Real Madryt nawet przez moment nie porywał nas dziś swoją grą, ale plan minimum zrealizował: wygrał z Realem Valladolid i po trzech meczach La Liga ma siedem punktów. Goście jak na swoje dość ograniczone możliwości wypadli całkiem przyzwoicie. Przy odrobinie szczęścia mogli pokusić się o jakąś zdobycz, jednak generalnie zwycięstwo faworyta było w pełni zasłużone.
Na pierwszym planie znajdowali się bramkarze. Thibaut Courtois do przerwy był praktycznie bezrobotny, bo Shon Weissman w jedynej dogodnej sytuacji gości nie trafił dobrze w piłkę. To właśnie ten napastnik w drugiej połowie zmusił belgijskiego golkipera do największego wysiłku. Jeszcze przy stanie 0:0 Courtois świetnie obronił jego płaski strzał przy słupku (Marcelo pojechał na dupie jak niedawno Mario Maloca w Zabrzu i grzecznie usunął się rywalowi). Reprezentant Izraela w poprzednim sezonie zachwycał w austriackiej ekstraklasie w barwach Wolfsbergeru (31 meczów, 30 goli), lecz na hiszpańskiej ziemi ciągle czeka na premierowe trafienie.
Courtois obronił też mocne uderzenia Carnero i Rubio, ale to już był jego obowiązek. Znacznie więcej pracy miał Roberto Jimenez. Hiszpan, który w West Hamie przegrywał rywalizację z Łukaszem Fabiańskim, kilka razy naprawdę mocno się wykazał. Szczególnie wtedy, gdy znakomicie zatrzymał strzał Valverde oraz kiedy końcami palców sięgnął piłkę po główce Jovicia (Casemiro z bliska dobijał w poprzeczkę). Jimenez popełnił też jeden poważny błąd. Niedokładnie oddawał piłkę ręką do jednego ze swoich kolegów, przejął ją Modrić, ale Chorwat strzelił w słupek.
Decydująca akcja została przeprowadzona w 65. minucie.
A w zasadzie nie tyle przeprowadzona, co zawalona przez defensywę Valladolid. Obrońcy biało-fioletowych zachowali się tak, że nawet prowadzący Podbeskidzie Krzysztof Brede po takich błędach u swoich zawodników mógłby się załamać. Valladolid już piłkę przejął, tyle że Bruno Gonzalez postanowił cyrkować przed swoim polem karnym. Nastąpiła strata, Valverde wpadł w pole karne i można powiedzieć, że jego rajd został skasowany, ale w możliwie najbardziej nieumiejętny sposób. Piłkę dziubnął najpierw Raul Carnero, a potem otarła się ona o wspomnianego Gonzaleza i znalazła pod nogami Viniciusa. Ten z paru metrów posłał ją do siatki. Brazylijczyk normalnie byłby na spalonym, skoro jednak odegrali mu rywale, jego gol musiał zostać uznany.
Śmiesznie oglądało się zawodników gości podnoszących ręce w geście protestu domagając się odgwizdania ofsajdu, bo przecież musieli wiedzieć, w jaki sposób futbolówka znalazła się u Viniciusa.
Latynos w doliczonym czasie powinien dobić Valladolid, ale zaprezentował klasyczną dla siebie nieumiejętność podejmowania optymalnych decyzji w wielu decydujących momentach. Pięknie na szybkości minął dwóch obrońców i praktycznie wyszedł sam na sam. Wybrał trudny wariant, próbował lobować, a wyszło mu lekkie podanie do bramkarza i to na idealnej dla niego wysokości. Kabaret.
Koniec końców Real Madryt zrobił swoje i chyba się przesadnie nie zmęczył, bo rzadko stosował dziś agresywny pressing. Valladolid już niemal tradycyjnie nie dał rady “Królewskim”. W XXI wieku klub Ronaldo tylko dwa razy ich pokonał, a w jedenastu wcześniejszych meczach uzbierał dwa remisy i dziewięć porażek. W tym przypadku statystyki nie kłamią.
Real Madryt – Valladolid 1:0 (0:0)
1:0 – Vinicius 65′
Fot. Newspix