobie raczej Francuza niż Rosjanina, podkreśla, że nowi krajanie wciąż traktują go bardziej jak obcokrajowca niż rodaka. Niestety, analogiczne odczucia towarzyszą mu również podczas krótkich pobytów nad Wołgą. Pytanie brzmi, gdzie tak naprawdę Sivakov może czuć się jak pełnoprawny gospodarz?
Historia i odczucia Sisto są jeszcze bardziej skomplikowane. Rodzice piłkarza pochodzą z Sudanu Południowego, skąd w ucieczce przed wojną trafili do Ugandy, gdzie w 1995 roku urodził się Pione. Gdy piłkarz miał dwa miesiące, na przyjęcie uchodźców z Kampali zdecydowała się Dania, stając się drugą, „przyszywaną” ojczyzną przyszłej gwiazdy swojej reprezentacji. Choć na „formalne” potwierdzenie tego związku Sisto musiał czekać aż do września 2014 roku.
Wcześniej nowy kraj nie zawsze był na niego tak otwarty jak obecnie. Duńczyk wspominał, że jeszcze w czasach juniorskich rodzice kolegów z drużyny często krzyczeli do niego podczas gry, aby szybciej podawał piłkę ich pociechom, nie szczędząc przy tym rasistowskich komentarzy. „Tylko dlatego, że nie wyglądałem jak większość duńskich dzieci” – skwitował Sisto.
Stopień wrażliwości na takie incydenty wciąż jest u nas bardzo różny. Postawmy się jednak w sytuacji młodego chłopca, któremu na każdym kroku, nawet gdy ten oddaje się swojemu hobby, daje się do zrozumienia, że nie jest pełnoprawnym członkiem miejscowej społeczności?
I choć piłkarz podkreśla dziś, że czuje się częścią duńskiego społeczeństwa, takie historie z przeszłości na pewno pozostawiły w jego psychice trwały ślad. Inaczej by do nich nie wracał.
Oczy szeroko zamknięte
Futbol już nie raz pokazał, że, choć z zewnątrz wygląda na ziemię obiecaną, a piłkarze jawią się jak prawdziwi królowie życia, w rzeczywistości bywa brutalny. Ludzie kompletnie do tego nieprzygotowani z dnia na dzień stają się milionerami. Niektórzy nie potrafią skręcić szafki z IKEA czy wypełnić PIT-u, ale ich miesięczna pensja wystarcza na zakup luksusowego auta. Ich życie, nie tylko to sportowe, w jednej chwili zaczyna interesować połowę kraju. Od ich dyspozycji zależy nastrój ludzi na drugim końcu świata. Jednego dnia są noszeni na rękach, drugiego mieszani z błotem.
Mówi się, że syty głodnego nie zrozumie. Nie można jednak kłócić się z faktami – przykłady Pione Sisto, Josipa Iličicia, a wcześniej (przede wszystkim) Roberta Enke, Aarona Lennona czy, z naszego krajowego podwórka, Michała Masłowskiego, dobitnie pokazują, że problem depresji w futbolu istnieje, a presja ciążąca na zawodnikach to nie fantasmagoria. Wręcz przeciwnie, czy tego chcemy, czy nie, z roku na rok zdaje się rosnąć w postępie geometrycznym.
JAN WNOROWSKI
Fot. FotoPyK