Mamy mieszane odczucia, gdy słyszymy komplementy pod adresem trenerów za to, że zrobili w meczu dobre zmiany. Nawet gdy sami je prawimy, co też nam się przecież zdarza. Bo z jednej strony, oczywiście, właściwe reagowanie na boiskowe wydarzenia to rzecz godna pochwały. Z drugiej – nierzadko zdarza się tak, iż takie trafne roszady to nic innego, jak naprawianie własnych błędów przy ustalaniu wyjściowego składu. I właśnie z tego względu mamy problem z oceną pracy Piotra Stokowca przy dzisiejszym meczu z Jagiellonią Białystok. Jego drużyna zagrała złą pierwszą połowę, a po dwóch zmianach w przerwie była nie do poznania. I wraca do Trójmiasta z bananami na twarzach.
Saief za Mihalika i Zwoliński za Gajosa. To były klucze do tego, żeby zatriumfować na Podlasiu. Szczególnie druga z tych zmian, bo za jej pomocą Stokowiec wysłał jasny – gramy o pełną pulę.
A zadanie nie wydawało się proste. Jaga w pierwszej połowie fragmentami potrafiła zdominować gości. Już od samego początku narzuciła niezłe tempo, czego efektem był strzał, który niemal w ostatniej chwili zablokował Nalepa i gol Imaza – jak się okazało, strzelony po minimalnym spalonym. Ale ekipa Petewa napierała dalej. A to Pietrzak w ostatniej chwili uprzedził bardzo aktywnego Makuszewskiego, a to Kuciak wygarnął piłkę spod nóg Mystkowskiego, a to strzały wspomnianego wcześniej skrzydłowego instynktownie odbijał bramkarz. A Lechia miała w tym czasie w zasadzie tylko tyle, co poszarpał Ze Gomes. Po jednej z jego akcji Arsenić w ostatniej chwili zablokował Mihalika, ale to bardzo mało jak na całą pierwszą połówkę.
Jaga może sobie pluć w brodę, że ukłuła tylko raz. Konkretnie zrobił to Puljić w ostatniej akcji przed przerwą, gdy dołożył głowę po wrzutce Imaza.
Po zmianie stron zmierzyła się z innym rywalem. Błyskawicznie mieliśmy remis, bo Zwoliński w przeciwieństwie do Mihalika potrafił wykorzystać dogranie Ze Gomesa. A potem Lechia wrzuciła takie obroty, że goście czuli się tak pewnie, jak człowiek, który po raz pierwszy w życiu zakłada łyżwy. A wcześniej, tak dla odwagi, wali sześć browarów.
Sam Zwoliński mógł strzelić z cztery bramki. Zdobył trzy, choć ostatecznie tylko dwie zostały uznane – po podaniu Kubickiego sędzia dopatrzył się spalonego, znów minimalnego. Ale gdy piłkę z głębi pola zagrywał Makowski (pierwsza asysta w 48. meczu w Ekstraklasie, najwyższa pora!), chorągiewka została w dole, a napastnik Lechii na bezczela wbiegł pomiędzy stoperów, a później walnął między nogami Węglarza. W pozostałych sytuacjach piłkarze Jagiellonii, włącznie z bramkarzem, jakoś go blokowali. Jedyną rysą na świetnym występie jest okazja z 67. minuty, kiedy to spudłował po podaniu Fili. Był kompletnie sam na szóstym metrze.
Saief podobał nam się, bo – jak to się mówi – robił Lechii grę. Mniej dzisiaj dał trzeci rezerwowy, Conrado, ale on z kolei był bohaterem w poprzednim meczu, też wchodząc z ławki. Ale warto jeszcze odnotować fakt, że Jaga się do końca się nie poddała. Rzutem na taśmę w ostatniej akcji meczu Prikryl mógł wyrównać, ale piłkę po jego strzale sprzed linii bramkowej wybił Tobers.
Co oznacza takie rozstrzygnięcie? Cóż, sprawa wydaje się klarowna. Dla Jagiellonii sezon powoli się już kończy, ale Lechia ma pełne prawo myśleć nawet o wicemistrzostwie.
Fot. FotoPyK