Gdyby spojrzeć na terminarz pierwszej kolejki beniaminków, mogło się wydawać, że to Stal Mielec trafiła najlepiej. Wyjazd do Płocka na mecz z Wisłą, która budowana jest pokracznie, na zasadzie „jeśli Marek Jóźwiak cię zna i ma twój numer w telefonie, to pewnie cię weźmie”. Co gorsza dla kibiców Nafciarzy, ich dyrektor sportowy nie zapisał sobie kontaktów do specjalnie dobrych zawodników, tylko pod szybkim wybieraniem ma Patryka Tuszyńskiego. I cóż, te nasze przewidywania co do klasy rywala się sprawdziły, ale Stal i tak nie wygrała. A czy powinna? Jeszcze jak.
Po pierwsze dlatego, że Wisła Płock zagrała bardzo słabo. Normalnie szukamy porównań w głowie, ale tutaj nie musimy sobie niczego wyobrażać, bo życie samo to porównanie przyniosło – Nafciarze wyglądali jak gruz na umownych już trybunach. Ich akcje miały tyle polotu i składu, co właśnie on. Dość przecież powiedzieć, że pierwszy celny strzał, na jaki zdobyła się ekipa Sobolewskiego, to była próba Szwocha zakończona bramką. To jest chyba dość niepoważne – mieć u siebie beniaminka i przez 89 minut nie potrafić strzelić w ten nie najmniejszy prostokąt.
Choć gdyby o skuteczność tu się wszystko rozbijało, to nie byłoby tak źle, ale po prostu Wisła Płock nie miała żadnego pomysłu na swoje akcje. Dziś chyba dostaliśmy pierwszy odcinek serialu pod tytułem „O ile gorzej będzie bez Furmana?”. Wisła oczekiwała, że szybko w jego buty wskoczy Hubert Adamczyk, ale sorry: nie, nie i jeszcze długo nie. Ewidentnie brakowało kogoś, kto siądzie za kierownicą i będzie decydował, jak kolejna akcja się rozwinie.
No bo z czego zapamiętamy Wisłę? Wielu szans nam nie dała.
W pierwszej połowie nie trafił Kocyła w sytuacji sam na sam, ale tam przecież było więcej szczęścia niż rozumu, gdy Lisowski z Kościelnym minęli się z piłką. Żeby samemu coś skonstruować – niemożebne ciężary. I nie zmienia naszej opinii bramka. Fakt, ładna. Celne, długie podanie w pole karne od Rasaka, szybka wrzutka Pawlaka i Szwoch dostawia głowę. Ale serio, z beniaminkiem było was stać tylko na tyle przez cały mecz?
Nie mamy wątpliwości, że Wisła powinna ten mecz przegrać. Dosłownie kilkadziesiąt sekund przed bramką wyrównującą okazję miał Tomczyk po zagraniu Matrasa, ale strzelił w Kamińskiego. Zawiodło przyjęcie, piłka była zbyt bliskiego Kamińskiego, kąt został tak skrócony, że bramkarz był na wygranej pozycji. Lepsze przyjęcie, lepszy strzał, mamy 2:0 i do widzenia.
Szkoda tej Stali, bo przynajmniej miała pomysł na mecz.
Owszem, stała w defensywie (posiadanie 62% do 38% na korzyść Wisły), ale co jakiś czas wychodziła z atakami. Dwa razy próbował Forsell, raz Mak, za każdym razem czujny był Kamiński, natomiast ostatecznie i tak mielczanom wpadło. Jeszcze próbę Forsella odbił Kamiński, dobitkę zresztą też, jednak Żuk z Rzeźniczakiem byli tak „pomocni”, że do piłki dopadł Prokić i z trzech metrów z całej siły załadował bramę.
Po tym trafieniu obraz meczu nie ulegał zmianie, Wisła nie wyglądała na drużynę, która goni wynik ze wszystkich sił i za wszelką cenę, Stal dość swobodnie rozbijała jej ataki. Choć słowa „ataki” używamy z lekkim niesmakiem, bo jak wspomnieliśmy, najsensowniejsze to wszystko nie było. Ale na końcu zdarzył się Stali – jak mawia Szpakowski – jeden, jedyny błąd i wpadło.
Zapłaciła Stal frycowe, co obserwujemy nie pierwszy raz: beniaminkowie, jak na przykład Raków sezon temu, często tracą w ten sposób punkty. A Wisłę Płock chyba jednak trzeba ogrywać. Na razie wygląda na to, że największym atutem Nafciarzy jest reorganizacja rozgrywek. Gdyby spadały trzy ekipy, świeciłaby się czerwona lampka. A tak to pewnie dojadą do utrzymania na takich meczach, tylko pytanie, co dalej?
Fot. FotoPyk