Reklama

Sasal o meczu z Wisłą Kraków: W przerwie przy 0:0 w szatni była złość

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

17 sierpnia 2020, 16:24 • 8 min czytania 6 komentarzy

Największą sensacją pierwszej rundy Pucharu Polski było zwycięstwo trzecioligowego KSZO Ostrowiec Świętokrzyski nad Wisłą Kraków. O tym meczu porozmawialiśmy z trenerem KSZO, Marcinem Sasalem, niegdyś szkoleniowcem między innymi ekstraklasowej Korony Kielce.

Sasal o meczu z Wisłą Kraków: W przerwie przy 0:0 w szatni była złość

Dlaczego w szatni KSZO przy remisie panowała złość? Jakie są jego zdaniem słabe punkty Białej Gwiazdy? Za co obejrzał w tym meczu czerwoną kartkę? Co to zwycięstwo znaczy dla KSZO i jego piłkarzy?

***

Czego pan się spodziewał przed meczem z Wisłą Kraków?

Znając charakter swoich zawodników – nie było strachu. Nikt w KSZO się meczu z Wisłą nie przestraszył. Mieliśmy swoją taktykę i swoje atuty. Zauważył je nawet trener Skowronek, mówiąc, że stałe fragmenty gry są naszą mocną bronią. Jeśli chodzi o organizację gry, Wisła lepiej operowała piłką. Mają zawodników z wyższej półki. Natomiast my nie jesteśmy zbiorem przypadkowych ludzi. Mamy zawodników z przeszłością w Ekstraklasie, pierwszej lidze. Mamy zawodników, którzy być może trafią tam w przyszłości – na pewno mają na to szanse.

Trzy tygodnie temu – można to sprawdzić – mówiłem, że możemy w Pucharze Polski sprawić niespodziankę. Nie chciałem trafić w losowaniu tylko na Piasta i Legię, bo to są drużyny świetnie zorganizowane. Nie chcieliśmy też trafić na pierwszoligowca, który miałby mniej medialną nazwę. Najbardziej nas urządzało albo trafienie kogoś z naszego poziomu, a więc zdobywcę regionalnego pucharu, albo kogoś, kto swoją medialnością zwróci uwagę, ale nie będzie całkiem poza naszym zasięgiem.

Reklama
Jak drobiazgowo przyglądał się pan Wiśle Kraków po losowaniu?

Generalnie, co normalne, oglądam dużo meczów – czy ligi zachodnie, Ekstraklasę i pierwszą ligę – więc nie jest tak, że Wisły nie znałem. Trochę powtórzyłem sobie skrótami w internecie. Starałem się też od Podbeskidzia dostać ich mecz z Wisłą sprzed tygodnia, ale trener nie wyraził zgody na przekazanie materiału. OK, obeszliśmy się bez tego.

Wiedzieliśmy jak Wisła gra. Że buduje akcje bokami, a ósemka i dziesiątka schodzą do skrzydła. 4-4-2, dwóch dość mobilnych napastników, którzy starali się wyciągać obrońców. Uczulałem, żeby maksymalnie jeden wychodził. To samo na bokach, Wisła stara się wyciągać bocznych obrońców skrzydłowymi, a potem w puste przestrzenie wbiega ósemka lub dziesiątka. Jest to ciekawe rozwiązanie, natomiast pewnie z rywalami ekstraklasowymi będzie grała inaczej. Zwracałem też uwagę na Żukowa. Organizuje grę, dużo otwiera przestrzeni. Mieliśmy problem, by go zneutralizować, to dobry zawodnik, dużo widzi.

Mieli bardzo fajne otwarcia, ale byliśmy przygotowani, w treningu taktycznym pracowaliśmy nad bronieniem takich sposobów ataku. Oczywiście Wisła i tak miała swoje okazje, bo to dobry zespół, bramkę też strzeliła po ładnym rozegraniu. Ale dla mnie najistotniejsze, że gdy ten gol padł, nie stanęliśmy. Był taki kwadrans w środkowej części meczu, kiedy Wisła ani razu nam nie zagroziła. To był kluczowy moment, takie przełamanie. Staraliśmy się grać swoje, atakować. Nawet ten stały fragment gry i wyrównanie. Majewski trafił, ma duży zasięg głową, tak trenujemy. Ale też sam fakt, że był korner, to zasługa zdobywania przestrzeni. Na pewno to nie był mecz, jaki kiedyś miałem w Dolcanie: przyjechał Widzew, oddał dziewiętnaście strzałów, my jeden i wygraliśmy 1:0. Wisła nas nie zdominowała.

Przy drugiej bramce wykorzystaliśmy kontratak, gdzie zawsze wpajam, by w takiej sytuacji od razu szukać skrzydłowego lub napastnika. Stanisławski w tej akcji pokazał odważne decyzje. Przyjęcie, oddanie strzału słabszą nogą… wielu by się na to nie zdecydowało. Gol w idealnym momencie, Wisła już nie miała czasu odpowiedzieć. Ja przyznam, już się szykowałem do dogrywki, zastanawiałem się czy jeszcze jedną zmianę zostawić.

Stało się, dla nas to fajna promocja. KSZO od wielu lat próbuje odbudować swoją markę, ma tradycje, wielu pamięta sezony w Ekstraklasie i pierwszej lidze – działacze i kibice robią wszystko, by to wróciło. Szkoda, że tego meczu nikt nie transmitował. Raz, że to było ciekawie spotkanie, a dwa, że atmosfera była znakomita. Prawie cztery tysiące ludzi na stadionie, doskonała oprawa. To też pokazało, że jest zapotrzebowanie w Ostrowcu na dużą piłkę.

Reklama
Pan zobaczył w tym meczu czerwoną kartkę za dyskusję z arbitrami.

Ja lubię podyskutować. Nie robiłem tego w sposób arogancki, ubliżający. Sędzia wpisał w protokół, że to czerwona kartka za dyskusję. Takie są procedury, ma obowiązek ją pokazać, gdy jest dyskusja na płycie boiska. Wyjaśnialiśmy po meczu kwadrans w pokoju sędziowskim konkretne sytuacje. Jak ktoś zobaczy spalonego po wybiciu z piątki, to chyba jest elementarne zdarzenie i może być irytujące. O tej sytuacji chciałem porozmawiać. Rozstaliśmy się w zgodzie. Nie ma żadnego znaczenia, czy Sasal dostał czerwoną kartkę czy nie. Może powinienem być spokojniejszy, porozmawiać po meczu, w budynku. Ale emocje robią swoje. Czytałem książkę o Łobanowskim – nie potrafiłbym siedzieć spokojnie na ławce cały mecz jak on. Czasu nie cofnę, konsekwencję poniosę.

Czasem zdarzało mi się nie zapanować nad emocjami, ale też pamiętam jedną sytuację, gdy taka presja nie zaszkodziła. W pierwszej lidze po meczu z Miedzą powiedziałem może słowo za dużo. Ale na następny mecz przyjechał sędzia zawodowy z Ekstraklasy, pan Złotek, wygraliśmy 1:0 po bardzo dobrze przesędziowanym meczu i utrzymaliśmy się w lidze.

Co pan mówił swoim piłkarzom po tej wygranej?

Pierwsza sprawa, należałoby wrócić do przerwy. Bo chłopaki reagowali emocjonalnie, mieli pretensje do siebie. Musiałem ich uspokoić: panowie, jest 0:0, a my kłócimy się o niuanse, że ktoś czegoś nie zrobił…

Przy 0:0, i tak świetnym wyniku, w szatni była kłótnia?

Tak, bo chcieliśmy wygrać ten mecz. Fakt, że to dobrze pokazuje mental tej szatni. Nie było podejścia: OK, 0:0 to dobry wynik. Były pretensje o niewykorzystane sytuacje i to, że pewne rzeczy można było zrobić lepiej. Sportowa złość, zespół żył. W tym momencie musiałem aż trochę uspokoić zespół.

Po meczu nic nie trzeba było mówić. Piłkarze, jak zwykle, puścili „Mój jest ten kawałek podłogi” i wszyscy się cieszyli, śpiewali. Przybyliśmy sobie piątki, a nawet troszeczkę więcej, bo faktycznie euforia, wszyscy w świetnych humorach. A że to dobra szatnia, najlepiej pokazuje, że ja, wychodząc 1,5 godziny po meczu, nie wychodziłem ostatni. Integrują się ze sobą, jesteśmy kolektywem.

Nie mieliśmy komfortu przed tym meczem. Źle zaczęliśmy III ligę. Pojechaliśmy do Sieniawy, czyli wioski, i biliśmy głową w mur. Przegraliśmy. Wszyscy się na nas po tym meczu poobrażali. Odcięliśmy się od tego, wyrzuciliśmy to z głów, wygraliśmy kolejne mecze z Orlętami, a także z rezerwami Cracovii po długiej podróży i w trzydziestostopniowym upale. Nie kombinowaliśmy z przekładaniem meczów ligowych, jak choćby Orlęta Radzyń. Graliśmy środa-sobota, w większości tym samym składem.

W waszym składzie zagrał choćby 41-letni Marcin Kaczmarek, a jak widać nie dał się dużo młodszym ekstraklasowym piłkarzom.

Marcin jest w radzie drużyny razem z Pawłem Kaczmarkiem i Wojciechem Trochimem. Ja sam ich wyznaczyłem, mają trzymać tę szatnię i tak też się dzieje. Badamy organizmy, czy chodzi o wydolność, czy tkankę tłuszczową, ilość wody. Starsi piłkarze wciąż wyglądają dobrze w tych aspektach, a dla młodych to świetna lekcja. Widzą, że można w wieku 40 lat grać na dobrym poziomie, natomiast przypadku w tym nie ma. Trzeba coś z siebie dać. W określony sposób się prowadzić. W okresie pandemicznym obliczyliśmy, że każdy przebiegł około 160 kilometrów. Ja też w tym okresie zaangażowałem się w te treningi, sam siebie testowałem i mniej więcej tyle samo przebiegłem, na sobie widząc jak organizm reaguje.

Mieliśmy z Marcinem taki moment na początku czerwca, kiedy klub się zastanawiał: przedłużyć kontrakt? Pomoże jeszcze, nie pomoże? Byłem za tym, żeby przedłużył, Marcin przynajmniej sezon na pewno sobie poradzi.

Jakie są cele dla KSZO? Po takiej wygranej pewnie oczekuje się po was, że powalczycie o awans z III ligi, natomiast to są trudne rozgrywki, 21 drużyn, doszła Stalowa Wola…

Nie wywiesiliśmy sztandaru: awans za wszelką cenę. Chcemy jesienią jak najlepiej punktować, a wiosną zależnie jaka będzie sytuacja w tabeli – zobaczymy. Nie mamy bardzo szerokiej kadry, mogą przeszkodzić kartki, kontuzje – na razie tego unikamy, tylko Kuba Chrzanowski miał pęknięty obojczyk, ale leczenie jest na etapie końcowym. Na 24 osoby w szatni dziesięciu to młodzieżowcy, a jeszcze trzech zawodników dopiero co zeszło ze statusu młodzieżowca. Średnia wieku, przy czterdziestoletnim Marcinie, to 23 lata. Te proporcje doświadczenia do młodzieńczej fantazji są zachwiane, by deklarować się co do awansu. Wolę więc chłodzić nastroje.

Ale zarazem… informować zarząd, że jeśli chcemy awansować, musimy mieć budżet na jeszcze dwóch doświadczonych zawodników. Czynnik ekonomiczny jest kluczowy, to jasne. Ale może już ten mecz z Wisłą coś w tym temacie zmieni, bo prowadzone są rozmowy ze sponsorami, a prezes ma teraz w tych rozmowach dodatkowy atut. Na pewno KSZO ma potencjał, by grać wyżej, to widać choćby po zainteresowaniu kibiców.

A jakim to zwycięstwo było wydarzeniem dla pana osobiście? Trochę daleko panu od trenerskiej karuzeli, na której niegdyś się znajdował.

Nigdy nie dzwoniłem po klubach, żeby się reklamować. Robiłem w życiu różne rzeczy i żadnej pracy się ani nie boję, ani nie wstydzę. Jak ktoś spojrzy w moje CV, to nie pracowałem tylko w B-klasie. Poza tym na wszystkich poziomach od A-klasy do Ekstraklasy. Prowadziłem młodzieżową reprezentację Polski, pracowałem z młodzieżą wszystkich kategorii, nawet z przedszkolakami, gdy w Lublinie z prezesem Bartnickim uruchamialiśmy taki projekt.

Czy tęskni się za pracą wyżej? Mam na to inne spojrzenie. Poprowadziłem tu około pięćdziesięciu meczów, znacznie więcej w pierwszej lidze. Niektórzy trenerzy z najwyższych lig mówią: nie pójdę do niższych lig, bo już nie wrócę. A tu tak samo jest presja, kibice tacy sami i ludzie, którzy chcą pracować. Odebrałem mnóstwo SMS-ów po meczu z Wisłą, również od osób, z którymi dawno nie miałem kontaktu, ale realnie chodzę po ziemi. Żyję najbliższym meczem, ja niczego w życiu za wszelką cenę robić nie muszę.

Fot. FotoPyK

***

Tam, skąd pochodzę, nie istniała grawitacja. Pięć złotych nie spadało na ziemię – przeczytaj duży, przekrojowy wywiad z trenerem Sasalem

 

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...