Gdybyśmy pisali ten tekst w tempie gry Legii, czytalibyście go najwcześniej po świętach. Wielkanocnych. Gdyby wynalazcy mieli tyle pomysłów co legioniści na swoje akcje, wciąż dojeżdżalibyśmy dorożkami do pracy, a w niej siedzieli przy lampach naftowych. Gdyby nie słupek jakiegoś gościa z mistrza Irlandii Północnej, wciąż oglądalibyśmy to pasjonujące inaczej widowisko, ponieważ byłaby dogrywka. Nie chcemy pytać, co to właściwie było. Bo wiemy. To był polski klub w europejskich pucharach. Ostatecznie awansował, ale znacie następne zdanie na pamięć w jedną i drugą stroną: z taką grą w kolejnych rundach nie ma szans na nic.
W jedenastu na jedenastu nie szło. Potrzeba było wsparcia w postaci wykluczenia rywala, by mur, jaki zbudowało potężne Linfield, w końcu się skruszył. Wtedy Legia mogła przeprowadzić kluczową akcję, znaleźć trochę miejsca przed polem karnym, bo osłabionemu przeciwnikowi akurat zabrakło kogoś do asekuracji. I wpadło. Kante uderzył z dystansu, bramkarz nie mógł nic zrobić, piłka wleciała przy słupku.
Radość. Euforia. Spełnienie marzeń.
Ech, tak szczerze mówiąc to nie mamy już siły ironizować, bo ten mecz był wyczerpujący. Psychicznie. Przestańmy się oszukiwać, że Linfield mogło być groźne, ponieważ w zeszłym sezonie doszło do czwartej rundy eliminacji Ligi Europy. Tak, doszło, po drodze eliminując Czarnogórę i Wyspy Owcze, ale jak trafiło wcześniej na poważniejszego rywala – Rosenborg – to dostało w łeb 0:6 w dwumeczu. Nie postawilibyśmy żadnych pieniędzy, że to ekipa specjalnie lepsza od Bełchatowa, z którym Legia bardzo łatwo się rozprawiła w Pucharze Polski. Przyjechali z Wysp, pokopali, jak wymienili cztery celne podania, to mieli święto.
Natomiast i tak czy siak Legia się z nimi męczyła. Już nie wiemy, czy my i tak przeceniamy tę skrajnie gnojoną polską piłkę, czy po prostu jak dochodzi do spotkania w Europie, to ktoś naszym wbija gwoździe w głowy. Fajnie, że jest zwycięstwo, ale cholera… Oczekiwaliśmy, że rywal będzie się bronił rozpaczliwie, wybijał z linii kilka razy, że bramkarz będzie miał masę pracy.
A tu co? A tu nic.
Bezsensowne klepanie przed polem karnym nawet nie w żółwim tempie, nie chcemy obrażać żółwi, to są sympatyczne zwierzęta. Czy nie można zagrać z pierwszej, czy zawsze trzeba tę pieprzoną piłkę sto razy dotknąć, zanim się odegra? One jest jakaś piękna, czy jak? Do tego regularne wrzutki w pole karne z niezbyt przygotowanych pozycji, a nawet jak się ma Pekharta, to granie na dośrodkowania z Irlandczykami nie jest pomysłem godnym medalu, chyba że z kartofla.
Nic ciekawego z tego nie mogło wyjść, nawet Linfield musiało się przed takim kasztaniarstwem bronić. Trudno nawet wymieniać jakieś sensowniejsze okazje do strzelenia gola przed trafieniem Kante. Pekhart uderzył z głowy, ale bramkarz złapał, próba Mladenovicia po rykoszecie przeleciała nad poprzeczką… Dajcie spokój.
Potem, owszem, jak goście stracili bramkę to zrobiło się luźniej i na przykład Rosołek pocałował aluminium, ale najlepsze (najgorsze) w tym wszystkim jest to, że przyjezdnym też brakowało centymetrów i byłaby dogrywka. Spróbował Manzinga z narożnika pola karnego, Boruc chyba musnął piłkę, a ta wpadła na słupek.
Być o włos od dogrywki z Linfield, które gra w dziesiątkę i strzela ci w słupek. Przecież to już jest wstyd, fart chciał, że nie było absolutnej kompromitacji.
I słuchajcie, panowie, nie próbujcie nawet mówić po meczu, że brakuje jeszcze czucia piłki, zgrania, rytmu meczowego, odpowiedniej fazy księżyca czy błogosławieństwa od papieża Franciszka. Przyznajcie, że zrobiliście kupę, ale przy dużym skupieniu i szczęściu udało wam się ją spuścić. I weźcie się w garść. Macie wszelkie warunki, by tym razem nie skompromitować się w Europie. Słupek od mistrza Irlandii Północnej to było ostatnie ostrzeżenie.
Legia Warszawa – Linfield 1:0
Kante 82′
Fot. FotoPyk