Bartosz Pikul to świetny przykład, że mimo wielu niepowodzeń warto walczyć o swoje marzenia. Ale to też przykład, że naprawianie błędów i szukanie winnych należy zacząć od siebie. 22-latek, który nie tak dawno zaliczył pierwszoligowe epizody w Górniku Zabrze i Zagłębiu Sosnowiec, jeszcze wiosną był w czwartoligowej Odrze Wodzisław. Dziś gra w czeskiej ekstraklasie dla SFC Opawa i dopiero co zdobył swoją pierwszą bramkę na tym poziomie. Rozmawiamy z nim o jego podnoszeniu się z dna. Kiedy zrozumiał, co robił źle? Co było jego największą wadą? Kto sprawił, że zainteresowali się nim Czesi? Jakich rad udziela mu trener Opawy, który ma imponujące CV jako piłkarz? Jak wytrwał miesiąc na koronawirusowej kwarantannie? Dlaczego stracił przytomność w łazience i rozbił głowę? Zapraszamy.
Z IV ligi polskiej do czeskiej ekstraklasy. Powiedzieć, że twój transfer był nietypowy, to nic nie powiedzieć.
Zgadza się, ale wierz mi: nawet w tych niższych ligach znajdą się perły.
I ty jesteś właśnie taką perłą?
Nie o sobie mówiłem (śmiech). W swojej przygodzie z piłką popełniłem parę błędów. Musiałem nisko upaść, żeby niektóre rzeczy zrozumieć, odbudować się i wrócić wyżej.
Jakie błędy masz na myśli?
Głowa nie nadążała za nogami. Odkąd pamiętam, w juniorskich rozgrywkach zawsze byłem wiodącą postacią, mocno się wyróżniałem, ale później pojawiło się trochę sodówki. Zamiast skupiać się tylko i wyłącznie na sobie, to szukałem winy wszędzie dookoła. Dopiero im bardziej zjeżdżałem, tym bardziej zacząłem się zastanawiać, czy może jednak ja sam nie zawiniłem najmocniej. No i wyszło, że właśnie tak było. Pozostawało mi wziąć się za siebie, trenować więcej niż inni i być cierpliwym.
Czyli miałeś przeświadczenie, że skoro w juniorach wszystko szło gładko, to tak samo będzie w piłce seniorskiej?
Można tak powiedzieć, choć od najmłodszych lat byłem nauczony, że aby gdzieś dojść, trzeba zasuwać. Z czasem myślenie trochę się zmieniło. Pracować nie przestawałem, ale myślałem, że wszystko mi się należy. A tak nie było.
Kiedy dominowało u ciebie takie myślenie?
Przede wszystkim w Górniku Zabrze, w tym sezonie po spadku z Ekstraklasy, gdy zadebiutowałem w pierwszej drużynie. Frustrowałem się, że dostawałem tak mało szans. Sądziłem, że zasługuję na więcej. Czasami potrzeba też trochę szczęścia, spotkania kogoś, kto mocniej na ciebie postawi. Inaczej może być tak, że pierwszy mecz zagrałeś dobrze, a drugi słabiej i już jesteś schowany do szafy. Trochę tak to wyglądało w Górniku. Wtedy zamiast cisnąć dalej i starać się wrócić do łask, obrażałem się na cały świat i narzekałem.
Krótko mówiąc, nie podjąłeś rękawicy w Zabrzu? Skoro nie wyszło przy pierwszym podejściu, spasowałeś?
Aż tak bym tego nie nazwał. Gra dla Górnika była moim marzeniem, ale w pewnym momencie stanąłem w miejscu. Planowano, bym zimą odszedł na wypożyczenie do II ligi, ograł się przez pół roku i wrócił, żeby jeszcze jako młodzieżowiec walczyć o skład. Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Chyba zabrakło zdecydowania ze strony Górnika, a jak już stwierdzono, że jednak mogę pójść na to wypożyczenie, tamten klub zdążył wziąć innego zawodnika. Zostałem z ręką w nocniku i całą rundę wiosenną spędziłem w trzecioligowych rezerwach. Chciałem odejść, żeby walczyć o skład na wyższym poziomie. Sądziłem, że zmiana otoczenia może mi pomóc.
Jesienią 2016 zagrałeś w trzech meczach I ligi dla Górnika: prawie całą połówkę z Chrobrym Głogów, 10 minut z Chojniczanką i niecałą godzinę ze Stomilem. Miałeś poczucie, że wykorzystałeś tę szansę?
W debiucie z Chrobrym wyglądałem dość dobrze. Byłem zadowolony z występu, ale mocno podkręciłem kostkę. W ciągu tygodnia praktycznie nie trenowałem, tylko leżałem na stole u maserów, którzy starali się mnie doprowadzić do stanu używalności. To się mniej więcej udało, pojechałem do Chojnic i wszedłem w końcówce. Następny tydzień wyglądał podobnie: więcej leczenia niż trenowania. Sam więc byłem zdziwiony, gdy okazało się, że na Stomil wychodzę w pierwszym składzie. Po dwóch tygodniach bez normalnych treningów wiedziałem, że będą problemy kondycyjne. W tym meczu zagrałem dramatycznie, nic mi nie wychodziło, nie potrafiłem nawet normalnie przyjąć piłki.
Czyli nie byłeś zdziwiony, kiedy po Stomilu poszedłeś w odstawkę?
Z jednej strony nie, ale z drugiej – ja sam siebie bym wtedy nie wystawił. Dostałem szansę, na którą nie byłem w pełni gotowy, a z której dość surowo mnie rozliczono. Tak jednak czasami w życiu bywa. Patrząc z perspektywy czasu, pewnie mógłbym powiedzieć trenerowi, że nie jestem przygotowany na sto procent, że zespół może na tym stracić. Ale byłem młody, spełniałem marzenia o grze w wyjściowej jedenastce Górnika. Trudno byłoby mi z własnej woli się tego pozbawić.
Po awansie Górnika pozostałeś w I lidze, przechodząc do Zagłębia Sosnowiec. Tam jesienią 2017 zaliczyłeś pięć ligowych końcówek. Po prostu przegrałeś rywalizację?
Tak. Przychodziłem do Zagłębia, gdy trenerem był jeszcze Dariusz Banasik. Po 2. kolejce go zwolnili, w jego miejsce zatrudniono Dariusza Dudka. Starałem się pokazać, dał mi kilka szans z ławki, ale przeważnie się z niej nie podnosiłem. Zimą stwierdził, że nie będzie mnie okłamywał, że nie może mi zagwarantować minut. Sugerował wypożyczenie, żebym był w rytmie meczowym. Nie chciałem być dwudziestym czy dwudziestym piątym zawodnikiem w kadrze, zwłaszcza że znajdowałem się jeszcze w wieku młodzieżowca. No i zszedłem do III ligi, do Stali Rzeszów.
Kiedy nastąpiło otrzeźwienie, kiedy uświadomiłeś sobie, co robiłeś źle?
Największą lekcję zaliczyłem przed startem ubiegłego sezonu, gdy zjechałem z III ligi do czwartoligowej Odry Wodzisław. Zacząłem więcej analizować w głowie, gdzie popełniłem błąd, co powinienem robić inaczej, co złego było w moim zachowaniu, że trener tracił do mnie zaufanie. Jak już sam sobie odpowiedziałem na te pytania, starałem się te rzeczy eliminować. Mimo że trafiłem do IV ligi, miałem motywację, żeby wrócić i krok po kroku się wspinać. Chciałem pokazać, że znalazłem się w takim położeniu ze względu na młodzieńczą głupotę, a nie brak umiejętności. I że mimo tych błędów, będę jeszcze kiedyś profesjonalnie grał w piłkę, bo nie czarujmy się – na tamtym poziomie nie można mówić o zawodowstwie.
Jakie błędy u siebie dostrzegłeś poza złym nastawieniem mentalnym?
Nie wiem, czy u mnie chodziło o złe nastawienie jako takie. Nigdy nie unikałem ciężkiej pracy, trenowałem dodatkowo, starałem się robić więcej niż inni. Ale zawsze miałem niewyparzoną gębę, lubiłem wtrącić swoje trzy grosze. Czasami nawet wdawałem się w dyskusje z trenerami, mimo że byłem gówniarzem. To była największa głupota. Myślałem, że już jestem nie wiadomo kim, a tak naprawdę byłem nikim. W pierwszej kolejności tę wadę musiałem wyeliminować. Udało się. Zacząłem zauważać, że od tamtej pory więcej robię na boisku i mam spokojniejsza głowę – również w życiu prywatnym.
Pamiętasz szczególnie jakaś kłótnię z trenerem?
Trochę ich było. W Górniku na przykład od dawna byłem poza składem i kiedyś podczas treningu nie dobiegłem do tyczki. Trener zwrócił mi uwagę, ja coś odburknąłem. Dwa dni później wylądowałem w rezerwach i już tam siedziałem do końca pobytu w Zabrzu. Głupie zachowania, które dziś trudno mi wytłumaczyć. Na szczęście chyba wyciągnąłem właściwe wnioski z tych doświadczeń. Zacząłem się skupiać wyłącznie na tym, co ja powinienem zrobić, żeby trener mógł na mnie liczyć, nawet jeśli ostatnio siedziałem na ławce lub na trybunach.
Sam do tego wszystkiego doszedłeś czy ktoś cię skłonił do takich refleksji?
Bardzo pomogła mi rodzina. Mam bardzo dobry kontakt z rodzicami i starszymi braćmi. Zawsze mogę liczyć na ich pomóc. Starali się u mnie wyplenić to wcześniej, ale wiadomo: młody, zbuntowany nastolatek stwierdził, że on wie wszystko lepiej. Dopóki nie zjechałem na sam dół, sądziłem, że robię dobrze, a problem jest poza mną. Traktowałem taką postawę jako pokazywanie, że mam silny charakter, swoje zdanie i tym podobne. Dziś potrafię się ugryźć w język. Nawet jeśli coś mi się nie podoba, niekoniecznie od razu o tym krzyczę, tylko zachowuję to dla siebie.
No właśnie, dnem dla ciebie nie była nawet III liga. W Stali Rzeszów i Gwarku Tarnowskie Góry musiałeś rozczarowywać, skoro potem zszedłeś jeszcze niżej.
Do Odry trafiłem poniekąd z własnego wyboru. Zadzwonił do mnie Jacek Gorczyca i zasugerował ten zespół, który prowadził Ryszard Wieczorek. Jako 16-17-latek trenowałem u niego w Górniku, gdy zastępował Adama Nawałkę. Regularnie zapraszał mnie na zajęcia pierwszego zespołu. Odezwał się i zaproponował, żebym przyjechał, zobaczył. Odra weszła z okręgówki do IV ligi, szukała wzmocnień, a ja mógłbym się odbudować. Za pół roku czy rok poszedłbym wyżej lub awansował z klubem do III ligi. No i powiem ci, że w porównaniu do Stali i Gwarka byłem pozytywnie zaskoczony infrastrukturą Odry i warunkami, które zapewniała. Mega profesjonalne podejście na każdym kroku. Można to było porównać z Górnikiem i Zagłębiem. Po czymś takim nie wahałem się, czy warto w to wejść. Wiedziałem, że po najwyżej roku zrobię duży progres w takim otoczeniu. Po telefonie od Jacka Gorczycy w pierwszym odruchu pomyślałem sobie: – Kurczę, IV liga, ale nisko bym upadł. Ale z perspektywy czasu, to była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Przez wcześniejsze dwa lata nie rozwinąłem się nawet w połowie tak, jak w ciągu roku w Wodzisławiu.
W III lidze brakowało ci liczb. Jesteś zawodnikiem ofensywnym, a przez półtora roku nie strzeliłeś tam ani jednego gola – przynajmniej według 90minut.pl.
Coś tam strzeliłem, ale nie imponowałem. Męczyło mnie granie na skrzydle, na które zostałem przestawiony jeszcze w Górniku. Trener Leszek Ojrzyński wyciągnął mnie z rezerw i zwrócił uwagę na moją szybkość, przesuwając na bok. Taka łatka mi została, wszyscy rozpatrywali Pikula jako skrzydłowego, także w kolejnych klubach. A ja zawsze byłem “dziesiątką” lub ewentualnie “dziewiątką”. Lubię mieć często piłkę przy nodze, często się o nią dopominam. Na skrzydle rzadko ją dostawałem, a jeśli już, to oczekiwano, że kiwnę jednego czy drugiego i wrzucę. Wiadomo, w I lidze nie wydziwiałem, gdybym grał, to mógłbym występować nawet w bramce. W ten sposób nie mogłem jednak pokazać pełni potencjału. To był klucz przy transferze do Odry. Zgodziłem się na transfer, ale od razu zaznaczyłem, że chcę wrócić na nominalną pozycję.
Miałeś poczucie, że pójście do Wodzisława to ostatnia deska ratunku dla twojej kariery?
Nigdy nie tworzyłem w głowie planu B, jeśli o to pytasz. Gdybym przez następne 3-4 lata grał w IV lidze, pewnie w końcu powiedziałbym sobie: – Fajnie, starałeś się, trenowałeś, ale widocznie to nie jest droga dla ciebie. W piłkę możesz sobie grać, musisz jednak zarabiać pieniądze. Z tego miejsca bardzo dziękuję rodzicom. Nawet w IV lidze pomagali mi finansowo. Nie musiałem dorabiać, mogłem prowadzić się jak profesjonalista, dodatkowo trenować. Jestem im wdzięczny, nie każdy może mieć taki komfort. Ale też rodzice widzieli, jak poważnie podchodzę do sprawy, że każdego dnia zasuwam. Gdybym się obijał, do 16:00 leżał na kanapie i dopiero jechał na trening w klubie, ich podejście pewnie byłoby inne. Piłka to moja pasja, chcę w nią grać, dopóki tylko będę mógł to robić.
Dochodzimy do momentu przełomowego, czyli zainteresowania Slezsky FC Opawa. Kluczową rolę odegrał tu Janusz Pontus.
W Odrze takich młodych jak ja, którzy chcieli się odbudować, było więcej. Właściciel klubu załatwiał nam dodatkowe treningi u pana Janusza. Po pierwszym treningu podszedł do mnie i dziwił się, co ja robię w IV lidze. Od razu dostrzegł, że mogę grać znacznie wyżej. Wskazał mi kilka błędów, których wyeliminowanie pozwoli mi pójść dalej. Od tej chwili nasza współpraca się zacieśniła. Gdy zaczął się lockdown i nie pracowaliśmy grupowo, 3-4 razy w tygodniu trenowałem u niego indywidualnie. Pewnego dnia zapytał, czy mam w ogóle jakiegoś agenta. Odpowiedziałem, że nie, a on wtedy zaproponował, że spróbuje wykorzystać kontakty w Czechach i może uda się załatwić jakieś testy podczas przerwy na kadrę.
No i pojawiła się Opawa, do której jeszcze w tamtym roku pojechałeś dwukrotnie.
W październiku dostałem zaproszenie na tygodniowe testy. Dla Odry był to pewien problem, bo przerwa reprezentacyjna IV ligi nie dotyczyła i czekała ją normalna kolejka. W klubie zachowali się jednak fair, pozwolili mi na te testy, ale zobowiązałem się, że wrócę na mecz. W Opawie przez dwa dni trenowałem z pierwszą drużyną, w środę miałem rozruch z rezerwami, a w czwartek zagrałem w ich sparingu, podczas którego obserwował mnie dyrektor sportowy. Najwyraźniej pokazałem się z dobrej strony, bo dyrektor zapewnił, że będą mnie dalej obserwować i podczas następnej przerwy na kadrę znów będę mógł przyjechać. Stało się to w grudniu. Akurat Opawa zmieniła trenera, ale też był mną zainteresowany. Czesi chcieli od razu sfinalizować transfer, ale w takim układzie musieliby zapłacić ekwiwalent za wyszkolenie. Stanęło więc na tym, że dogram sezon w Odrze i latem wrócimy do tematu. Na szczęście koronawirus nie pokrzyżował planów, cały czas byłem gotowy.
Na razie wychodzi na to, że poziom czeskiej ekstraklasy cię nie przerasta. Dziennik “Sport” cytował dyrektora sportowego Opawy, Lumira Sedlaczka, który stwierdził, że jesteś pierwszym lub drugim zawodnikiem do wejścia. W ostatniej kolejce jednak zagrałeś od początku i od razu strzeliłeś gola Jabloncowi. Twój status się zmieni?
Nie chcę tego analizować, to tylko i wyłącznie decyzja trenera. Czy dostałem 25 minut z Karviną, czy minutę z FK Pribram, starałem się dawać maksa dla zespołu. Występu w pierwszym składzie z Jabloncem się nie spodziewałem. Dopiero w piątek podczas treningu zaczęło się na to zanosić, a w sobotę trener powiedział, że właśnie tak będzie i przekazał mi wskazówki. Najwidoczniej sił wystarczyło mi na 55 minut. Mam nadzieję, że pomogłem drużynie i trener znów uzna, że mogę być potrzebny. Ogólnie czuję duże wsparcie od niego, kolegów z szatni i pracowników klubu.
Twój gol to strzał do pustaka, mecz przegraliście 1:4, ale poczułeś w tamtym momencie, że coś się ziściło, że następuje jakiś przełom? Jeśli się nie mylę, to twoja pierwsza bramka w seniorskim futbolu na zawodowym poziomie.
Jeśli nie liczymy III ligi, to tak. Jestem zadowolony, że trafiłem do Opawy, że zagrałem już od początku, ale to nie jest przypadek czy fart, ciężko sobie na to zapracowałem. Cieszę się, że sztab szkoleniowy widzi mój codzienny wysiłek. Moje nastawienie się nie zmieni, cały czas będę zasuwał na sto procent.
Byłeś zaskoczony, że tak szybko zacząłeś grać, że właściwie nie miałeś żadnego okresu przejściowego?
Nie czułem się od nikogo słabszy, ale miałem świadomość, jak duży przeskok zaliczam, że pod wieloma względami będzie ciężej. Czułem, że forma wraca, nieźle wypadałem w sparingach z Rapidem Wiedeń i Sturmem Graz, zaliczałem jednak po 45 minut. Bracia też widzieli, że trudno byłoby mi na razie grać na takiej intensywności przez cały mecz. Miałem więc wkalkulowane, że może na początku będę rezerwowym, że przez najbliższe miesiące będę powoli wprowadzany do gry. Najwidoczniej wyglądam lepiej i mogę się tylko cieszyć.
W Opawie też grasz na swojej nominalnej pozycji?
Z Jabloncem wystąpiłem w ataku, z ławki wchodziłem na dyszkę, tak też ustawiano mnie w sparingach. Teraz nasz napastnik Lukas Holik został nieco cofnięty, a ja poszedłem wyżej. Trener chciał spróbować czegoś nowego i chyba nie wyszło najgorzej.
Niby jesteś za granicą, ale podejrzewam, że od początku czułeś się bardzo swojsko nie tylko ze względu na bliskość polskiej granicy. W kadrze Opawy znajduje się Nataniel Wybraniec, trzech kolejnych Polaków trenuje w rezerwach lub juniorach, w klubie pracuje znany z naszych boisk Sedlaczek, a kolegą z szatni jest były piłkarz Rakowa, Karol Mondek.
Karol bardzo mi pomaga. Czeski język jest podobny do naszego i bardzo szybko mniej więcej go rozumiałem, ale jeśli trzeba było tłumaczyć szczegóły, Karol zawsze mi je wyjaśniał. Siedzimy w szatni obok siebie, mogę na niego liczyć. Pomógł mi znaleźć mieszkanie, dzięki niemu aklimatyzacja stała się łatwiejsza. Lumir Sedlaczek, będący w klubie człowiekiem-orkiestrą, też się interesuje, czy wszystko w porządku. Przed meczem z Jabloncem to właśnie on tłumaczył mi szczegółowo wskazówki trenera podczas indywidualnej rozmowy.
Prowadzący was Radoslav Kovac debiutuje jako samodzielny szkoleniowiec, ale karierą piłkarską może imponować.
Budzi szacunek samą swoją przeszłością. Grał w Premier League, w FC Basel i Spartaku Moskwa, w najlepszych czeskich klubach. Każdy w zespole pewnie w ciemno wziąłby taką karierę, jaką on zrobił. Trener Kovac sam wiele doświadczył na boisku i potrafi dać cenne rady, których nigdy wcześniej nie słyszałem.
Na przykład?
Pokazywał, jak sprytnie kryć rywala przy stałych fragmentach. Delikatnie wchodzisz kolanem przed niego, gość może być nawet od ciebie dużo większy i cięższy, a i tak cię nie minie. Blokujesz mu ruch do przodu i to zgodnie z przepisami, ewentualnie to on ciebie sfauluje. Bardzo sprytne, nigdy się z czymś takim nie spotkałem.
Po pięciu kolejkach macie dwa punkty, ale rozumiem, że paniki w klubie nie ma, bo celem i tak jest utrzymanie?
Uważam, że nasza gra wygląda lepiej od liczby punktów. Z Karviną przegraliśmy 1:2, a nie miało prawa się tak stać, przesądziły proste błędy indywidualne. Szkoda mocno domowego 0:0 z Czeskimi Budziejowicami. Mieliśmy więcej z gry, ale ciągle brakowało ostatniego podania. Była też poprzeczka, zabrakło szczęścia. Jablonec faktycznie był od nas lepszy, choć nawet wtedy dochodziliśmy do sytuacji we wcześniejszych fazach meczu i gdybyśmy je wykorzystali, to kto wie. Może byłby remis.
Ale nikt w klubie nie panikuje?
Nie powiem, że panuje cisza i spokój, bo nikt nie jest zadowolony. Wszyscy wiemy, że powinniśmy być wyżej w tabeli. Oby już teraz z Teplicami nastąpiło przełamanie. Pracujemy nad swoim stylem, coraz lepiej widać, jak chcemy grać. Trzeba to jeszcze przełożyć na konkrety, mamy bardzo bojowe nastawienie.
Czyli chcecie grać coś więcej niż stawianie autobusu przed polem karnym i liczenie na kontry?
Zdecydowanie. Staramy się nieustannie rywala naciskać i atakować, żeby wysoko odbierać piłkę. Trener chce, żebyśmy bez względu na przeciwnika byli zawsze stroną dominującą.
Czeska ekstraklasa czymś cię zaskoczyła po tych pięciu kolejkach? Trafiłeś do ligi, która stoi w rankingu wyżej niż nasza.
Wydaje mi się, że w Czechach jest trochę więcej intensywności w grze, więcej biegania. Znacznie częściej drużyny próbują ciągle pressować i atakować, żeby kontrolować mecz. Czy mierzyliśmy się z Viktorią Pilzno, czy z FK Pribram, przeciwnik chciał grać w piłkę. Pewnie w końcu trafi się ktoś, kto stanie przed polem karnym i będzie kopał po autach, ale to na pewno nie jest tu normą.
W kadrze Opawy znajduje się 42-letni Pavel Zavadil. Od biedy mógłby być twoim ojcem.
Widać u niego bardzo dużo doświadczenia i to, że grał wcześniej na wysokim poziomie. Czasami jednym kontaktem z piłką zrobi coś, o czym inny zawodnik nawet by nie pomyślał. Mimo swojego wieku zasuwa jak 25-latek, w żadnym aspekcie tu nie odstaje. A trener Kovac zupełnie nie patrzy w metrykę, liczy się tylko przydatność do zespołu.
W szatni czuć dystans między Zavadilem a najmłodszymi?
No właśnie nie, podziały wiekowe nie obowiązują. Czuję się, jakbym był w jednej wielkiej rodzinie. Wszyscy rozmawiamy tak samo. Przed 1. kolejką z Viktorią Pilzno dokuczała mi migrena, straciłem przytomność w łazience i rozbiłem głowę. Przez to nie znalazłem się w osiemnastce na mecz. Byłem w pokojowym hotelu i to właśnie Zavadil przyszedł do mnie razem z kapitanem Janem Zidkiem. Wypytywali, jak się czuję, czy mogą jakoś pomóc. Jestem pozytywnie zaskoczony przyjęciem, z jakim się tu spotkałem.
Masz poważniejsze problemy z migreną?
Dość długo jej nie miałem, przez co zapomniałem wziąć tabletek z domu, które zawsze w takich przypadkach pomagały. Migrena dawniej potrafiła mnie dość mocno zaskoczyć, ale po tabletce wszystko przechodziło i nie trwało dłużej niż dzień. Najczęściej zaczynała się w nocy, budziłem się z silnym bólem i mdłościami. Tak było teraz, ale jakoś przetrzymałem do rana. Koło 7 zadzwoniłem do masera, żeby przyniósł mi jakieś tabletki. Potem poszedłem do toalety i… ocknąłem się na ziemi, dookoła krew. Musiałem uderzyć głową o umywalkę przy utracie przytomności. Takiej historii wcześniej nie miałem. Skończyło się na dwóch szwach nad łukiem brwiowym i obłożeniu głowy lodem. Przez ten incydent mój debiut opóźnił się o tydzień.
Jak wygląda sytuacja z koronawirusem w Czechach? W ostatnich dniach wprowadzono stan wyjątkowy.
Liga nadal będzie grała i to najważniejsze. Co tydzień przechodzimy testy, staramy się unikać centrów handlowych i tak dalej, ale jako że mieszkam sam, czasem muszę wyjść na zakupy. Głodować nie będę.
Ty koronawirusa już bezobjawowo przeszedłeś.
Tak, jakoś pod koniec maja. Mój tata pracuje w kopalni, wyszedł mu wynik pozytywny, choć też nie miał żadnych objawów. Spędziliśmy na kwarantannie 28 dni. Nie było za fajnie. Po wyniku taty dopiero po tygodniu przyjechali, żeby zbadać całą rodzinę. Wyszło, że ja też mam koronawirusa, a młodszy brat nie. Po 7-8 dniach kolejne badania, wyniki były już negatywne. Żeby móc wychodzić z domu, musiały one jednak zostać potwierdzone, czekaliśmy jeszcze 10 dni.
Mieliście chociaż ogródek, żeby wyjść na mini-spacer?
Nie, mieszkamy w bloku, jedyne wycieczki robiliśmy na balkon. Najgorzej było, gdy za oknem piękna pogoda, a my musieliśmy siedzieć w czterech ścianach.
Jak wtedy dbałeś o formę?
Ćwiczyłem cały czas jak tylko się dało. Było ciężko, nie ukrywam. Mniej więcej od połowy kwietnia trenowałem indywidualnie z Januszem Pontusem, żeby budować formę przed transferem. A tu nagle miesiąc w zamknięciu. Bałem się, że wszystko stracę, ale na szczęście udało się nie zapuścić i nie miałem jakichś olbrzymich zaległości.
Podsumowując: nie uniknąłeś problemów typowych dla młodych zawodników, ale przynajmniej szybko się opamiętałeś i niczego nie przekreśliłeś.
Zdecydowanie, cieszę się, że opamiętanie nastąpiło, gdy miałem 21 lat, zamiast 30. Z perspektywy czasu żałuję, że nie spróbowałem współpracy z psychologiem. Gdybym się wcześniej ogarnął, może pewne rzeczy nadeszłyby szybciej, nie musiałbym iść okrężną drogą. Ale mam tę satysfakcję, że samemu wyciągnąłem wnioski i również prywatnie podchodzę do życia inaczej. Mam już inną mentalność.
Gdzie dziś sięgasz marzeniami?
Nie opłaca się wybiegać daleko w przyszłość. Mogę rozegrać super sezon, strzelić 15 goli, ale mogę też zaraz – odpukać – doznać poważnej kontuzji i wszystko zwolni. Patrzę tylko do najbliższego treningu i meczu, chcę się ciągle rozwijać. To, że ostatnio strzeliłem gola nie oznacza, że przez kolejny tydzień będę chodził dumny jak paw, bo już jestem wielkim piłkarzem.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Newspix