Jeśli drużyna spada na kilka kolejek przed końcem, wypadałoby pokazać, że owszem, spadek jest, ale też zespół ma jaja i powalczy do ostatniego gwizdka ostatniej kolejki, by kibice mieli choć trochę radości. I by mogli wierzyć, że dany zespół nie jest kompletnie z przypadku, a w przyszłym sezonie powalczy o szybki powrót do elity. Czy Arka w starciu z Górnikiem taką przyzwoitość pokazała? No niezbyt.
Oczywiście nie ma co wszystkich arkowców wrzucać do jednego worka, bo na przykład Marcus Da Silva znów wyglądał naprawdę dobrze. Przede wszystkim strzelił gola, kiedy wykorzystał wrzutkę Nalepy z rzutu rożnego, ale poza tym po prostu było widać w nim jakość. Akcja z 87. minuty – miód na nasze skołatane meczami o nic serca. Brazylijczyk zaczął rajd gdzieś w okolicach połowy boiska, nie dał rady jeden rywal, potem nie dał rady drugi i gdy było już blisko do pola karnego, władował się w Da Silvę Paluszek. A że miał już żółtą kartkę, to poszedł pod prysznic.
JEDEN MARCUS TO ZA MAŁO
Tak, Marcus starał się być wszędzie, brać na siebie odpowiedzialność, ale wracając do początku: jeden on z tylko pojedynczymi przebłyskami innych zawodników, to zdecydowanie za mało. Nawet jeśli rozmawiamy o ułomnej Ekstraklasie.
Arka jako całość zagrała przecież w pierwszej połowie wręcz kompromitująco. Nie było tam agresji, pasji, zaangażowania, pomysłu, jakości. Nie było niczego, spełniało się marzenie Kononowicza. Gdynianie pokusili się o jeden strzał, kiedy Danch spróbował głową, ale obroniłby to każdy z was i nas, więc tym bardziej zrobił to Chudy.
Koszmar. Kompletnie nie wypaliło ustawienie Wawszczyka na skrzydle – gdy na przykład była szansa na dobrą kontrę, młodzieżowiec w sposób pacyfistyczny podał wprost do rywala. Markiewicz? Statysta. Jankowski? Nieobecny. I tak dalej.
Okej, pierwszy kwadrans po przerwie Arce już wyszedł, bo strzeliła wspomnianego gola, w garść wziął się Nalepa, który parokrotnie nieźle wrzucił w pole karne ze stałych fragmentów gry. Natomiast wciąż mówimy ledwie o kwadransie solidnej Arki, potem znów widzieliśmy zespół albo przeciętny, albo słaby. Wystarczył nieuznany gol dla Górnika, by tę drużynę załamać. Chyba pomyśleli: oho, zabrzanie jednak potrafią się odgryźć, wracamy do tyłu.
Ale po co, czego tutaj bronić w sytuacji, gdy i tak się leci do pierwszej ligi? Oczywiście, Arka na przestrzeni całego sezonu jest po prostu bezradna, ale te 15 minut pokazało, że coś tam się w tej ekipie tli i można to wykorzystać. Najwyraźniej jednak nie w sezonie 19/20.
GÓRNIK ZROBIŁ SWOJE, GÓRNIK MOŻE ODJECHAĆ
Z kolei Górnik wcale nie grał jakiegoś wielkiego meczu, ale jednak było widać, że po prostu ma w swojej kadrze poważniejszych piłkarzy. Znów podobać mógł się na przykład Manneh. Mówiliśmy o nieuznanej bramce dla Górnika, to właśnie wtedy świetnie wrzucał Gambijczyk z rzutu wolnego, ale Giakoumakis o centymetry złamał linię spalonego. Konkret środkowemu pomocnikowi jednak nie uciekł, ba, chłopak zapisał bramkę, kiedy ślicznym uderzeniem z dystansu po długim rogu zaskoczył Steinborsa.
Choć oczywiście konkursu na bramkę meczu Manneh nie wygra. To trofeum należy do Michała Koja, który bez zastanowienia sieknął po widłach w pierwszej połowie. Pewnie Koj takiego strzału nie powtórzy przez najbliższe pięć lat, ale dzisiaj siadło.
Może to zasługa względnego luzu, który mieli zabrzanie, a Arka nie? W pierwszej połowie gości zjedli przeciwnika, prowadzili grę. Po przerwie było już gorzej, jako się rzekło – Arka doszła do głosu, ale na koniec Górnik i tak postawił kropkę nad i. W utrzymaniu prowadzenia nie przeszkodziła mu nawet wspomniana czerwona kartka, Arka nie miała już pary i wiary, że może ten mecz choćby zremisować.
11 punktów – z taką stratą do bezpiecznego miejsca mogą skończyć gdynianie sezon, jeśli przegrają w Krakowie. Rzeczywiście nie pasują do tego i tak niezbyt elitarnego towarzystwa.
Fot. FotoPyk