W futbolu jest czasem tak, że jeden wieczór wywraca optykę na daną postać, zespół czy klub. Po jednym dobrym lub głupim zagraniu kibice mogą zapamiętać cię jako piłkarza wspaniałego, albo jako druta biegającego piętami naprzód. Lech Poznań tym czwartkowym awansem do fazy grupowej Ligi Europy wywalczył sobie spokój przynajmniej na kilka miesięcy. I ludzie Kolejorza mają swój moment chwały.
Ale Lech obronił się nie tylko jako klub, ale też za tą nazwą “Lech Poznań” stoją ludzie. I oni od czwartku śpią na pewno zdecydowanie lepiej. No bo zapytajcie kibiców z Poznania o to, co jeszcze trzy miesiące temu sądzili o Tomaszu Rząsie. Dyrektor sportowy, co do którego początkowo nie wiadomo było czym w ogóle się zajmuje. Nie brakowało opinii o tym, że jest paprotką prezesa (Rząsa wściekał się na takie hasła) i że robi tylko za zderzak dla Piotra Rutkowskiego. Nie wyszedł mu projekt z Adamem Nawałką, to był jego pomysł, później musiał go szybko zwolnić. Wziął na trenera tymczasowego Żurawia, podpisał z nim kontrakt, ten nic nie wygrał. Czyli dwa lata z hakiem – zwolniony trener, zero sukcesów, jeszcze te transfery jakieś takie…
A nagle po czwartku dostrzega się dobre strony Rząsy. Że Dariusz Żuraw – czyli jego człowiek i jego pomysł – się obronił. Ale o Żurawiu zaraz, teraz wróćmy do Rząsy. Że dyrektor sklecił kadrę, która może bez medialnego zgiełku i fanfar na cześć kolejnych sprowadzonych piłkarzy wyglądała w starciu z Charleroi wcale nie gorzej od Belgów. Akurat przed meczem spojrzeliśmy sobie na wyjściową jedenastkę Lecha na mecz z Genk i na tę z IV rundy eliminacji z obecnego sezonu.
No, przepaść. Janicki, Vujadinović, Orłowski, Gajos z jednej strony, z drugiej Satka, Krawieć, Ishak czy Ramirez. Kadra Kolejorza zaliczyła przez te dwa lata bardzo realny progres i trzeba oddać tu zasługi zarówno Rząsie, jak i Jackowi Terpiłowskiemu, czyli szefowi skautingu. On na kierownicę w dziale wyszukiwania piłkarzy wskoczył właśnie dwa lata temu. Od tego czasu do Poznania trafili Satka, Crnomarković, Ramirez, Ishak, Krawieć, Butko czy Czerwiński. Oczywiście – że Ramirez czy Czerwiński dobrze grają w piłkę, to my widzieliśmy. Oczywiście – trafił też Muhar. Natomiast gołym okiem widać, że skuteczność transferowa Kolejorza z tej zadowalającej tylko Antoniego Łukasiewicza (20%) skoczyła do całkiem przyzwoitej.
Dariusz Żuraw
Dariusz Żuraw? Poświęciliśmy mu osobny tekst tuż po awansie. Nie ma co się oszukiwać – nie tylko u nas w redakcji nie brakowało sceptyków wobec tej kandydatury trenerskiej. Wydawało się, że skoro Lech ma mieć niedoświadczony zespół i skoro ma mieć okres przejściowy, to budować nową drużynę powinien szkoleniowiec z dużym doświadczeniem. Trochę jak ze statkiem wypływającym w morze z samymi żółtodziobami – wypadałoby, żeby kapitanem był ktoś, kto już niejeden ster trzymał i w różnych warunkach pracował.
A Żuraw się obronił. Oczywiście nadal nie jest medialną bestią, nadal pewnie zdarzą mu się jakieś wtopy na konferencjach. Ale przypuszczamy, że w kontrakcie nikt od niego nie wymaga, by rzucał bon-motami dziennikarzom w wywiadach. To fajny dodatek, ale nie rdzeń jego roboty. A z pracy wywiązuje się dobrze. Nadal drużynie styl, jakiego zazdrościć może mu większość ligi. Zbudował Kamińskiego, rozwinął wyraźnie Modera czy Puchacza, pod jego skrzydłami progres zaliczyli Jóźwiak i Gumny. Wkomponował w ten zespół Ramireza, stworzył właściwie duet Tiba-Ramirez, czyli pewnie najgroźniejszy środek pola w Ekstraklasie. Obronił się? Zdecydowanie tak.
Do tego mamy w Lechu historie typu Djorde Crnomarković czy Filip Bednarek. Serb jesienią zeszłego roku przypominał misia Yogi, a nie stopera z prawdziwego zdarzenia. Rok później ma niepodważalne miejsce w pierwszym składzie, usadził na ławce kapitana Thomasa Rogne i trudno mieć do niego jakieś poważniejsze zarzuty za grę w defensywie. Bednarek? Po meczach z Zagłębiem i Śląskiem został okrzyknięty przez kibiców Benny Hillem, bo przy wrzutkach biegał po polu karnym jak poparzony. A w Charleroi stał się bohaterem, który obronił Kolejorzowi mecz, dał awans do fazy grupowej i kilka dużych baniek euro do budżetu. Gdy lechici wrócili do Poznania, to jego nazwisko – obok Tiby, Ramireza, Puchacza i Żurawia – było skandowane przez kibiców.
Ale to są przykłady jednostkowe. Osoby, które obroniły się pracą.
Natomiast Lech największą zmianę optyki ugrał jako klub. On się po prostu uwiarygodnił w oczach kibiców z Wielkopolski, ale i w oczach postronnych widzów. Bo przecież rok temu z hakiem panowała ogólnokrajowa szyderka po tym, jak Karol Klimczak podczas tournee po mediach opowiadał o sezonie przejściowym czy braku celów sportowych.
Lech potrzebował uwiarygodnienia. Na przykład w postaci trofeum lub sukcesu w Europie. A dla ekstraklasowiczów wejście do grupy to już sukces. Kolejorz potrzebował tego jak karty wyjścia z więzienia w Monopoly. Bo można długo opowiadać o tym, że dla klubu liczy się droga, a nie cel. Że trzeba się skupić na tym, by szybko biec, a nie na tym, gdzie jest meta. Cierpliwość kibiców można testować, ale ona kiedyś się kończy. A Lech i tak długo odwlekał jakąkolwiek realną radość dawaną kibicom. Bo przecież gablota nie zapełniała się od 2015 roku (i nadal czeka), a w Europie poznaniacy ostatni grali w roku 2016.
Kolejorz tym awansem kupił sobie kolejną dawkę cierpliwości w czekaniu na jakiekolwiek trofeum. Ale też się po prostu uwiarygodnił. To już nie czcza gadka o tym, że trzeba dać czas zespołowi na rozwój, trenerowi na pracę, a dyrektorowi i skautingowi na rozwój klubu. Lech pokazał efekt. I trochę jak w tej piosence na 95-lecie klubu: pytasz mnie, czy warto było czekać i co z tego mam.
Kibice Lecha wreszcie widzą, że czasami warto poczekać. Kredyt zaufania został udzielony.