Reklama

Źle zaczęli, dobrze kończą. Największe pozytywne metamorfozy w Ekstraklasie

redakcja

Autor:redakcja

14 lipca 2020, 17:46 • 11 min czytania 7 komentarzy

Jeżeli ktoś słabo zaczyna przygodę z Ekstraklasę, w większości przypadków tendencja już się nie zmienia. A jeżeli prezentuje się co najwyżej przeciętnie przez rok lub półtora, tym bardziej trudno zakładać, że nagle eksploduje z formą. W tym sezonie jednak mamy i takie historie. Niektóre metamorfozy są naprawdę zaskakujące, bo nie ukrywamy, że na kilku nazwiskach z poniższej listy zdążyliśmy już postawić krzyżyk.

Źle zaczęli, dobrze kończą. Największe pozytywne metamorfozy w Ekstraklasie

Oto dziesięć naszym zdaniem najbardziej zaskakujących pozytywnych przemian zbliżających się do końca rozgrywek.

10. Jakov Puljić

Miał nieudaną rundę w Rijece, ale na ogóra się nie zapowiadał. Sezon wcześniej zapakował w chorwackiej ekstraklasie 16 bramek i dołożył 10 asyst, a w Lidze Europy w nieodległym czasie strzelał Gentowi czy Milanowi. W debiucie przeciwko Koronie Kielce przez chwilę cieszył się z gola, którego jednak anulowano ze względu na minimalnego spalonego. I jakoś nam ten Puljić schował się w cieniu, mimo że cały czas grał w pierwszym składzie. Mogło się zacząć wydawać, że Jagiellonia zamieniła w ataku jednego ciamajdę (Mudrinski) na drugiego.

Przełomem okazał się doliczony czas z Wisłą Płock. Chorwat poszedł do rzutu wolnego i z pomocą rykoszetu oraz – mimo wszystko – Thomasa Daehne uratował białostoczanom remis. Tydzień później ładnym strzałem pokonał Arkadiusza Malarza na stadionie ŁKS-u. Potem dołożył jeszcze bramki z Lechią i Pogonią w Szczecinie, gdy w 90. minucie wykorzystał rzut karny na wagę remisu. Nadal nie mamy stuprocentowego przekonania, że Jagiellonia sprowadziła napastnika pełną gębą, który w dłuższej perspektywie rozwiąże problem z obsadą tej pozycji, ale przynajmniej są na to jakieś nadzieje. Po pierwszym meczach nawet ich nie było.

9. Kamil Pestka

Nigdy nie miał lekko u Michała Probierza, ale jesienią chwilami wręcz mógł się czuć upokorzony. Ciągle był młodzieżowcem. Posiadał już określony status dzięki występom w kadrze U-21. W mediach rok temu w jego kontekście przewijała się nawet Valencia. Mimo to nie mógł odpalić. Mocno podpadł w 2. kolejce. Probierz trochę poeksperymentował ze składem na ŁKS, Pestka wyszedł na lewym skrzydle i prezentował się tak źle, że po trzydziestu minutach był już pod prysznicem. W następnych dwunastu kolejkach zaliczył trzy epizody z ławki i 70 minut z Jagiellonią, gdy na pochwały raczej nie zasłużył. Chłopak na pewno czuł frustrację, zwłaszcza że na poważnie zaczynał już trzeci sezon w Ekstraklasie. Oczekiwano, iż potwierdzi wreszcie, że regularnie dobre recenzje jest w stanie zbierać nie tylko na wypożyczeniu w Chrobrym Głogów.

Reklama

Kto wie, być może dziś byłby już w innym miejscu, gdy nie kontuzja Michala Siplaka w Płocku. Słowak po dwudziestu minutach musiał zejść i choć szybko wrócił do zdrowia, Pestka już miejsca w składzie nie oddał. Jeżeli mógł znaleźć się w meczowej kadrze, grał zawsze, z czego tylko dwukrotnie jako rezerwowy. Co najistotniejsze – ustabilizował formę na solidnym poziomie. Nadal nie jest to wielkie „wow”, ale wreszcie mamy przyzwoitą powtarzalność. Niedawno wiele mówiło się o zakusach na Pestkę ze strony włoskiej Monzy. Sam zainteresowany nie dementował prawdziwości tematu, więc niewykluczone, że i tak wkrótce się z Cracovią pożegna, tyle że już w zupełnie innych okolicznościach.

8. Mickey van der Hart

Nadal dobrze gra nogami. Wiosną jednak zaczął też dokładać dobre bronienie, czego jesienią rzadko doświadczaliśmy. Holender w pierwszej rundzie aż pięć razy dostawał od nas „trójki”. Wierzcie nam, ma to swoją wymowę. W przypadku bramkarzy trzeba się naprawdę postarać, żeby zarobić taką notę. Kilka meczów Van der Hart boleśnie Lechowi zawalił, na czele z tym w Warszawie. Nie sięgnął piłki po dośrodkowaniu Antolicia, Maciej Rosołek celebrował premierowego gola w Ekstraklasie, a Legia od tamtego zwycięstwa zaczęła marsz w górę tabeli. Do tego doszła afera kebabowa, ewidentna nadwaga i mamy gotowy wzorzec na niewypał transferowy. Z szyderą na ustach wracało się do początkowych wypowiedzi, jak to wychowanek Ajaksu przez kilka miesięcy był wnikliwie obserwowany przez specjalną grupę zajmującą się w „Kolejorzu” wyłącznie bramkarzami.

Dziś trzeba oddać Van der Hartowi, że udało mu się uniknąć pójścia drogą Thomasa Daehne. Istotniejszą różnicę robił wiosną głównie w wyjazdowych meczach z Jagiellonią i Piastem, ale najważniejsze jest to, że przestał ciągnąć drużynę w dół. No, oczywiście poza występem z Legią zaraz po odmrożeniu ligi, gdy zupełnie pogubił się przedpolu i Pekhart zdobył prawdopodobnie najłatwiejszą bramkę w karierze. Od tamtej pory jednak Holender trzyma fason, został kapitanem, a ofiarnością w serii rzutów karnych z Lechią w półfinale Pucharu Polski „kupił” wielu kibiców, którzy dotychczas nie szczędzili mu kąśliwych uwag. Przyznajemy bez bicia: raczej byśmy się tego nie spodziewali.

7. Alasana Manneh

Gdybyśmy po rundzie jesiennej mieli wskazać zawodników, którzy natychmiast powinni opuścić Ekstraklasę – i to nie dlatego, że ustawiła się po nich kolejka chętnych – bez wątpienia Manneh znalazłby się w tym gronie. Kompletnie wówczas nie przekonywał, mimo że nie szczędzono mu szans. Widać było, że technicznie jest nawet ułożony i czasami fajnie rozciągnie grę, ale co z tego, skoro będąc w centrum wydarzeń zupełnie sobie nie radził. Wystarczyło nieco podkręcić tempo i Gambijczyka nie było, nadawał się jedynie do zmiany.

Reklama

W październiku w rozmowie z nami tak tłumaczył go Marcin Brosz: – Z pewnością brakuje mu nadal „obudowania”, masy mięśniowej oraz większej skuteczności w pojedynkach. My i on sam ciężko pracujemy, by poszedł do przodu. Pierwsze efekty już są. Na początku jego prędkości były na poziomie 26-27 km/h, dziś wchodzi powyżej trzydziestu, zdecydowanie szybciej biega. To proces, przygotowanie zawodnika do wejścia na wyższy pułap nie trwa tydzień czy dwa.

Porównywał go też do Bainovicia, który miał być gotowy na „już”: – Zawodnik, który ma ponad 60 meczów w serbskiej ekstraklasie, to zawodnik gotowy. Ma już 23 lata, przyszedł do nas w określonym celu i tego od niego oczekujemy. (…) Do każdego musimy dobrać odpowiednią miarę. Inaczej trzeba oceniać Bainovicia, inaczej Matuszka czy Matrasa, a jeszcze inaczej Manneha czy Kopacza.

To porównanie akurat nie do końca do nas trafiło, bo Manneh też miał już doświadczenie w piłce seniorskiej. Otarł się o trzecią ligę hiszpańską, a przed przyjściem do Górnika przez rok regularnie grał w bułgarskiej ekstraklasie dla Etyru (36 meczów, 4 gole, 4 asysty).

Gambijczyk w okresie, w którym przeprowadzaliśmy wywiad z Broszem, został schowany do szuflady. Jego czas nadszedł dopiero wiosną. To już był inny zawodnik: silniejszy, bardziej zdecydowany, szybciej myślący i cały czas z przebłyskami. Trochę przystopowała go czerwona kartka z Koroną Kielce, kiedy starł się z Marcinem Cebulą, którego uprzednio faulował. Musiał odcierpieć trzy mecze. Powrót w miniony weekend był jednak udany, forma chyba nie uleciała.

6. Rafał Janicki

Chłop stał się symbolem szarości polskiej ligi: za słaby na wyjazd, za to na krajowym podwórku zawsze ktoś go przygarnie. Zaczynał dobijać do 250 meczów w Ekstraklasie (dziś ma już 254), a grał coraz słabiej. Nie dawał rady w Lechu i bez żalu wypchnięto go z Poznania. Zakotwiczył więc w Wiśle i… spisywał się jeszcze gorzej. Jesienią zaliczył kilka strasznych występów, na czele z tym przy Łazienkowskiej. „Biała Gwiazda” straciła siedem goli, co Janicki podsumował kopnięciem się trzy razy w czoło w akcji, po której Legia ustaliła wynik. Resztki jego i tak coraz słabszej reputacji legły w gruzach. Nie bez przyczyny zaczął być postrzegany jako człowiek-katastrofa, po którym w każdym momencie należy spodziewać się wszystkiego najgorszego.

Wiadomo, jak trudno z taką łatką zerwać. Mimo to wiosną Janicki odbił się od dna. Nie to, żebyśmy się nim zachwycali i forsowali u Jerzego Brzęczka wysłanie powołania, ale wychowanek Chemika Police znów zaczął być solidnym ligowym stoperem. Wpadki ciągle mu się zdarzają, że wspomnimy o wybitnie nieudanym meczu w Gliwicach, jednak większość jego tegorocznych występów to przyzwoity ekstraklasowy poziom. Na piętnaście meczów raptem w czterech przypadkach otrzymał u nas notę poniżej wyjściowej (średnia 4,86). Dla porównania: jesienią w osiemnastu spotkaniach zdarzyło mu się to aż dziesięć razy (średnia 4,22). Nie przez przypadek w podobnym czasie Wisła podźwignęła się z kryzysu i zaczęła znacznie lepiej punktować.

5. Djordje Crnomarković

Od początku było wiadomo, że to stoper o dość „tradycyjnej” charakterystyce: niezbyt szybki, preferujący twardą i ostrą grę. To jeszcze nic złego, jeśli dochodzą do tego dobre ustawienie, solidna gra głową i opanowanie w krytycznych momentach. Problem polegał na tym, że Serb początkowo do swoich wad nie dorzucał praktycznie żadnych atutów. Poza udanym meczem z Arką niczym pozytywnym się nie wyróżniał, za to dość często popełniał kosztowne błędy. Miarka przebrała się, gdy w 13. kolejce przez złe wyprowadzenie piłki zawalił gola w przegranym spotkaniu z Zagłębiem Lubin.

W następnych dziesięciu meczach Crnomarković zagrał raz, Dariusz Żuraw stawiał na duet Rogne-Satka. Ten pierwszy znany jest jednak z tego, że ciągle męczą go jakieś urazy. Nikt nie był w szoku, gdy pod koniec lutego posypał się na Jagiellonii. Serbski obrońca dostał kolejną szansę i tym razem jej nie zmarnował. Od tamtej pory gra praktycznie cały czas. Przestał być zapalnikiem, wyeksponował swoje zalety, a gdy akurat raz go zabrakło i wystąpił Rogne, „Kolejorz” stracił trzy bramki w Lubinie. Nie jest to wciąż poziom każący zakładać, że zaraz ktoś bogatszy się po niego zgłosi, ale facet przynajmniej udowodnił, że poziom Lecha go nie przerasta.

4. Erik Exposito

Przez sporą część sezonu był jednym z najbardziej irytujących napastników całej ligi i głównym powodem kolejnych tekstów o problemach WKS-u z obsadą pozycji nr 9. Długo wydawało się, że Hiszpan pozostanie piłkarzem jednego meczu. W derbach Dolnego Śląska z Zagłębiem Lubin załadował hat-tricka, a poza tym notował rozczarowanie za rozczarowaniem.

W najbardziej krytycznym punkcie Exposito miał na koncie 22 ligowe spotkania, 1238 minut i pięć bramek z trzech meczów:

  • sytuacyjna dobitka z Piastem,
  • wspomniany hat-trick z Zagłębiem,
  • prezent od Vejinovicia z Arką i natychmiastowe podanie od Picha.

Niby piłkarsko bywał niezły – a to fajnie się zastawił, a to dobrze odegrał, a to wymusił faul. Rzucała się jednak w oczy jego fatalna decyzyjność w kluczowych momentach. Ponadto długo nie radził sobie w siłowych starciach z obrońcami, dość łatwo było wyłączyć go z gry, przez co miał problemy z samym dochodzeniem do sytuacji. Mimo to Lavicka ciągle go wystawiał, bo brakowało alternatyw.

Dopiero zimą przyszedł poważniejszy konkurent w osobie Filipa Raicevicia. Wypożyczony z Livorno Serb w debiucie po wejściu z ławki zaliczył asystę. Tydzień później w Szczecinie Exposito zaliczył pamiętne pudło z rzutu karnego i miarka się przebrała. Na Górnika Zabrze Raicević wskoczył do wyjściowej jedenastki. Efekt? Po paru minutach strzelił efektownego gola, maczając wcześniej palce przy bramce na 1:0. Exposito stał się rezerwowym i… może mu to pomogło, wziął się wreszcie w garść. Nim zaczęła się pandemia, efektownym uderzeniem głową zapewnił zwycięstwo nad Koroną Kielce. Po odmrożeniu ligi nie od razu się rozkręcił, dopiero musiał przyjechać ŁKS. Gol, dwie asysty i poszło. Następny domowy mecz – bramka i asysta z Cracovią. Po wielu miesiącach pokazał, że potrafi być przydatny częściej niż raz na kwartał. Dziś głównym argumentem za obecnością Exposito w składzie nie jest powrót Raicevicia do Włoch. Kto wie, może we Wrocławiu zdążą na nim dobrze zarobić.

3. Marko Vesović

W jego przypadku zaskoczeniem jest przejście ze statusu ligowego średniaka do ligowej gwiazdy. Sądziliśmy, że Czarnogórca dobrze już znamy i niczym nas nie zaskoczy. Dobry w ofensywie, znacznie gorszy w defensywie, mający przebłyski, ale i nie stroniący od jakichś odpałów. Tak był postrzegany.

W tym roku jednak Vesović wszedł szczebel wyżej i wyrósł na najlepszego prawego obrońcę Ekstraklasy. Z przodu szalał, w tyłach solidny, nie było się do czego przyczepić. Nim doznał poważnej kontuzji wykluczającej go z gry do końca roku, zaliczył wiosną cztery występy na siódemkę i jeden na ósemkę. Po raz ostatni poniżej noty wyjściowej zagrał w listopadzie. Sztos. Będzie go Legii brakowało, wypełnienie luki po nim to jedno z największych wyzwań stojących teraz przed Vukoviciem.

2. Luquinhas

Jako skrzydłowy stanowił wzorcowy przykład jeźdźca bez głowy. Do szesnastego metra wszystko wyglądało w porządku, ale w decydującej fazie akcji wariował, tracił rozum i przeważnie wybierał rozwiązanie odwrotne od właściwego. Niby umiał grać, piłka mu nie przeszkadzała, tyle że drużyna w zasadzie nic z tego nie miała. Po jedenastu kolejkach był to jedynie rzut karny wywalczony z Rakowem i asysta dupą z Cracovią. Malutko.

Aż tu nagle nadszedł domowy mecz z Lechem, dla Legii przełomowy pod wieloma względami. Jednym z nich było ustawienie Luquinhasa na „dziesiątce”. W Legii był już Wszołek, dlatego Vuković mógł znaleźć Brazylijczykowi nową pozycję. To rozwiązanie natychmiast wypaliło. W środku pola mógł grać bardziej kombinacyjnie, wymieniać więcej podań na małej przestrzeni i częściej zmieniać pozycję – to był jego żywioł. Błyskawicznie stał się gwiazdą całej ligi, pojawiły się gole i asysty, wszystko zaczęło się zgadzać. Nawet pojedyncze mecze na skrzydle przestały stanowić problem, choć w przypadku całej serii nadal nim są. Luquinhas po pandemii znów występuje na boku i w porównaniu do swojego najlepszego okresu, trochę rozczarowuje. Powód? Novikovas leczy kontuzję i poza Wszołkiem jedynym naturalnym kandydatem na skrzydło jest Cholewiak. To kolejny punkt na liście problemów do rozwiązania przed nowym sezonem.

1. Domagoj Antolić

Przypadek podobny do Vesovicia, z tą różnicą, że o ile Czarnogórca postrzegaliśmy raczej jako średniaka, o tyle Antolicia bardziej jako słabiaka. Ot, człapak, który podaje do najbliższego i niewiele więcej ma do zaoferowania. Taki był jego obraz półtora roku po transferze z Dinama Zagrzeb i można było zakładać, że już się nie zmieni. Początek tego sezonu nie zapowiadał przełomu, ale wraz z eksplozją formy Legii nastąpiła eksplozja formy Chorwata. Nagle okazało się, że grając w duecie Andre Martinsem, to on może być tym bardziej kreatywnym, wyrósł na jednego z liderów zespołu. Znów zaglądamy do naszych ocen – Antolić dziewięć razy z rzędu otrzymywał więcej niż notę wyjściową. Jeżeli nie od wczoraj nas czytacie, wiecie, że to naprawdę sztuka.

Skąd ta metamorfoza? Sam zainteresowany tłumaczył w „Przeglądzie Sportowym”: – Gdy przyszedłem, przeżyłem piękne chwile. Zdobyliśmy podwójną koronę. Potem zaczęły się problemy z mięśniami, z przepukliną. Nie występowałem u Sa Pinto, zawsze jednak w siebie wierzyłem. Teraz czuję się lepiej. Podoba mi się nasza filozofia futbolu. Staramy się grać piłką, a to bliższe mojemu stylowi. Poprzedni trener preferował bardziej agresywny futbol i grę jeden na jednego.

Krótko mówiąc, podejście Sa Pinto mocno go ograniczyło. Okej, kupujemy to, brzmi sensownie. Oby Antolić pozostał w takim gazie na sierpniowe granie w pucharach.

Fot. FotoPyK

Czy warto obejrzeć ostatnią Ligę Minus? A czy Forsell odrzuca zaproszenia na Big Maca?

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...