Paweł Wojciechowski zapewne z większym sentymentem niż my przystąpi do oglądania meczu Holandia – Polska, bo samemu spędził w Kraju Tulipanów kilka sezonów. Napastnik Górnika Łęczna jako 18-latek debiutował w barwach mocnego w tamtym okresie Heerenveen i od razu strzelił gola ówczesnemu mistrzowi – AZ Alkmaar. W następnym sezonie pokonał bramkarza PSV Eindhoven, ale jego karierę wyhamowały kontuzje. Miewał potem dobre momenty na Białorusi i w pierwszoligowym Chrobrym Głogów, na dobre jednak wrócił do równowagi dopiero w Górniku, z którym latem świętował awans na zaplecze Ekstraklasy. Rozmawiamy o największych różnicach między graniem w Polsce i w Holandii, gwiazdach szatni Heerenveen, małym rozgłosie po golach w Eredivisie, rozczarowującym powrocie do kraju, zmianie mentalności wśród polskich piłkarzy, bliskiej jego sercu Białorusi oraz zadowoleniu z życia, mimo wielu ciosów po drodze. Zapraszamy.
Holenderski etap to już dla ciebie mgliste wspomnienia czy ta historia ma kontynuację w postaci jakichś wizyt, utrzymywanych znajomości?
Tamten czas ma już bardzo mały wpływ na moje życie. Czasami popiszę z niektórymi znajomymi przy okazji świąt czy urodzin, ale to nie są relacje podtrzymywane na co dzień, a większość kontaktów całkowicie się pourywała. Dawno temu oddzieliłem kreską ten rozdział, zbytnio do niego nie wracam i nie rozpamiętuję, jak to kiedyś było.
Z perspektywy czasu żałujesz tego wyjazdu? Na początku tej dekady mówiłeś, że wcale nie jesteś pewny, czy taki wczesny wyjazd był najlepszy dla rozwoju kariery, że być może szybciej wypromowałbyś się poprzez krajowe podwórko.
Nie wiem, jaką rozmowę masz na myśli, ale ja zawsze raczej mówiłem, że postąpiłbym tak samo. Cieszę się, że wyjechałem tak wcześnie. Uważam, że wiele mi ten wyjazd dał – i pod względem piłkarskim, i życiowym. Mogąc cofnąć czas, na pewno znów bym się na niego zdecydował. Bardziej chodziło mi wtedy o to, że nie ma jednej wydeptanej ścieżki do sukcesu. Nie możesz z góry założyć, że lepiej zostać w Polsce, tu coś osiągnąć i dopiero potem ruszać za granicę, albo, że lepiej wyjeżdżać jeszcze jako junior. Każdy musi podążać swoją drogą. Wielu chłopakom z mojego rocznika udało się wybić poprzez Ekstraklasę i stąd taka refleksja. Nigdy nie wiadomo, jaki scenariusz życie dla nas pisze.
Może gdybym miał trochę więcej szczęścia i zdrowia, moja holenderska historia potoczyłaby się inaczej, ale jak mówiłem, nie mam żalu czy czegoś takiego. Na dziś jestem szczęśliwym człowiekiem i patrzę na to wszystko z dystansem. Wtedy, gdy strzelałem w debiucie z AZ Alkmaar czy zagrałem na stadionie Feyenoordu, nie byłem tak naprawdę świadomy tego, co się dookoła dzieje. “Jadłem” to na co dzień, cieszyłem się tym, ale to nie była pełna świadomość, może parę rzeczy zrobiłbym dziś inaczej.
W jakim sensie nie była to pełna świadomość?
W takim, że nie do końca na tu i teraz potrafiłem sobie uzmysłowić, gdzie już jestem. To była dla mnie codzienność, coś normalnego, wręcz rutyna. Nie wyobrażałem sobie, że można grać gdzieś na innym poziomie. Wiedziałem, że ten poziom jest dla mnie stworzony. Nie miałem poczucia, że debiutując w Eredivisie i strzelając gola łapię Pana Boga za nogi, że oto dzieje się coś niesamowitego. Ktoś może nie wierzyć, ale na mnie naprawdę nie robiły wrażenia występy przy 40-tysięcznej publiczności. Takie okoliczności w ogóle mnie nie stresowały, tylko jeszcze bardziej nakręcały, mimo że wyjeżdżałem z małej wioski. Wielu znajomych stamtąd pisało do mnie, dzwoniło, ekscytowało się tymi wydarzeniami, a ja traktowałem je jako coś oczywistego.
Dziś samo pisanie o takich rzeczach wygląda zupełnie inaczej. Jakiś zawodnik grający na Zachodzie zaliczy asystę i już stu dwudziestu dziennikarzy na Twitterze o tym trąbi, robi się z tego show. Ja jako 18-latek zdobyłem bramkę w meczu z aktualnym mistrzem Holandii i dostałem może ze dwa telefony z polskich redakcji. Pod tym względem były to trochę inne czasy.
Mówisz, że być może kilka rzeczy zrobiłbyś inaczej. Jakich?
W żadnym wypadku nie chodzi mi o jakieś niesportowy tryb życia czy coś w tym stylu, tutaj zawsze się pilnowałem. Brakowało natomiast trochę cierpliwości, gdy zaczęły mnie dopadać problemy zdrowotne. Heerenveen na przykład oferowało mi nowy kontrakt i jakieś wypożyczenie. Zawsze obdarzali mnie tam zaufaniem, może należało skorzystać i moje losy potoczyłyby się inaczej. Nie chciałem jednak czekać, ciągle szukałem czegoś nowego i tak dość długo moja kariera wyglądała. Tu jeden klub, tu następny. Tu znów wyjazd, tu powrót. Lubiłem poznawać nowe miejsca i nowych ludzi, tak to się ciągle kręciło. Dziś zapuściłem trochę korzeni w Górniku Łęczna, zaczynam trzeci sezon i też czuję się szczęśliwy. Nie trzeba ciągle żyć na walizkach.
Czyli w Heerenveen zaczynałeś czuć, że powinieneś mieć już kilkanaście goli w Eredivisie i jechać na pierwsze zgrupowanie reprezentacji, a ciągle zostawałeś na etapie raczkowania?
No w pewnym sensie może tak to wyglądało. Heerenveen było wtedy silną drużyną, praktycznie co roku grało w pucharach. Miałem efektowne wejście do drużyny i czułem się mocny. Wierzyłem w swoje umiejętności i to udowadniałem. W drugiej drużynie zostałem królem strzelców, w debiucie strzeliłem gola, w następnym sezonie trafiłem z PSV. Myślałem, że coś więcej mi się należy. W praktyce wyszło, że jednak nie. Trochę się na to wkurzyłem i postanowiłem coś zmienić, przechodząc do Willem II, które też grało w Eredivisie. Tam niestety w okresie przygotowawczym doznałem tej nieszczęsnej kontuzji. Po ostrym starciu po raz pierwszy zerwałem więzadła w kolanie, miałem rok w plecy.
Pamiętasz okoliczności debiutu z AZ Alkmaar? Musiało się sporo wydarzyć, żeby do niego doszło.
To prawda. Wyróżniałem się w rezerwach, a akurat była przerwa reprezentacyjna i brakowało zawodników do treningu, więc trener Trond Sollied zaprosił mnie na zajęcia seniorów. Pokazywałem się z dobrej strony. Do tego naszych dwóch Brazylijczyków – Paulo Henrique i Pedro Beda wykorzystało ligową pauzę na większą imprezę. Zostali przyłapani, działy się różne akcje. Sollied normalnie powoływał na mecz dziewiętnastu zawodników. Jeden lądował na trybunach, będąc wcześniej zabezpieczeniem, gdyby komuś coś się stało na rozgrzewce i trzeba byłoby wprowadzić rezerwowego. Tym razem powołał 21-osobową kadrę. Wszyscy czuliśmy, że coś jest nie halo. Zaczyna się odprawa przedmeczowa. Pierwsze słowa skierował do Brazylijczyków.
– Paulo, Pedro. Piłka nożna to nadal sport drużynowy, proszę wyjść.
Wiedzieli, o co chodzi. Wcześniej Sollied z nimi o tej imprezie nie rozmawiał, ale nie potrzebowali dodatkowych tłumaczeń. Została już standardowa dziewiętnastka. Wiedziałem, że mam szansę zagrać, bo grający na mojej pozycji Danijel Pranjić doznał kontuzji, a w dniach poprzedzających mecz fajnie szło mi na treningach. No i wyszedłem w pierwszym składzie, premierowy występ w seniorskiej piłce. Po jedenastu minutach dałem zespołowi prowadzenie.
Przy tej bramce dopisało ci trochę szczęścia, po uderzeniu z linii pola karnego pomógł rykoszet.
Niech rzuci kamieniem ten, kto uważa, że w piłce szczęście czasem nie jest potrzebne. Tak było, ale wierz mi: znajdowałem się wtedy w takiej formie, że wszystko mi wpadało. Co dotknąłem piłki, leciała tam, gdzie trzeba.
Alkmaar miało Van Gaala jako trenera, w składzie Sergio Romero, Hector Moreno, Niklas Moisander, Damy de Zeuw, Stijn Schaars, Graziano Pelle. Mocna paka.
Nie przez przypadek mówiliśmy o aktualnym mistrzu Holandii. Ale tak jak ci wspominałem, wówczas była to dla mnie zwyczajna sprawa. Zupełnie nie patrzyłem z kim gramy, kto jest w składzie rywali. Nie interesowało mnie to. Po prostu wychodziłem na boisko i grałem przeciwko innym chłopakom. Dziś mam przed sobą skarb kibica I ligi, analizuję kadry poszczególnych drużyn, kto ile goli strzelił, kto grał w Ekstraklasie i tak dalej. Mam inne podejście.
Może to wcześniejsze było lepsze? Teraz jeszcze przed pierwszym gwizdkiem możesz nabrać do kogoś przesadnego respektu, bo ma ciekawą przeszłość.
Aż tak to nie, ale lubię wiedzieć jak najwięcej o przeciwniku. Podchodzę do tematu bardziej analitycznie niż kiedyś. Po zakończeniu grania chciałbym pozostać przy piłce i patrzę też już trochę pod tym kątem.
Nigdy nie ukrywałeś, że chciałeś wyjechać z kraju jak najszybciej. Dlaczego? Ciekawość świata czy złe zdanie o polskim systemie szkolenia?
Wynikało to wyłącznie z tego, że za małolata oglądałem europejskie puchary i wciągnął mnie ten futbol pełną gębą. Zawsze chciałem być częścią tego świata, a to mogło się ziścić tylko na Zachodzie. Nie miałem zdania na temat polskiego szkolenia, bo aż tak dobrze go nie poznałem. Holenderskiego systemu też nie analizowałem, wyjechałem w ciemno. Powiedziałem tacie, że jest propozycja i chcę pojechać. Krótka piłka, żadnego dłuższego namysłu. Jestem jedynakiem, dla rodziców był to szok. Do dziś wspominają, że nie widzieli u mnie strachu, jakiejś asekuracji. Wziąłem torbę, spakowałem się i ruszyłem w świat.
Przed wyjazdem do Holandii przez chwilę byłeś w Hiszpanii.
Dzięki kontaktom mojego ówczesnego agenta Bartka Olędzkiego zostałem wypożyczony z Remesu Opalenica do Deportivo Murcia. Była to szkółka podpięta pod Real Murcia, który grał wtedy w Primera Division. To miał być taki ogólny sprawdzian, żeby sprawdzić, jak będę funkcjonował za granicą i może coś więcej się z tego urodzi. Spędziłem tam pół roku, w międzyczasie skauci Heerenveen zobaczyli mnie w kadrze u Michała Globisza i złożyli ofertę. Szczerze mówiąc, w Hiszpanii tak średnio mi się podobało. Trenowaliśmy na sztucznych boiskach, nie czułem, że znalazłem się w bajce. Wolałem spróbować kolejnego wyjazdu. W Holandii zdarzały się kluby nawet mecze rozgrywające na syntetycznej murawie, ale to był niewielki procent. Przeważnie trenowaliśmy i graliśmy na bardzo dobrych płytach.
Wspominałeś kiedyś, że w Heerenveen mieliście 15 boisk do dyspozycji.
Nawet teraz to byłaby imponująca liczba, ale szoku nie przeżyłem, bo w Remesie też było tyle boisk. Prezes Remplewicz zbudował w Opalenicy wspaniały kompleks treningowy, mieliśmy zapewnione wszystko, co potrzebne do rozwoju. Dziś jest tam hotel, super warunki. Wiele drużyn – również zagranicznych – przyjeżdża w to miejsce na obozy.
Co stanowiło największe wyzwanie podczas pobytu w Holandii?
Na początku mieszkałem u holenderskiej rodziny, musiałem się nauczyć języka, ale wszystko płynnie przebiegało. Głównym problemem były jednak kontuzje i konieczność przezwyciężenia tych ciężkich chwil samemu. Wiadomo, na miejscu są jacyś znajomi, ale przy poważniejszych problemach – pierwszą rehabilitację przechodziłem 10 miesięcy – brakowało codziennego wsparcia bliskich, którzy znajdowali się 900 kilometrów ode mnie. Jakieś poklepanie po plecach, powiedzenie, że wszystko będzie dobrze, jesteś młody, jeszcze z tego wyjdziesz. Takie proste sprawy. Trudno było ciągle patrzeć jak inni grają i trenują, a ja kolejne tygodnie spędzam w siłowni czy gabinetach lekarskich. To jedyny większy minus holenderskiego etapu.
Miałeś wątpliwości czy pozbierasz się po tej kontuzji?
Aż tak to nie, ale ciężko było się pogodzić z faktami. Gdy usłyszałem diagnozę, że czeka mnie operacja i długa przerwa, rozpłakałem się. Jakieś drobnostki się zdarzały, nigdy jednak nie zakładałem, że ja – młody i zdrowy chłop – będę musiał kiedyś pójść pod nóż. Nie mogłem przetrawić tego, ile czasu stracę na leczenie. Na szczęście to już dawno zamknięty rozdział.
Jakie miałeś odczucia co do Holendrów? Były bramkarz Rody Kerkrade, Mateusz Prus wspominał u nas, że robią świetne pierwsze wrażenie, na początku jesteś zachwycony. Później jednak bardziej dostrzegasz ich wady: powierzchowność, nieszczerość w relacjach, poczucie wyższości. Przemysław Tytoń go przed tym ostrzegał i wszystko się potem potwierdziło.
Mogę potwierdzić słowa Mateusza. Holendrzy często uważają się za lepszych, są zapatrzeni w siebie. Przez te wszystkie lata przeważnie bardziej zażyły kontakt utrzymywałem z obcokrajowcami. Nie miałem problemów z holenderskimi zawodnikami, ale na co dzień wybierałem kontakt z chłopakami z innych krajów. Holendrzy mają specyficzną mentalność, również w temacie pieniędzy. Jak przyjdą do klubu, potrafią go wyczyścić z ostatniej złotówki. Widać pewne zadufanie w sobie. Pamiętam Wisłę Kraków, do której Robert Maaskant nasprowadzał swoich rodaków za niemałe pieniądze. Teraz czytam, że Koeman już planuje ściągnięcie do Barcelony Depaya i Wijnalduma, mimo że nie wiadomo jeszcze, kto odejdzie. Nie powiem jednak, że byłem tymi wadami zmęczony, że miałem dość Holandii. Mam charakter pozwalający się dostosować nawet do niesprzyjających warunków.
Szatnia Heerenveen nawet z dzisiejszej perspektywy robi wrażenie. Danijel Pranjić, Bonaventure Kalou, Mika Vayrynen, Gerald Sibon, Daryl Janmaat, Paulo Henrique czy Goran Popov, o którym niedawno rozmawialiśmy osobno. Który był najlepszy?
Każdy imponował na swój sposób. Polecam profil Vayrynena na Instagramie. Do dziś pokazuje na boisku jakieś triki, sztuczki, choć mógłby się już skupić wyłącznie na pracy eksperta telewizyjnego. W Heerenveen imponował nie tylko techniką freestyle’ową, ale także techniką użytkową. Miał dar od Boga, potrafił z piłką zrobić wszystko. Nie wymieniłeś Miralema Sulejmaniego, który za 16 mln euro odchodził do Ajaxu. On i Luciano Narsingh byli niesamowici w aspektach biegowych, przegaz w nogach. Biegłeś przy nich sprintem i myślałeś, że dajesz radę, a oni potrafili jeszcze przyspieszyć i odchodzili ci na parę metrów. Bonaventure Kalou powoli zmierzał do końca kariery, ale ta jego słynna “zacinka” ciągle działała, każdy się na nią nabierał. W gierkach cztery na cztery sadzał na dupach wszystkich obrońców. Z Paulo Henrique nadal mam bardzo dobry kontakt. Wybrał bardziej finansowy kierunek kariery. Najpierw grał w Trabzonsporze, potem poszedł do Chin. Imponował strzelecką fantazją. Oglądasz kompilację z jego golami i chwilami się zastanawiasz, jak on w ogóle na coś wpadł. Jakieś loby czy strzały niby na odpierdziel, a pięknie wpadało do siatki. Niesamowity napastnik.
A gdybyś miał jednak wybrać najlepszego z tego grona?
Zawsze ceniłem u zawodników technikę i boiskową inteligencję, więc wskażę Vayrynena. Był też jeszcze oczywiście Pranjić, którego z czasem wziął Bayern. On bardziej zaliczał się do grona tych do bólu solidnych. We wszystkim był dobry, w niczym wybitny, ale na tej wszechstronności daleko zajechał. Grał u nas prawie na każdej pozycji – lewa obrona, “szóstka” i “ósemka”, skrzydło. Wszędzie dawał radę technicznie i biegowo, prawdziwy żołnierz. Dobija już do czterdziestki i ciągle sobie kopie w drugiej lidze cypryjskiej. Podziwiam jego zdrowie i karierę, którą zrobił. Z Bayernem wygrał nawet Ligę Mistrzów.
Mówiłeś kiedyś, że największą różnicą między polską a holenderską piłką jest komunikacja na boisku. W Holandii wszyscy ciągle sobie podpowiadają i pomagają. To naprawdę aż taka przepaść? W Polsce też ciągle coś się krzyczy w trakcie gry.
To znaczy, największą różnicą była technika użytkowa zawodników, tyle że tego można się było spodziewać. Przepaść komunikacyjna mnie natomiast zaskoczyła. Bo wiesz, można mówić o krzyczeniu, a można mówić o podpowiadaniu. To dwie różne rzeczy. Uważam, że dobrą komunikacją na boisku możesz naprawdę ułatwić granie koledze. “Czas!”, “plecy!”, “obróć się!” – ktoś będzie się śmiał, że to prymitywne podpowiedzi, ale w trakcie gry bywają bezcenne. U nas mało kto przy zagraniu piłki od razu daje drugiemu takie komunikaty. W Heerenveen nasz obrońca Michael Dingsdag szedł dalej i podpowiadał ci, ile masz wolnych metrów. Nie musiałeś się nawet samemu obrócić, mogłeś zaufać jego informacji.
Bardzo istotne są również takie szczegóły jak podawanie komuś na lepszą nogę lub nogę będącą dalej od przeciwnika. W Holandii niesamowicie tego pilnowali w każdym klubie. Z pozoru pierdoła, a mocno ułatwia i upłynnia grę. W Polsce niby też czasem zwraca się na to uwagę. Nieraz słyszałem przed treningiem od asystentów “graj na dalszą nogę”. Ale co z tego, skoro potem nikt tego nie egzekwuje. Wszystko pozostaje w sferze teorii. Trzeba podchodzić do tematu w pełni profesjonalnie i każdego rozliczać z takich detali. W Heerenveen niektórzy zarabiali naprawdę poważne pieniądze, mieli znane nazwiska, a w razie potrzeby trenerzy bez zawahania potrafili ich zjebać od góry do dołu, bo nie przykładali się podczas “passów”. Gwizdek, stop i leci opierdol za notorycznie zbyt lekkie podania lub dogrywanie na gorszą nogę kolegi. Technika użytkowa to nie tylko samo przyjęcie piłki, ale też właśnie takie rzeczy jak zagranie partnerowi na jego lepszą nogę.
Na przestrzeni lat pod tym względem nic się u nas nie zmieniło?
Pewną poprawę widać, ale dotyczy ona głównie treningów. Podczas meczów się o tym zapomina. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby przy analizie video z fragmentami danego spotkania ktoś wspominał o takich sprawach.
Trond Sollied to najlepszy trener, z którym miałeś styczność?
Nie, moim zdaniem najlepszy był Johnny Jansen, który obecnie prowadzi pierwszy zespół Heerenveen. Ja pracowałem z nim w zespole U-19, do którego trafiłem od razu po przyjściu. Z czasem Jansen awansował do rezerw, a samodzielnie w Eredivisie pracuje do roku. Nie wiem, czy jest gotowy na jakieś przeprowadzki, bardzo mocno związał się z Heerenveen, ale to mój trenerski numer jeden. Nie raz i nie dwa dochodziło między nami do spięć podczas zajęć. Bywałem pyskaty, jednak za każdym razem od razu się godziliśmy. Potrafił oddzielić boisko od normalnego życia i spajać drużynę. Szliśmy za nim jak w ogień.
W rozmowie z NaTemat w 2013 roku mówiłeś, że polski piłkarz za mało od siebie wymaga, że zadowala się byle czym. Dziś jest inaczej, gdy Robert Lewandowski czy Łukasz Piszczek są wzorami profesjonalizmu na skalę światową i inspirują młodzież?
Myślę, że tak. Coraz częściej ktoś przychodzi na trening dużo wcześniej i później wychodzi z klubu. Zawodnicy bardziej niż kiedyś poświęcają się dla piłki. Dodatkowo się rozciągają, indywidualnie trenują, dbają o dietę, o rozwój mentalny. Wiele się zmienia, świadomość wzrasta, ale nie można się w tym zatracić. Z wiekiem uważam, że odpowiedni balans jest najważniejszy. Jeżeli za bardzo pójdziesz tylko w jedną stronę, możesz źle na tym wyjść. Poznałem wielu zawodników, którzy byli na maksa zafiksowani na puncie indywidualnych zajęć – trenerzy motoryki, kulturystyki, nie wiadomo czego, a zapominali, że na koniec chodzi o ten okrągły przedmiot, którym mają się sprawnie posługiwać na boisku.
Doznałeś szoku poznawczego wracając do Polski? W Holandii gra się bardzo ofensywnie, obrońcy często zostają jeden na jeden, a u nas większość drużyn to zabezpieczenie tyłów i kontra.
Pamiętaj, że najpierw trafiłem na Białoruś. Musisz sobie wyobrazić, co tam się działo (śmiech). W Polsce nie zawsze było tak jak mówisz. W Chrobrym Głogów spotkałem trenera Ireneusza Mamrota i naprawdę mogę go chwalić. Jego treningi były ciekawie pomyślane – praktycznie zawsze z piłką, a mimo to byliśmy też bardzo dobrze dobrze przygotowani fizycznie. Nie jest u nas tak źle. Mamy coraz więcej młodych, ambitnych, rozwijających się trenerów i powoli zmierzamy w dobrym kierunku. Nie chciałbym wyjść na marudę, który widzi tylko negatywy.
Po twoich golach dla Heerenveen zaczęto cię postrzegać jako nadzieję polskiego futbolu, czułeś, że bagaż oczekiwań stał się znacznie cięższy?
Nie, w ogóle. Tak jak ci mówiłem, dziś każdy wyczyn Polaka za granicą jest znacznie bardziej nagłaśniany. Przykładowo: ostatnio Sebastian Szymański zaliczył asystę w meczu z Zenitem. Nagłaśnia to Łączy Nas Piłka, wszyscy o tym piszą, nie da się tego przeoczyć. Według mnie zaczyna dochodzić do przesady w drugą stronę. Chłopak dograł bramkę – no fajnie, to jego obowiązek, za to mu płacą, nie róbmy z tego sensacji.
Trudno nie pisać o golu Lewandowskiego czy asyście Grosickiego.
I ja to rozumiem, ale uważam, że także tu potrzebny jest umiar. Zalew takich informacji stał się tak duży, że chwilami głowa boli (śmiech). Niektórzy dziennikarze chyba już ścigają się, kto pierwszy poda takiego newsa, wrzuci video.
Do pewnego momentu nie ukrywałeś, że celujesz w reprezentację.
Trzeba mierzyć wysoko, inaczej nigdzie się nie zajdzie. Wierzyłem, że kadra znajduje się w moim zasięgu. Nie mówiłem tego przez arogancję, to naprawdę był mój cel.
Kiedy zdałeś sobie sprawę, że pewnych marzeń i celów już nie zrealizujesz jako piłkarz? Mówiąc wprost: kiedy nastąpiło zejście na ziemię?
Na pewno nie chodzi o jeden konkretny moment, w którym pomyślałem “a, kurczę, chyba już żadnego solidnego poziomu nie udźwignę”. Podczas leczenia w Holandii – a niedługo po rocznej pauzie przez więzadła straciłem jeszcze kilka miesięcy z powodu pachwiny – takie myśli nawet nie przechodziły mi przez głowę. Potem wyjechałem na Białoruś do FK Mińsk i miałem bardzo dobre pierwsze półrocze. Szybko zostałem piłkarzem miesiąca w lidze, czułem, że forma wraca. Pojawiła się oferta z Arsenału Kijów. Uważałem, że to dobry kierunek, również pod względem finansowym. Z agentem jednak odłożyliśmy temat. Postanowiliśmy dograć sezon, bo wtedy wygasał mi kontrakt i wyjechałbym z kartą na ręku. Życie znów zweryfikowało plany. Następny boiskowy rzeźnik wysłał mnie na stół operacyjny, tym razem zerwałem więzadła w drugim kolanie.
To już był szok, poczucie, że coś mi uciekło. Ale pozbierałem się i poszedłem do ekstraklasowego Zawiszy Bydgoszcz. Ledwo co zakończyłem rehabilitację i wiedziałem, że nie od razu pokażę pełnię możliwości. Powtarzałem Radosławowi Osuchowi, że potrzebuję trochę czasu na odbudowanie się. Zagrałem parę meczów, nie zaprezentowałem się na miarę oczekiwań. Miałem świadomość, że stać mnie na znacznie więcej, ale po takich kontuzjach trzeba być cierpliwym wobec piłkarza. Tutaj chyba nie do końca tak było. Po kolejnym epizodzie na Białorusi poszedłem do Chrobrego, po pierwszej rundzie wróciłem do równowagi i rozegrałem dobry sezon w I lidze – 7 goli, 9 asyst. Ponownie zacząłem w siebie wierzyć, wróciło przekonanie, że jeszcze coś fajnego w piłce osiągnę. A tu w zasadzie brak odzewu, nie narzekałem na nadmiar ofert. Ostatecznie wylądowałem w Odrze Opole, w której dostałem gonga. Co prawda przyszedłem dość późno, ale trener nie wydawał się zainteresowany, by dać mi poważniejszą szansę. Cóż, raz na wozie, raz pod wozem.
Rozczarowanie w Opolu na dobre pokazało ci miejsce w szeregu?
Można tak powiedzieć, ale nie jestem dziś zawodnikiem zdołowanym czy rozczarowanym. Daję z siebie sto procent na każdym treningu i nie przestaję marzyć. Może jeszcze pojawi się kiedyś okazja, by spróbować zaistnieć wyżej? Ale na nic się już nie nastawiam. Jeśli się uda, będę pozytywnie zaskoczony.
O co chodziło z transferem do Odry? Przyszedłeś po udanym sezonie i praktycznie nie grałeś. Wyglądało to tak, jakby nikt cię tam nie chciał.
Super to określiłeś (śmiech). Nie wiem tak do końca, czyim byłem transferem, czy bardziej ściągali mnie prezesi, czy trener… No w sumie trener na pewno nie, bo wtedy bym grał. Zaliczyłem raptem trzy występy po 15-20 minut i na podstawie tych wejść z ławki ktoś mnie zdefiniował jako zawodnika. Śmieszny epizod, mało profesjonalny, ale nie chciałem drążyć, szedłem dalej. W następnej rundzie byłem w Ruchu Chorzów. Do dziś bardzo żałuję, że nie udało nam się utrzymać I ligi. Przychodziłem, gdy zespół zajmował już ostatnie miejsce w tabeli, ale to, co tam zastałem kibicowsko, całą otoczkę, atmosferę w klubie… Coś wyjątkowego.
W Opolu grałeś w A-klasie dla rezerw i wykręcałeś jakieś kosmiczne liczby.
I po części na tej podstawie dyrektor sportowy Ruchu Chorzów uznał, że nie zapomniałem, jak się zdobywa bramki. Mimo że nie grałem w pierwszej drużynie, profesjonalnie podchodziłem do swoich obowiązków. Strzelałem, ile się dało, raz trafiłem pięć razy w jednym meczu. Jechałem na te spotkania z uśmiechem na ustach, nawet w takich okolicznościach starałem się cieszyć piłką.
Wspominaliśmy, że w futbolu czasami potrzebne jest szczęście. W Zawiszy ci go zabrakło. Na Legii po twoim strzale piłka przeszła tuż obok słupka. Gdybyś trafił, odbiór twojej osoby byłby inny, zapewne otrzymałbyś większy kredyt zaufania.
Coś w tym jest. Odwiń sobie mój debiut w Zawiszy. Wszedłem na niecały kwadrans z Cracovią i po paru minutach dałem Luisowi Carlosowi przeszywające podanie z połowy boiska. Wyszedł sam na sam. Gdyby to strzelił, pewnie wszyscy by się zachwycali asystą. Ale nie strzelił, więc nie miałem asysty i po chwili nikt o tym podaniu nie pamiętał. Z Legią podobnie, dobrze zauważyłeś. Gdybym zdobył bramkę, moje nazwisko by odżyło. Nie zdobyłem i nie odżyło, trudno.
Odszedłeś z Zawiszy z powodu przyjścia trenera Jorge’a Paixao?
Dostałem informację, że mogę sobie szukać klubu. Po prostu. Nie wiem, czy była to decyzja trenera, czy prezesa Osucha. Odezwał się Szachtior Soligorsk, rozwiązałem kontrakt w Bydgoszczy i wróciłem na Białoruś.
Dlaczego ten pobyt trwał tak krótko?
Przyszedłem do dobrze funkcjonującej drużyny. Dopiero co Szachtior w dwumeczu rozbił 5:1 belgijskie Zulte Waregem, które wcześniej nie dało szans właśnie Zawiszy. Mimo że sezon był tam w pełni, od razu zacząłem grać. Wystąpiłem w Lidze Europy przeciwko PSV, przegraliśmy po dwóch golach w samej końcówce. Po remisie z BATE w ostatniej kolejce zajęliśmy trzecie miejsce i znów awansowaliśmy do pucharów. Wszystko nieźle się układało, ale zmienił się trener i nowy powiedział wprost, że nie znajduję się w jego planach. Kilku zawodników odstrzelił, w tym mnie. Jedyne, co zostało mi z pobytu w Soligorsku to debiut w europejskich pucharach i żona, którą przywiozłem do Polski (śmiech).
Czyli jednak wszystko jest po coś.
Jak najbardziej. Tak na to patrzę, cieszę się życiem, zachowuję optymizm na co dzień. Mimo wszystko wiele mi się ułożyło. Mam swój bagaż doświadczeń, kochaną żonę, jesteśmy szczęśliwi. Oby tak dalej.
W lidze białoruskiej rąbanka była jeszcze większa niż u nas?
Spotkałem w Soligorsku starszego trenera, który prezentował typowo radzieckie podejście. Miał specyficzne sposoby przekazywania taktyki. Codziennie przed każdym treningiem siedzieliśmy po 40 minut w gabinecie i przesuwaliśmy magnesy. Głowa aż się gotowała. I to nie była obopólna analiza, byłeś cicho i słuchałeś. W Holandii mogłeś się przyzwyczaić, że jest jakaś merytoryka i dyskusja. A tu tylko czarno na białym.
– Tak? Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Rozumiesz?! Głośniej mi odpowiedz!
Żadnej rozmowy, że może jednak taki czy taki wariant byłby lepszy. Nie, ma być tak i tak, koniec. Tu masz przebiec, tam stanąć i tyle. Co do treningów, zimą okres przygotowawczy trwał trzy miesiące, biegania było naprawdę dużo, ale jak już zaczynała się liga, obciążenia raczej nie odbiegały od normy.
Jak ci się żyło na Białorusi? Tomasz Nowak wspominał, że kraj biedniejszy, ale ludzie bardziej otwarci, mniej pędzący, bardziej rodzinni.
Mogę potwierdzić. Trochę niższy standard życia, więcej szarych budynków, ale mam głównie dobre wspomnienia. No i żonę stamtąd przywiozłem, więc czuję się jakoś związany z Białorusią. Mam ten kraj blisko serca, bliżej nawet niż Holandię. Ludzie w biedzie bardziej się jednoczą. Tata opowiadał, że tak było za komuny, jeden drugiemu pomagał, więcej było ludzkiej solidarności. Dziś panuje demokracja i sam widzisz, co się wyprawia na ulicach.
Żona była jakoś związana z piłką?
Tak, na w-fie zawsze dostawała piłką w głowę (śmiech). Nie miała żadnego związku z tym sportem, nawet nie znała jego zasad. Teraz zrobiła postępy, lubi oglądać moje mecze. Poznaliśmy się na imprezie w Mińsku i tak się zaczęło. Prosta historia.
Ostatnimi protestami na Białorusi przejmujesz się bardziej niż przeciętny Polak.
Niedawno dodałem zdjęcie w socialach, żeby chociaż w taki sposób wyrazić swoje wsparcie dla tych, którzy wychodzą na ulice. Chciałbym, żeby te protesty coś przyniosły, by faktycznie coś się zmieniło. Jest na to szansa, obrazki telewizyjne robią wrażenie, ale ktoś musi Białorusinom pomóc, sami nie dadzą rady. Z Lublina na Białoruś jest rzut kamieniem i naprawdę trudno pojąć, że to tak różne światy. Ludzie przez lata godzili się, że mają Łukaszenkę, że taka władza panuje, choć wiedzieli, że wcześniejsze i jeszcze wcześniejsze wybory były ustawiane. Żyli z przekonaniem, że tak musi być, że nic nie mogą zrobić. Przynajmniej był spokój. Dziś doszli do ściany i nie ma już odwrotu, coś pękło, coś musi się zmienić. Jak w europejskim kraju prezydent może biegać po ulicy z Kałasznikowem? To się w głowie nie mieści. Ale tak jak mówię, musi być pomoc z zewnątrz. Cichanouska przecież startowała teraz tylko dlatego, że jej mąż został zatrzymany, wcześniej nie interesowała się polityką.
Twoje kolana załatwili słynący z ostrej gry Mitchell Donald i Anri Khagush. Masz do nich żal czy nawet o tych postaciach jesteś w stanie myśleć z życzliwością?
Nigdy się nie dowiesz, czy faulowali z premedytacją. Wiadomo, że trudno byłoby celowo sfaulować z zamiarem zerwania więzadeł rywalowi, ale mogli mieć świadomość, na jak ostrą interwencję się decydują. Być może były to czyste przypadki. Nie czułem do nich większej nienawiści czy czegoś takiego. Stało się, czasu nie cofniesz, musisz iść do przodu.
Do Polski chciałeś wrócić od razu po zakończeniu holenderskiego etapu, ale miałeś przeboje podczas testów w Lechii Gdańsk i Cracovii, o których głośno mówiłeś. Dziś bardziej się uśmiechasz czy krzywisz na te wspomnienia?
Zdecydowanie bardziej się uśmiecham. Na przestrzeni lat nabrałem wiele dystansu do otaczającej rzeczywistości. Uderzył mnie brak profesjonalizmu u ludzi obsadzających poważne stołki w klubach. Wypadałoby wyjaśnić, jak przedstawia się sytuacja, albo nie zawracać głowy i nie sprawiać wrażenia, że jest się zainteresowanym, gdy w rzeczywistości się nie było. Co miałem powiedzieć, powiedziałem wtedy, nie chcę do tego wracać. Pewnie niektórzy źle moje słowa odbierali, sądząc, że przyszedł jakiś młodziak i papla jęzorem. Może z jednej strony trochę niepotrzebnie się odzywałem, ale z drugiej, skoro tak właśnie było, dlaczego miałem siedzieć cicho? Szkoda, że zabrakło refleksji, że chłopak spędził w Holandii pięć lat, coś widział i może jednak przynajmniej po części ma rację. Łatwiej było odebrać to tak, że przyjechał arogancki piłkarzyk i myślał, że to czy tamto mu się należy.
Idąc do Górnika Łęczna po spadku z Ruchem traktowałeś ten transfer jako wóz, albo przewóz z dalszym graniem?
Nie. Górnik, podobnie jak Ruch, zleciał do II ligi, usłyszałem jednak o tym klubie wiele pozytywów. Nie ukrywano, że są problemy finansowe, ale celem sportowym jest szybki awans. Zdecydowałem się zejść na ten szczebel, żeby więcej postrzelać, zaliczyć swoje minuty i mecze. No i to się udało. Przez dwa lata zdobyłem 29 bramek, wywalczyliśmy awans, teraz zaczynam trzeci sezon. Zżyłem się z klubem, utożsamiam się z nim i z ludźmi będącymi w szatni, bo to oni są najważniejsi. Cieszę się chwilą i mam nadzieję, że w tym sezonie pokażemy, na co nas stać. Chciałbym powalczyć o coś więcej niż spokojne utrzymanie. System rozgrywek jest taki, że nawet z szóstego miejsca można awansować do Ekstraklasy, więc trzeba stawiać sobie ambitne cele.
Druga szansa w polskiej elicie to teraz twój główny cel?
Byłoby to miłe zaskoczenie, ale nie nastawiam się, że musi tak być. Żyję od meczu do meczu, przed każdą kolejką otwieram ten skarb kibica i analizuję. Naprawdę sprawia mi to dużo satysfakcji.
Mógłbyś iść do Polsatu Sport jako ekspert. Ostatnio mają tam trochę problemów z fachowością przy pierwszoligowych meczach.
Tylko napisz to tutaj, a nie, że coś tylko przebąkiwałeś przez telefon (śmiech).
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/Newspix