W piłkarskim łańcuchu pokarmowym Holandia znajduje się nieporównywalnie wyżej nas. Od lat produkuje piłkarzy na światowym poziomie. Uchodzi za jednego z pionierów w szkoleniu. Rewolucjonizowała futbol. Eredivisie w rankingu UEFA to dziewiąta liga. To wszystko fakty. Dlatego gdy udawało nam się ściągnąć do Ekstraklasy Holendra z ciekawym CV, siłą rzeczy rozbudzał on oczekiwania. Oczekiwania, które rzadko udawało się spełnić. To jedna z większych zagadek naszej ligi – Holendrzy to nacja, która w Polsce nadzwyczaj często zapomina o tym, że potrafi grać w piłkę.
Jako że reprezentacja już za chwilę zmierzy się z de Jongiem i spółką, przygotowaliśmy dla was miniranking dziesięciu holenderskich niewypałów i rozczarowań w Ekstraklasie. Choć do naszej elity trafiło stosunkowo niewielu Holendrów (12 piłkarzy i 4 trenerów, nie bierzemy pod uwagę osób ze stanowisk „działaczowskich”), nie mieliśmy żadnych problemów z wybraniem dziesiątki. Oczywiście, nie chcemy też generalizować. Zauważamy, że także i piłkarze urodzeni w kraju tulipanów mogą być wartością dodaną. Pelle van Amersfoort też przychodził do Ekstraklasy z ciekawym życiorysem za sobą i daje radę. Marko Vejinović – choć jego grę w Polsce należy oceniać dwojako – ogórkiem nie był. A w swoim pierwszym półroczu nawet panem piłkarzem. Ricardo Moniz także pozostawił po sobie dobre wrażenie. Odszedł, bo dostał lepszą ofertę, a nie dlatego, że został pogoniony. Robert Maaskant w końcowej fazie mocno odleciał, ale jednak wyjeżdżał z Polski z tytułem mistrzowskim. Jak się okazało – ostatnim dla „Białej Gwiazdy”. Marciano Bruma pokazał się z dobrej strony w Arce, w Lechu zagrał ledwie osiem meczów, Hesdey Suart zaprezentował w Cracovii przyzwoitość.
I… to tyle. Reszta to mniejsze bądź większe niewypały. Słabiutki bilans. Ale nie przedłużajmy. Zasady są proste – wybieramy dziesiątkę Holendrów, którzy najbardziej rozczarowali w Ekstraklasie.
10. Kew Jaliens
Niewypałem nie był. Zdobył mistrzostwo Polski, przez większość czasu w Wiśle Kraków był podstawowym stoperem. Ale jednak po jego CV można, a nawet trzeba było obiecywać sobie znacznie więcej. W momencie transferu miał 32 lata, a więc jeszcze nie był emerytem. Przyszedł z AZ Alkmaar, sporej firmy, o której sile stanowił przez kilka ładnych lat. No i wisienka na torcie – zaliczył dziesięć meczów w reprezentacji Holandii, pojechał na mundial w 2006 roku, rozegrał na nim jedno pełne spotkanie przeciwko Argentynie. U jego boku grali van der Sar, van der Vaart, Cocu, Sneijder, van Persie czy van Nistelrooy.
Duża sprawa. Zwłaszcza, że mundial nie był dla niego prehistorią, do Wisły przyszedł cztery i pół roku później. Nie dręczyły go kontuzje. Nie tułał się po klubach. Nikt go z ligi holenderskiej nie wyganiał. Niby wszystko się zgadzało. A było… tak sobie. Ani źle, ani dobrze. Jaliens okazał się przeciętnym obrońcą. W składzie Wisły, która przeżywała wtedy swoje ostatnie lata wielkości – raczej zaniżającym poziom. Symptomatyczne, że kibice domagali się gry młodziutkiego wówczas Michała Czekaja, a nie Jaliensa, wokół którego skład chciał budować Robert Maaskant, jego rodak.
9. Mickey van der Hart
Mieliśmy lekkie wątpliwości, czy umieszczać go w tym zestawieniu. Gdybyśmy sporządzali je za rok, całkiem możliwe, że dla bramkarza Lecha – obecnie kontuzjowanego – zabrakłoby miejsca wśród rozczarowań. Przychodził jako jeden z tych golkiperów, którzy dobrze grają nogami. Na początku sezonu okazało się, że może i celnie kopie, ale słabo gra rękami.
Największym zarzutem do niego była gra na przedpolu. Ale też nie spędziliśmy końcówki sezonu pod kamieniem, by nie zauważyć, że zaliczył swoje redemption. Może nie jakieś spektakularne, ale choćby półfinał Pucharu Polski, gdy bronił karne z kontuzją, będzie wspominany po latach. Po gościu, który rozegrał ponad sto meczów w Eredivisie, spodziewaliśmy się jednak więcej niż statusu jednego ze słabszych fachowców w lidze.
8. Johan Voskamp
Ostro recenzował go Piotr Parzyszek: – Przyzwyczaiłem się do tego, co w Polsce mówi się o lidze holenderskiej. Właśnie przez takich graczy jak Voskamp te głosy będą się pojawiać ciągle. On przyjechał do Polski tylko po pieniądze. Nie żeby grać w piłkę i dobrze się pokazać, tylko zgarnąć pieniądze i wrócić do Holandii.
Michał Janota dodawał z kolei, że to przeciętniak, który głównie dostawia nogę. Ale i tacy są potrzebni, a liczby miał bajeczne. 29 bramek? 6 asyst? A sezon wcześniej 22 bramki i 11 asyst? Potężne statystyki, nawet biorąc poprawkę na to, że w Holandii łatwiej napastnikowi o gole. Niby był częścią mistrzowskiego Śląska, niby zapakował sześć bramek w jednym sezonie (w drugim – zero), ale jednak spodziewaliśmy się czegoś ekstra, a nie przeciętniaka, który trafił do dobrze funkcjonującej maszynki.
7. Ben van Dael
Dziwny typ. Przyszedł do Zagłębia jako koordynator akademii, od początku z nastawieniem „ja was nauczę wszystkiego na nowo”. I może dobrze, bo taka przecież była jego rola. Miał wzmocnić struktury szkolenia i zaszczepić w Lubinie holenderską myśl. Szybko awansował na stanowisko trenera pierwszego zespołu. Najpierw jako asystent Mariusza Lewandowskiego, później jako tymczasowa jedynka, finalnie – jako szkoleniowiec na stałe. Chciałoby się rzec – na lata.
Dokończył sezon awansując do grupy mistrzowskiej. Wyniki osiągał niezłe, ale przegrał słynnym zgrupowaniem w Holandii, za którym mocno optował. W klubie dziwiono się – po co wydawać kasę na zagraniczny obóz latem, skoro w Polsce jest tyle topowych ośrodków, do których przyjeżdżają duże, europejskie marki? Zdziwienie było tym większe, że na miejscu warunki wcale nie były sielankowe. Słaby hotel przy trasie, problem ze sparingpartnerami, duże odległości do boisk. Czar prysł, gdy okazało się, że van Dael regularnie wymyka się z hotelu, by odwiedzić mieszkającą nieopodal rodzinę. Człowiek, który sprzedawał swoje pomysły jak prawdę objawioną okazał się typem wykorzystującym klub dla własnych korzyści. Szybko został zwolniony.
6. Theo Bos
Jasne, gdyby nie trafił na Wojciechowskiego, popracowałby z pewnością dłużej, a może nawet dostałby czas na wyjście z kryzysu. Ale Józek jest jaki jest, więc Bos wytrwał w Polonii tylko pięć meczów. Dwa pucharowe (odpadł z Lechem) i trzy ligowe (jeden remis, dwie porażki). Przyszedł z polecenia Leo Beenhakkera, po którego usługi zgłosił się JW, ale Holender grzecznie odmówił.
Swojego kumpla po fachu – znając co nieco nasze realia – uczciwie ostrzegł. No i ten wziął od Wojciechowskiego, wraz z całym sztabem, kasę za pół roku z góry, zabezpieczając się na wypadek przedwczesnego zwolnienia. Ale przynajmniej został wspaniale pożegnany. „Gazeta Wyborcza” pisała: Theo Bos i jego asystenci Marc van Hintum i Bogusław Kaczmarek pożegnali się wczoraj z klubem i drużyną. Majdan wręczył Bosowi czekoladę, piłkarze podziękowali byłym trenerom w szatni.
5. Michael Lamey
PSV Eindhoven, Arminia Bielefeld, Leicester. Mecze w Lidze Mistrzów, trzy mistrzostwa Holandii, dwa sezony w 1. Bundeslidze. Klasyka gatunku – całkiem ciekawe CV i zawitanie do Polski (konkretnie do Wisły Kraków) w momencie, gdy jest się już po drugiej stronie rzeki. Lamey dostał duże zaufanie od Roberta Maaskanta, ale skończył w niezbyt przyjemnych okolicznościach – został zesłany przez Michała Probierza do rezerw, a później rozwiązał kontrakt.
Po czym… trafił na testy do West Hamu. Ale tam został pogoniony, zakotwiczył więc w Eredivisie. Polskim piłkarzom z większym trudem przychodziło zakręcenie ruletką niż Lameyem. Wybraliśmy go najgorszym obrońcą sezonu 11/12. A miał być przecież wartością dodaną dla Wisły, która pomoże w walce o Ligę Mistrzów.
4. Collins John
Nazbierał sześć razy więcej meczów w Premier League niż minut w Ekstraklasie. Duża sztuka. Ale do Polski przychodził już jako piłkarski trup (choć 28-letni) wożący się na CV. A to robiło wrażenie – głównie za sprawą Fulham, w którym zagrał 95 meczów. Miał debiut w reprezentacji Holandii, strzelał bramki Manchesterowi United czy Liverpoolowi. Do Piasta Gliwice trafił w 2013 roku, a zanim do tego doszło…
- w 2007 roku został wypożyczony do Leicester (wtedy Championship), a następnie do Watfordu (także Championship, był drugoplanową postacią)
- wypożyczono go do NEC Nijmegen (prawie nie grał)
- spędził rok w Belgii w KSV Roeselare (grał okazjonalnie)
- pokopał przez rok w MLS
- nie grał w lidze azerskiej
- pusty przelot w lidze irańskiej
- nie grał w League Two
Aż w końcu skusił się Piast. No któż mógł się spodziewać, że to się nie uda? Collins deklarował chęć powrotu do profesjonalnej piłki, ale mu nie wyszło. W Piaście dostał tylko 15 minut. W świat poszła informacja, że dobrodusznie oddał wszystko, co w Gliwicach zarobił, ale była to bujda na resorach. Może nie kosztował gliwiczan Bóg wie ile, ale swoje na nim stracili. Zupełnie bez sensu. Z całej dziesiątki był zdecydowanie najmniej kompetentną postacią, ale umieszczamy go na czwartej pozycji, bo osiągnął dokładnie tyle, ile się spodziewaliśmy.
3. Koen van der Biezen
Najwięcej mówi o nim fakt, że kibice Cracovii szybko zaczęli na niego wołać „van der Błazen”. W rankingu ląduje tak wysoko, bo mieliśmy wobec niego znacznie wyższe oczekiwania. Ekstraklasa okazała się dla niego czarną dziurą. Sami spójrzcie, komicznie wygląda ten bilans:
- 10/11, Go Ahead, 2. liga holenderska: 16 goli, 8 asyst
- 11/12, Cracovia: 4 bramki, 1 asysta
- 12/13, Karlsruher SC, 3. Bundesliga: 15 goli, 7 asyst
A później był drugim najlepszym strzelcem swojego zespołu po awansie do 2. Bundesligi. Coś w sobie musiał mieć, ale w Polsce kompletnie mu nie wyszło. Z piłką przy nodze wyglądał tak, jakby jego organizm nie był wyposażony w stawy. Gdy już dochodził do sytuacji – piłka zwykle szła w maliny. W Krakowie miał swój jeden moment – strzelił gola na wagę zwycięstwa w derbach z Wisłą.
2. Fred Benson
Przed transferem do Lechii – 18 goli i 10 asyst w drugiej lidze holenderskiej. Nie w całej karierze, a w jednym sezonie. Wcześniej zaliczył dwa sezony, w których przekroczył barierę dziesięciu bramek. Na papierze wyglądało to nieźle, Lechia mogła myśleć, że ściągając go wygrywa los na loterii. On sam przyznawał – wybrał Polskę dla kasy.
„Potrafi strzelić najpiękniejszego gola sezonu, ale czasami nie umie wykonać najprostszej rzeczy na boisku” – zachwycał się w „Przeglądzie Sportowym” holenderski dziennikarz. W Ekstraklasie wciąż nie potrafił prostych rzeczy, ale zapomniał także o tych spektakularnych. Swoje miejsce na kartach historii ma – strzelił pierwszego gola na nowym stadionie w Gdańsku. Historia pokazała, że był to też jego ostatni gol w Polsce. Po pół roku zawinął się – o dziwo – do Eredivisie.
1. Fabian Serrarens
Człowiek, który wyznaczył nowe standardy. Wcześniej liczyliśmy szrotowym napastnikom minuty bez gola, jemu musieliśmy bez celnego strzału. Na pierwszy czekaliśmy aż 660 minut. Po całym sezonie nazbierał ich aż pięć. Przez 1375 minut. Na gola zabrakło, ale może gdyby dostał w Ekstraklasie jeszcze ze dwa sezony?
Na początku mówiliśmy – spokojnie, odpali, przecież chwilę przed przyjściem do Arki sieknął hat-tricka na poziomie Eredivisie. Ogórek nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego. Później zachodziliśmy w głowę – jak taki szrot mógł strzelić trzy gole w jednym meczu w lepszej lidze? Na swoje nieszczęście, Arka podpisała z nim kontrakt opiewający na kwotę 60 tysięcy miesięcznie. Gdyby spalić te pieniądze w piecu, byłoby więcej pożytku – przynajmniej na chwilę podniosłaby się temperatura, a nie ciśnienie.
Fot. FotoPyK