To już oficjalna informacja, Gareth Bale żegna się z Madrytem, na razie w ramach rocznego wypożyczenia, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że to koniec. Walijczyk w Realu zaczynał z ciężarem oczekiwań ważącym przeszło 100 milionów euro. Potem odbył jeden z najpiękniejszych lotów w historii klubu, gdy Królewscy rokrocznie wygrywali Ligę Mistrzów. Ale już pożegnanie ma takie, że właściwie wszystkie strony odetchnęły głęboko z ulgą.
Tottenham, bo właśnie tam trafia Bale, wreszcie dostaje zastrzyk świeżej energii. Z jednej strony trzeba chwalić londyńczyków za to, że potrafili oprzeć się pokusie szybkiego spieniężania talentu. Dele Alli, Harry Kane czy Heung-min Son to przez pewien okres jedne z najgłośniejszych nazwisk na rynku. A jednak, mimo że odnosili sukcesy, łącznie z grą w finale Ligi Mistrzów, cały ten ofensywny tercet nadal przywdziewa barwy ekipy z północnej części Londynu. Z drugiej strony – trochę się ten Tottenham wszystkim opatrzył. Bez wielkiej rotacji, bez jakiejś wybitnie mocnej ławki, ale przede wszystkim – bez nowej energii Spurs zaczynali zakopywać się w bylejakości.
Dla nich powrót Bale’a to kwestia ambicji, trochę też sentymentów, ale przede wszystkim – ogromne piłkarskie wzmocnienie.
Korzysta bez wątpienia również sam piłkarz. Od pierwszych dni jego pobytu w Hiszpanii było wiadome, że raczej nie zakotwiczy po zakończeniu kariery gdzieś w kastylijskiej wiosce, gdzie do kresu dni będzie zajmował się przydomową winiarnią. O ile jednak na początku pewnie niedogodności były rekompensowane przez sukcesy sportowe, o tyle w ostatnim okresie Bale był totalnie na aucie. Gdy paradował z flagą “Wales. Golf. Madrid. In that order” było jasne, że do rozstania jest już bliżej niż dalej. Pajacowanie na ławce rezerwowych. Tajemnicze nieobecności w ważnych meczach, skrajnie lekceważący stosunek do kolegów oraz firmy.
W dowolnym korpo wyleciałby zapewne kilkanaście miesięcy temu, a może i jeszcze wcześniej. W Realu długo mieli do niego cierpliwość, również dlatego, że Bale po prostu na rynku nie był dla nikogo towarem pierwszej potrzeby. Nawet teraz jego wypychanie z łajby trochę trwało, ruszyły ligi, Tottenham zdążył nawet wtopić inaugurację. Poza tym: Tottenham. Miejsce, z którego Bale wyruszył w wielki świat. Nie: Bayern Monachium. Nie: PSG. Bale robi krok w tył, nawet dość spory, przy którym pewną rolę odgrywają czynniki pozapiłkarskie. To pokazuje, jakim kamieniem w bucie był dla Madrytu walijski skrzydłowy.
No i właśnie – Real, który musi już powoli przygotowywać minuty pod swoich młodszych graczy, z którymi wiąże potężne nadzieje, Bale’a nie potrzebował nawet w roli zadaniowca. Walijczyk wiecznie był w stanie przed kontuzją, po kontuzji, albo w trakcie jej leczenia – a czasem nawet pomijał etap leczenia, po prostu zgłaszał, że nie jest w pełni sił. Tak było w sierpniu, gdy powody jego absencji z Manchesterem City opisano jako: “wolał nie grać”.
Zadanie dla Jose Mourinho? Sprawić, by Bale wolał grać.
Pamiętajmy bowiem, że to gość, który nadal potrafi być cholernie groźny, szczególnie w tych krótkich momentach, gdy jego myśli nie zaprzątają turnieje golfowe. Zresztą, te szyderstwa chyba nie mają większego sensu, jeszcze w końcówce ubiegłego roku Bale potrafił choćby strzelić gola na wagę remisu Walii z Chorwacją, w kadrze generalnie spisywał się przyzwoicie. Zdaje się, że potrzebuje po prostu odpowiedniego miejsca, odpowiedniego trenera, by piłka znów sprawiała mu frajdę.
Tottenham, Londyn – tutaj nie ma wątpliwości, to świetny klub i świetne miasto, żeby wykonać tzw. respawn. Pytanie, jak niesforny Bale poradzi sobie z funkcjonowaniem w zespole Jose Mourinho.
A teraz tzw. plot twist. Bale ma dopiero 31 lat. Przed nim, jeśli oczywiście będzie miał taką ochotę, kawał czasu, by wrócić do europejskiej ekstraklasy. To wymarzony scenariusz zwłaszcza dla fanów Spurs, którzy żartują: siedem lat zajęło nam znalezienie następcy Garetha Bale’a i okazało się, że jest nim Gareth Bale.
Fot. Newspix