David Kopacz to typ zawodnika, który rozbudzał nadzieje. Trenował z Mario Goetze, Pierre-Emerickiem Aubameyangiem, Gonzalo Castro, Mario Gomezem, Marco Reusem, Erikiem Thommym i jeszcze paroma innymi uznanymi nazwiskami, które błyszczą lub błyszczały w Bundeslidze. Rósł z Jadonem Sancho, dzisiaj wartym pewnie ponad sto milionów. Co więcej, w juniorach Borussii Dortmund miewał mecze, w których grał równie dobrze, jeśli nie lepiej niż Anglik. Ale coś poszło nie tak. Właśnie ma za sobą beznadziejny sezon w Ekstraklasie, który każe nam się porządnie zastanowić, czy z tej mąki powstanie jeszcze jakiś dobry chleb.
Cierpienia (nie)zdolnego Kopacza
No bo serio, nie przypominamy sobie ani jednego przyzwoitego meczu Kopacza w minionym sezonie PKO Bank Polski Ekstraklasy, a nie było tak, że nie miał okazji pokazania swojego talentu. Wprost przeciwnie. Jesienią dostawał sporo szans. Może nie zawsze w pierwszym składzie, może nie zawsze w pełnym wymiarze, ale tych minut sporo nałapał. Ot, przykładowo: zagrał w siedemnastu kolejnych meczach Górnika Zabrze, między 3. kolejką a 19. kolejką, i zabijcie nas, ale tylko w starciu z Wisłą Kraków (4:2) pokazał coś więcej niż nudne człapanie w środku pola.
Marcin Brosz ustawiał go na różnych pozycjach. Próbował, testował, kombinował. Kopacz dostał szansę jako ósemka, rozgrywający, skrzydłowy, nawet jako podwieszony napastnik. Wszystko to w założeniu, że ten chłopak to perełka. Przecież przechodził bez szwanku wszystkie etapy przemiału w jednej z najlepszych akademii świata. I nie był tam charakternym walczakiem środka pola, a kreatywnym grajkiem, który kierował grą młodzieżowych zespołów BVB. Czy widać to było na polskich boiskach? Powtórzymy jeszcze raz: absolutnie nie.
To również on był odpowiedzialny za dramatyczną impotencję drugiej linii Górnika Zabrze w rundzie jesiennej. Pomoc ekipy z ulicy Roosevelta nie kreowała nic. Rubryki z asystami świeciły pustkami. Wielka ziejąca dziura zamiast kreacji. I tak jak wiosną trochę się to poprawiło, bo swoje zrobił Jimenez, a pojedyncze wpisy statystyczne dodali też Manneh i Ściślak, tak Kopacz wiosną nie zaistniał już w ogóle. Odgrywał epizody, których nie sposób zapamiętać, siedział na ławce, a pod koniec sezonu leczył uraz.
Najlepiej to wszystko obrazują noty, które przyznawaliśmy mu w czasie całego sezonu. Złożyły się one na bombową średnią: 3,21.
Skończyła się kampania i skończyło się też wypożyczenie Kopacza. To jasne, że za Polakiem, który wrócił do Stuttgartu, nikt w Zabrzu tęsknić nie będzie, ale jak się okazało, nikt nie czekał na niego też nad rzeką Neckar. Skąd taki wniosek? Ano stąd, że Stuttgart bez żalu oddał go do Wurzburger Kickers, czyli beniaminka 2. Bundesligi. I nic dziwnego, bo gość, który nie potrafi zagrać dobrego meczu w Ekstraklasie, nie ma czego szukać na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Niemczech.
Nowe otwarcie?
Jakim klubem jest Wurzburger Kickers? To całkiem ciekawy projekt. Rozwojowy. W tym roku awansowali z drugiego miejsca w 3. Lidze (pierwsze miejsce zajęły rezerwy Bayernu, które z przyczyn regulaminowych nie mogły uzyskać promocji). Będą bić się o utrzymanie, ale to teraz drugorzędne. Z tego, co czytamy, to mocno jarają się transferem Kopacza. Trener Wurzburger, Michael Schiele, po prezentacji Kopacza zachwycał się jego boiskową inteligencją, szybkością w decyzyjności, kreatywnością. Normalnie, jakby przez ostatni rok był w hibernacji. Wróć, normalnie, jakby nie oglądał Ekstraklasy, czemu się nie dziwimy.
Die Tinte ist trocken! 🖊 Herzlich willkommen, David Kopacz. 👋 Der offensive Mittelfeldspieler wechselt von Erstligist VfB Stuttgart an den Dallenberg. 🔴⚪️ Der 21-jährige hat beim FWK einen Vertrag bis 2023 unterzeichnet: 👉 https://t.co/8BzLLMxIVo pic.twitter.com/ztBNc7uFjl
— FC Würzburger Kickers (@fwk_1907) July 31, 2020
Ale dobra, żeby nie było tylko złośliwie. Kopacz dalej jest młody, ma 21 lat, ale to najwyższy czas, żeby pokazał, że stać go na więcej niż wspominanie, z kim to nie przyszło mu grać w przeszłości. Krótko: czas na przyzwoity sezon w 2. Bundeslidze. Taki z liczbami nawiązującymi do juniorskich czasów w Dortmundzie. Powiedzmy: pięć goli, pięć asyst. Nie jest to żadne mission impossible.
Generalnie jego casus wydaje się bardzo ciekawy. Swojego czasu sporo obiecywaliśmy sobie po młodych polskich piłkarzach, którzy wychowywali się lub szkolili w zagranicznych akademiach. Najczęściej właśnie w niemieckich. To często dalej chłopcy, przed którymi świat stoi otworem, więc żadnego z nich nie skreślamy, ale jednak tworzy się pewna powtarzalność. No bo weźmy kilka przykładów z brzegu.
Gracjan Horoszkiewicz
Lider reprezentacji, która zdobyła brązowy medal na ME U-17 w 2012 roku. Juniorzy i rezerwy Herthy. Liznął Ekstraklasy, liznął I ligi, ostatnio widziany w trzecioligowym Bałtyku i w Oberlidze.
Vincent Rabiega
Wychowywany w Hercie i Lipsku, nigdy nie zadebiutował w Bundeslidze, buja się gdzieś w niższych ligach niemieckich.
Kamil Wojtkowski
Po krótkim wystrzale w Pogoni, wyjechał do Lipska, żeby nauczyć się grać po niemiecku i po jakimś czasie zadebiutować w Bundeslidze. Skończyło się na paru razach na ławce, przejściu do Wisły Kraków, pierwszym obiecującym sezonie, drugim słabszym i trzecim bardzo słabym.
Martin Kobylański
Ponoć wielki talent. W młodym wieku posmakował bundesligowej piłki w Werderze Brema, ale za nogami nie dojeżdżała głowa, więc długo nie mógł sobie znaleźć miejsca na ziemi, tułając się po 2. Bundeslidze. W międzyczasie zaliczył totalnie nieudany czas w Lechii Gdańsk, który wydawałoby się, że doskonale zweryfikował jego piłkarski poziom i bajki o niemieckiej wielkości. Teraz odbudował się w 3. Bundeslidze i zaliczył super sezon w Eintrachcie Brunszwik, oby nie ostatni.
Dominik Steczyk
Kto widział jego wyczyny w Piaście Gliwice, ten wie, że gole w rezerwach Norymbergi nijak nie przekładają się na ekstraklasowe granie.
No sami widzicie, że coś jest na rzeczy, choć oczywiście nie można tego generalizować. Taki Robert Janicki, szkolony na Footbonaucie pod okiem Juliana Naglesmanna w Hoffenheim, właśnie zrobił awans do Ekstraklasy z Wartą Poznań, ale pamiętajmy, że kiedy wrócił z Niemiec, to też na początku wcale nie mógł się odnaleźć, zaliczając nieudane półrocza w Pogoni Siedlce i Olimpii Grudziądz. Dopiero w Poznaniu wypalił. Jego historia, i przykład Kobylańskiego, pokazuje, że na każdy talent trzeba poczekać. I okej, fajnie, ale chyba czas skończyć z myśleniem, że chłopak wychowywany w super szkółce na super warunkach, z miejsca będzie w stanie zrobić furorę nawet w tak słabej lidze, jak Ekstraklasa.
Fot. Newspix