13 marca 2001 roku Ståle Solbakken, wówczas 33-letni piłkarz FC Kopenhagi, jak co dzień wybrał się na trening. Nie mógł wiedzieć, że zajęcia opuści… martwy. Tak się przynajmniej wydawało klubowemu lekarzowi, który przeprowadził rozpaczliwą akcję ratunkową, udzielając nieprzytomnemu zawodnikowi pierwszej pomocy. – Jego serce przestało bić – przyznał potem doktor. Aż trudno uwierzyć, że mówił o tym samym człowieku, który wczoraj, a zatem przeszło 19 lat po tamtych dramatycznych wydarzeniach, jako trener awansował z Kopenhagą do ćwierćfinału Ligi Europy.
Śmierć kliniczna
– W ogóle nie wiedziałem, co się wydarzyło, gdy odzyskałem przytomność leżąc na oddziale intensywnej terapii – opowiadał Solbakken w rozmowie z portalem dagbladet.no. – W szpitalu powiedziano mi, że podczas treningu nagle osunąłem się na ziemię z powodu zatrzymania akcji serca. Nie oddychałem przez kilka minut. Na szczęście klubowy lekarz, Frank Odgaard, był wtedy z nami i mógł od razu udzielić mi pomocy. To dzięki jego błyskawicznej reakcji moje serce nie zatrzymało się na dobre.
Kiedy ambulans odebrał Solbakkena z ośrodka treningowego klubu, znajdował się on w stanie śmierci klinicznej. Dopiero po siedmiu minutach, które dla świadków zdarzenia ciągnęły się niczym wieczność, ratownikom udało się wznowić u piłkarza akcję serca. Solbakken przyznaje jednak, że dla niego samego całe to wydarzenie w gruncie rzeczy nie było szczególnie traumatyczne. Z prostej przyczyny – on po prostu niczego nie pamięta. Znacznie gorzej znieśli to jego koledzy z boiska, a przede wszystkim rodzina, którą natychmiast ściągnięto do Kopenhagi z Norwegii. Podczas lotu zdesperowana matka piłkarza zaczęła planować pogrzeb swego syna. A nawet kiedy lekarze mieli już pewność, że Solbakken przeżyje, nie mogli od razu zagwarantować jego bliskim, że mózg pacjenta nie uległ uszkodzeniu.
Piłkarz przez trzydzieści godzin przebywał w stanie śpiączki. – Dla mnie to było bardzo gwałtowne doświadczenie. Żyłem, umarłem i znów ożyłem – pisał Norweg w swojej autobiografii. – Można powiedzieć, że ze wszystkich, którzy byli w jakiś sposób uwikłani w tę sytuację, to ja najlżej przez nią przeszedłem.
Nieprzytomny Staale Solbakken odbierany z treningu przez ratowników medycznych.
Okazało się, że norweski zawodnik urodził się z wadą serca, której z jakichś przyczyn nie wykryto przez całą jego karierę. – Piłkarze należą do najlepiej przebadanych ludzi na świecie. Wielokrotnie zmieniałem kluby, przy tej okazji zawsze poddawano mnie gruntownym, kompleksowym badaniom. Żaden z lekarzy nie doszukał się nieprawidłowości w pracy mojego serca – dziwił się Solbakken.
Do jego organizmu wszczepiono zatem rozrusznik, uruchamiający się, gdy serce pracuje nieprawidłowo. Na boisko już nigdy nie wrócił. Niedługo po wyjściu ze szpitala ogłosił odwieszenie butów na kołku. I znalazł się tym samym w bardzo niewdzięcznym położeniu. Przed wypadkiem był przekonany, że przed nim jeszcze ładnych kilka lat grania na dobrym poziomie. Lekarze nie zabronili mu wprawdzie kategorycznie kontynuowania przygody z futbolem, ale poinformowali wprost, że dalsze wyczynowe uprawianie sportu może mieć dla niego opłakane konsekwencje. – Ryzyko nie było duże, lecz istniało. W trosce o rodzinę postanowiłem więc zakończyć karierę.
Z piłkarskiej pasji Norweg jednak nie zrezygnował.
Jeszcze wiosną 2001 roku wszędobylski Roy Hodgson, który w tamtym czasie prowadził akurat FC Kopenhagę, dołączył Solbakkena do swojego sztabu szkoleniowego. Choć Staale rozegrał w barwach duńskiego klubu raptem kilkanaście spotkań, poczuł niesamowitą więź z miejscem, w którym otarł się o śmierć. – Nauczyłem się patrzeć na życie z szerszej perspektywy, cieszyć się każdym dniem – opowiadał. – Najważniejsze, to nie dać sobie wytrącić radości z przeżywania małych chwil. Takich jak porażka czy zwycięstwo w meczu piłkarskim. Jako człowiek, który przeżył śmierć kliniczną, mogę powiedzieć z całą stanowczością – na świecie nie ma nic ważniejszego od futbolu.
Kłótnia w Wimbledonie
Solbakken w Kopenhadze był już na ostatnim etapie swojej piłkarskiej kariery. Całkiem ciekawej, trzeba powiedzieć. 58 występów w narodowych barwach to wynik, który mówi sam za siebie. A przecież w ostatniej dekadzie XX wieku reprezentacja Norwegii była naprawdę mocna. Solbakken zakwalifikował się z nią na mistrzostwa świata do Francji, a także na Euro 2000. W tym drugim turnieju jednak nie wystąpił w tak dużym wymiarze, na jaki z pewnością liczył. Wszystko z powodu kontuzji, jakiej doznał na krótko przed startem mistrzostw. Norwegowie ostatecznie pożegnali się z turniejem już po fazie grupowej, a Solbakken pojawił się na murawie tylko w trzecim spotkaniu, zremisowanym bezbramkowo z reprezentacją Słowenii.
Był to rozczarowujący rezultat. W składzie “Lwów” znaleźli się tacy zawodnicy Stig Inge Bjornebye, Steffen Iversen, Erik Mykland, Ole Gunnar Solskjaer, John Carew czy Tore Andre Flo. Nie bez kozery lata dziewięćdziesiąte często bywają nazywane złotą dekadą dla norweskiego futbolu. Tym bardziej warto odnotować, że to Solbakken w starciu ze Słoweńcami założył na ramieniu kapitańską opaskę.
Norwegowie zaczęli mistrzostwa Europy w 2000 roku od zwycięstwa nad Hiszpanią. Potem było już tylko gorzej.
Jeżeli chodzi o karierę klubową, obecny szkoleniowiec Kopenhagi reprezentował barwy przede wszystkim zespołów skandynawskich. Na szerokie wody wypłynął w 1989 roku jako gracz ekipy Hamarkameratene (HamKam). Szybko wyrósł na największą gwiazdą drugoligowej ekipy, z którą najpierw wypracował awans do norweskiej ekstraklasy, potem utrzymał się z nią w najwyższej klasie rozgrywkowej, by wreszcie poprowadzić HamKam do piątego miejsca w tabeli w 1993 roku. Był to spory sukces, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że do pewnego momentu skoncentrowana wokół Solbakkena drużyna liczyła się nawet w grze o kwalifikację do europejskich pucharów. A mówimy o naprawdę skromnej ekipie. Na mecze HamKam fatygowało się średnio około 3,5 tysiąca widzów.
Solbakken szybko uznał, że klub z miasta Hamar jest dla niego za ciasny. – Chcę wygrywać. Zawsze. Odkąd zacząłem grać w piłkę nożną, nie potrafię pogodzić się z porażką. Jako nastolatek płakałem z frustracji, gdy mój zespół schodził z boiska pokonany. Nie w szatni, ale wieczorami, leżąc już w łóżku. Na szczęście rzadko raniłem innych. Nawet jeśli winnym porażki był jeden z moich kolegów, frustrację starałem się przekierować na siebie. Do dzisiaj nie potrafię pogodzić się z porażką. Dotyczy to zresztą nie tylko futbolu. Pamiętam, że kiedy moja późniejsza żona pokonała mnie w tryktraka, to ze złości roztrzaskałem planszę o podłogę.
W 1994 roku rosły pomocnik dołączył do Lillestrøm, a zatem klubu znacznie bogatszego i celującego znacznie wyżej niż HamKam. Jednak także i w ekipie “Kanarków” nie udało mu się zdobyć żadnego trofeum na krajowym podwórku, nie wspominając o europejskiej arenie. Solbakken zbierał indywidualne laury, lecz wciąż nie mógł się pochwalić znaczącym sukcesem drużynowym. Szczęścia postanowił zatem szukać w Anglii – późną jesienią 1997 roku wylądował w Wimbledonie.
“Zdecydowanie za dużo myślę o piłce, do wszystkiego co z nią związane podchodzę zbyt osobiście. Krótko cieszę się ze zwycięstw, ale bardzo długo rozpamiętuję każdą porażkę”
Staale Solbakken
– Tak naprawdę byłem jednym z dwóch, może trzech zawodników, którzy występowali w norweskiej lidze i dostawali powołania do reprezentacji – wspominał Solbakken. – Zadebiutowałem w kadrze dopiero w wieku 26 lat. Niektórzy z moich rówieśników zbliżali się już do pięćdziesiątego występu! W norweskiej lidze byłem najlepszym zawodnikiem, chętnie brałem na siebie rolę lidera. Chciałem dominować. W reprezentacji początkowo nawet nie próbowałem tego robić. Na zgrupowania przyjeżdżali piłkarze z topowych lig europejskich, w pewnym momencie Norwegia znajdowała się na drugim miejscu w rankingu FIFA. Na zaufanie kolegów zapracowałem w inny sposób. Wiedzieli, że mogą mi zaufać. Nie wychodziłem przed szereg, ale gdy dostawałem piłkę w środkowej strefie boiska, byłem niezawodny. W końcu, będąc tuż przed trzydziestką, również doczekałem się swojej zagranicznej szansy.
Wimbledon w sezonie 1997/98 to już nie był ten słynny “Szalony Gang”, który wygrywał w Pucharze Anglii i dokazywał w lidze, regularnie uprzykrzając życie faworytom. Drużyna chyliła się pomału ku upadkowi i walczyła o utrzymanie w Premier League. Ściągnięcie etatowego reprezentanta Norwegii odtrąbiono na Selhurst Park jako wielki sukces. – Kupiliśmy go za 250 tysięcy funtów, choć jest wart dziesięć razy więcej – ekscytował się manager klubu, Joe Kinnear.
Początkowo wydawało się, że jest to euforia uzasadniona. Solbakken znakomicie wprowadził się do zespołu, rozegrał kilka udanych spotkań w lidze. Zdobył bramkę, dwukrotnie wybrano go najlepszym zawodnikiem spotkania. Tymczasem już po czterech meczach ligowych Norweg został odsunięty od treningów wskutek kłótni z trenerem, który ledwie kilka tygodni wcześniej tak się cieszył na jego przybycie.
O co poszło? Do pewnego momentu wersje przedstawiane przez obie strony konfliktu są mniej więcej spójne. Solbakken miał w przerwie pucharowego meczu z Wrexham skrytykować taktykę przyjętą przez managera. Ale co było dalej, to już pewnie pozostanie zagadką. Sam Norweg twierdzi, że usłyszał od Kinneara: – Ty pieprzony Norwegu! Coś ci się nie podoba? To zjeżdżaj pod prysznic. Z kolei dziennikarz David Nielsen dowodzi, że nie kto inny, tylko Vinnie Jones stanął w obronie trenera i… znokautował Solbakkena. Tak czy owak, Staale już więcej w barwach Wimbledonu nie zagrał. Nie był nawet wpuszczany na treningi. W ojczyźnie mógł imponować charyzmą, lecz zlekceważenie hierarchii panującej w szatni Wimbledonu drogo go kosztowało.
Triumfy w Kopenhadze
Po nieudanej przygodzie na Wyspach pomocnik wylądował w Danii. Konkretnie – w Aalborgu, do którego trafił już wiosną 1998 roku. Z Selhurst Park przepędzono go naprawdę pospieszenie. W nowym zespole Norweg doczekał się wreszcie pierwszego znaczącego triumfu w swojej karierze. W 1999 roku Aalborg zdobył mistrzostwo kraju. Solbakkena, który pełnił rolę kapitana w mistrzowskiej ekipie, wkrótce potem obwołano najlepszym piłkarzem duńskiej ekstraklasy. Stąd nie może dziwić, że po przenosinach do FC Kopenhagi piłkarz wciąż wierzył, że zdąży zapracować na jeszcze jedną ofertę z klubu występującego w którejś z topowych lig Starego Kontynentu.
No ale w 2001 roku jego organizm odmówił posłuszeństwa.
Kopenhadze przysłużył się jednak jako trener. Pierwsze kroki w samodzielnej pracy szkoleniowca postawił jednak w Hamar. Czyli w miejscu, gdzie jego piłkarska kariera nabrała rozpędu. Błyskawicznie odbudował pozycję HamKam na krajowej scenie. Wprowadził zespół z powrotem do Tippeligaen, a potem wkradł się z nim do czołówki. Dorobił się przydomka “Staale Wybawiciel”. – Jestem swoim największym wrogiem, bo wywieram na sobie presję większą niż moje otoczenie – opowiadał. – W każdym klubie chcę grać o pełną pulę. HamKam dysponowało najmniejszym budżetem w lidze, ale ja i tak nie potrafiłem się zadowolić miejscem w środku tabeli.
Powrót do stolicy Danii pozwolił więc Norwegowi realizować poważniejsze cele. FC Kopenhaga na początku XXI wieku była klubem celującym nie tylko w krajowe, ale i europejskie sukcesy. To miała być piłkarska siła numer jeden w Skandynawii. Zdolna, by przyciągać na stadion Parken największe talenty z regionu, a może i również z innych części Europy.
Staale Solbakken
Solbakken trochę się zresztą zagalopował podczas negocjacji kontraktowych z Kopenhagą, gdy w 2006 roku przymierzał się do swojej pierwszej kadencji na stanowisku szkoleniowca tego klubu. – Nie miałem pojęcia, ile mogę tam zarobić, a dyrektor sportowy poprosił mnie o maila, w którym miałem przesłać mu swoje warunki umowy. Co napisać? Z jednej strony – miałem pracować w jednym z najbogatszych klubów Skandynawii. Z drugiej – nie zdążyłem wypracować znaczącego dorobku trenerskiego poza pracą w HamKam. Poprosiłem więc o radę Hansa Backe, który prowadził Kopenhagę przez kilka poprzednich sezonów. Przedstawiłem mu moje rozterki i zapytałem, ile on zarabiał. Podana przez niego kwota zwaliła mnie z nóg. Była pięć razy większa niż się spodziewałem. Na bazie tej wiedzy wysłałem więc maila ze swoimi oczekiwaniami. W odpowiedzi otrzymałem wiadomość: “Przykro mi, ale nie możemy ci zaoferować takiej pensji. Nie widzę możliwości, byśmy mieli osiągnąć porozumienie. Zapytam prywatnie: czyś ty oszalał?”.
Nieporozumienie udało się szybko wyjaśnić, a Solbakken przysiągł sobie solennie, by już nigdy nie szukać porad u swoich poprzedników. Inna sprawa, że Norweg okazał się szkoleniowcem wartym każdych pieniędzy. W Kopenhadze pracował w latach 2006 – 2011, by później powrócić do klubu w 2013 roku.
Lista jego sukcesów jest oszałamiająca:
- osiem tytułów mistrza Danii (ani jednego sezonu poza ligowym podium)
- cztery Puchary Danii
- trzy występy w fazie grupowej Ligi Mistrzów, raz (2010/11) udało się awansować do 1/8 finału
- ćwierćfinał (?) Ligi Europy 2019/20, szereg występów w fazie pucharowej tych rozgrywek
Przede wszystkim Solbakken idealnie dopasował się do kultury klubu. – Przyjęty przez Kopenhagę styl gry jest dokładnie opisany w naszym podręczniku. To filozofia, której trzymamy się bez względu na zmiany personalne czy wyniki. Kiedy trafiłem do klubu, ten styl właśnie się kształtował. Pod wieloma względami wyprzedzaliśmy wówczas skandynawski futbol. Już pod rządami Hodgsona w klubie pojawił się zalążek pewnej tożsamości. Backe kontynuował pracę w tym kierunku, a ja postanowiłem to wszystko usystematyzować i zawrzeć w ramach spójnego podręcznika. Nie zajmowałem się zresztą wyłącznie kwestiami taktycznymi. Pracowałem również nad rozwojem działu skautingu. To właściwie powiązane ze sobą kwestie. Rywalizujemy ze znacznie bogatszymi klubami, więc musimy być kreatywni. Często ściągamy zawodników, by od razu przekwalifikować ich na inną pozycję. Żeby lepiej pasowali do naszej koncepcji.
Rozmowy wychowawcze z Peszką
Oczywiście nie można powiedzieć, by trenerska kariera Solbakkena była pasmem samych sukcesów. W 2011 roku szkoleniowiec w glorii chwały opuścił Kopenhagę i poszukał zatrudnienia w Niemczech. Rozmawiał z działaczami Bayeru Leverkusen, z kolei przedstawiciele Hamburgera SV rozważali jego kandydaturę do roli dyrektora sportowego. Finalnie padło jednak na FC Koeln. Norweg w Kolonii spędził jednak zaledwie jeden sezon, zresztą niepełny. Zwolniono go na cztery mecze przed końcem rozgrywek 2011/12. Koeln plasowało się wtedy na szesnastej pozycji w tabeli. Po odejściu Solbakkena drużyna osunęła się oczko niżej i zleciała do 2. Bundesligi. – Jezus Chrystus i Jose Mourinho mogliby połączyć siły, a i tak nie daliby sobie rady w tym klubie – pieklił się Norweg.
Do polskich mediów często przeciekały informacje o utarczkach szkoleniowca ze Sławomirem Peszką, zwłaszcza po pamiętnym incydencie reprezentanta Polski w taksówce. – “Slavo” wie, że zachował się bardzo źle i nieprofesjonalnie. Popełnił wielki błąd. Na razie jest zdruzgotany. Myślę, że musimy mu pomóc, aby wrócił do normalnej dyspozycji psychicznej. Rozważę przywrócenie go do pierwszego składu, gdy znów będzie miał jasno w głowie – komentował Norweg.
Napięte były również relacje trenera z Lukasem Podolskim, a więc zawodnikiem, który swoją klasą znacznie przerastał resztę zespołu. Norweg odebrał nawet gwiazdorowi opaskę kapitańską. – Przed startem rundy wiosennej w 2012 roku dostałem informację od fizjoterapeuty, że Podolski uszkodził kostkę podczas gry w piłkę halową. Okazało się, że wbrew kategorycznym zakazom podczas urlopu pogrywał sobie z kumplami na hali. Przepadły mu przez to trzy mecze ligowe, z których dwa przegraliśmy. Być może gdyby był zdrowy, to Koeln nie spadłoby z ligi, a ja wciąż byłbym trenerem tego zespołu? To zabawne, gdy o tym pomyślę – zastanawiał się Solbakken.
Lukas Podolski i Staale Solbakken
Jak na ironię – zimą, gdy Kolonia zajmowała jeszcze bezpieczne, dziesiąte miejsce w tabeli, szkoleniowiec zrezygnował z szansy objęcia norweskiej kadry. A przecież marzył o poprowadzeniu drużyny narodowej, jak większość trenerów. Lojalność wobec klubu kompletnie mu się jednak nie opłaciła. Inna sprawa, że sam sobie nie pomógł. Uparł się, że nauczy swoich podopiecznych krycia strefowego przy stałych fragmentach gry. Efekt był zatrważający. Effzeh w samej tylko Bundeslidze stracili aż 75 goli, z czego lwia część wpadła po banalnych błędach wynikających z niewłaściwie ustawionej strefy. Solbakken za nic w świecie nie chciał jednak zrezygnować ze swojej filozofii.
Jeszcze większą katastrofą zakończył się jednak pobyt Norwega w Wolverhampton Wanderers.
Objął ekipę “Wilków” w 2012 roku, tuż po tym, jak spadła ona z Premier League. I niewiele brakowało, a fatalna passa zostałaby podtrzymana, ponieważ zespół pod wodzą nowego szkoleniowca zmierzał wprost do trzeciej ligi. Czara goryczy przelała się w styczniu, gdy podopieczni Solbakkena przerżnęli w Pucharze Anglii z półamatorską wówczas drużyną Luton Town.
“W klubie nie było żadnej strategii. Gdybym o tym wiedział, nigdy nie wziąłbym tej pracy”
Staale Solbakken
Po rozstaniu z klubem Norweg narzekał na właściciela, Steve’a Morgana. – To utalentowany biznesmen, ale jest zbyt porywczy. Nie rozumie mechanizmów piłkarskiego rynku. Próbował ingerować w kwestie piłkarskie. Co miało tyle samo sensu, ile miałaby moje ingerencja w jego interesy. Dla niego budowanie drużyny piłkarskiej było takim samym procesem jak budowa domu, w czym się zawodowo specjalizował. Tymczasem w futbolu nie wszystko można zaplanować i przewidzieć. Dlatego potrzeba systematyczności, ciągłości i cierpliwości. Pewne rozwiązania, nawet jeśli są słuszne, nie od razu przynoszą pozytywne efekty. Kiedy zostałem zatrudniony przez Wolverhampton, nie przedstawiono mi wymagań odnośnie natychmiastowego powrotu do Premier League. Ale zaczęliśmy sezon nieźle, więc od razu pojawiły się wielkie oczekiwania. Nie mieliśmy szans, by im sprostać.
Jest w tym pewnie trochę prawdy, niemniej nie da się ukryć, że przygody w Koeln i Wolverhampton nie pozwoliły Solbakkenowi na zbudowanie reputacji, która przyciągnęłaby do niego uwagę działaczy topowych europejskich klubów. A niewątpliwie Norweg miał na to chrapkę. Obie jego ekipy zanotowały spadek z ligi, choć były degradowane już po rozstaniu z Solbakkenem. Po dwóch porażkach szkoleniowiec powrócił więc tam, gdzie – co trochę paradoksalnie – czuł się zawsze najlepiej.
Do Kopenhagi.
Kamil Wilczek podpalił Danię. Legenda Broendby zagra dla FC Kopenhagi
Ligowe rozgrywki w sezonie 2019/20 udało się podopiecznym Solbakkena zakończyć na drugim miejscu w tabeli, daleko za plecami FC Midtjylland. “Wilki” to arcyciekawy projekt, tworzony jeszcze bardziej nowatorskimi metodami niż Kopenhaga na początku bieżącego stulecia. Ekipa ze stolicy Danii wciąż ma jednak szansę, by zwieńczyć ten dłużący się niemiłosiernie sezon spektakularnym wyczynem. Na Parken od lat mają przecież obsesję europejskich pucharów. Ćwierćfinał Ligi Europy to już jest świetny rezultat, ale Solbakken i jego zespół nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. 10 sierpnia na Old Trafford dojdzie do konfrontacji byłych kumpli z norweskiej kadry. Ole Gunnar Solskjaer poprowadzi do boju Manchester United, a Staale Solbakken FC Kopenhagę, która wczoraj w świetnym stylu rozbiła 3:0 Basaksehir, czyli świeżo upieczonych mistrzów Turcji.
Pokonanie “Czerwonych Diabłów” będzie – nomen omen – piekielnie trudnym zadaniem. Ale Solbakken przed niespełna dwudziestu laty udowodnił, że nie ma dla niego sytuacji bez wyjścia. – Z okna mojego biura położonego na dziewiątym piętrze stadionu Parken mogę spoglądać na dach szpitala, w którym uratowano mi kiedyś życie. Jeżeli chodzi o boisko, nie potrafię jednak obserwować go z góry. Muszę być w centrum wydarzeń. Uwielbiam to. Kiedy pracowałem w Kolonii, zwolnieniem grożono mi od trzeciej kolejki. Trzeba jednak czegoś więcej niż huraganu, by mnie zdmuchnąć.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl