Nie jest tajemnicą, że jeśli obcokrajowiec przychodzi do ekstraklasy, to coś z nim jest nie tak. A to ma problemy z temperamentem jak pożegnany wczoraj Filip Mladenović. Albo jest zapuszczony fizycznie jak Vadis Odjidja-Ofoe na starcie przygody z Legią. Najczęściej spotykanym gatunkiem wśród zagraniczniaków w naszej lidze jest jednak zawodnik, który nie potrafi grać w piłkę. Ktoś taki jak Diego Żivulić, były piłkarz Rijeki czy Viktorii Pilzno.
Swoją drogą – Żivulić w grającym o Champions League mistrzu Czech? To przecież zasługuje na obecność na wszystkich tych memach z baranem wiszącym na linii wysokiego napięcia, pod tytułem „jak oni się tam znaleźli”. Czechom poznanie się na talencie jednak-nie-drugiego-Luki-Modricia zajęło siedem ligowych kolejek i przerżnięte eliminacje Ligi Mistrzów. Później już Pavel Vrba wystawiał go przede wszystkim na jedynej słusznej pozycji. Pozycji siedzącej.
Vitezslav Lavicka nauki z postępowania rodaka i kolegi po fachu jednak nie wyciągnął. Sprawił, że doszło do kilku starć, w których Chorwat był skazany na porażkę.
Diego Żivulić vs. Przemysław Kita (Puchar Polski, 0:2 z Widzewem)
Cenna lekcja dla każdego fana polskiej piłki, bo Żivulić po raz pierwszy wyszedł w podstawie Śląska. Z kim mamy do czynienia? Jakie ma atuty? Mecz z Widzewem miał dać na te pytania pierwsze odpowiedzi.
Po akcji z 85. minuty można było już stwierdzić z całą pewnością: Xavi jednak wykonywał kółeczka z piłką nieco zgrabniej niż Żivulić.
Trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że Xavi nie musiał nigdy mierzyć się z szaleńczym pressingiem Przemysława Kity. Jak Kita nacisnął Chorwata podczas wykonywania zwrotu z dynamiką zawracającego TIR-a z naczepą, nie było co zbierać. Poza piłką z siatki chwilę później.
Diego Żivulić vs. on sam (20. kolejka, 0:2 z Cracovią)
Jeśli nas pamięć nie myli, to właśnie wtedy pierwszy raz porównaliśmy Żivulicia do Ognjena Gnjaticia, zestawiając ze sobą dwóch graczy bez jakichkolwiek atutów. Jeśli przez 90 minut taki gość swojemu zespołowi nie przeszkadza, jeśli wybiega dodatkowe kilometry, by przykryć swoje niedostatki – w porządku. Ale Żivulić zrobił wiele, by sypnąć wór piachu w tryby Śląska. Jeszcze nie zawalił gola. Choć zrobił bardzo wiele, by tak się stało na początku drugiej połowy, gdy w prostej sytuacji… Nawet nie wiemy, co to było. Próbował kopnąć w piłkę, ale zamiast trafić, przeleciał nad nią i dał Cracovii okazję wyjścia 2 na 1. Pasy spartoliły ją koncertowo i uratowały przed dopisaniem +1 w rubryce: błędy prowadzące do utraty bramki.
Zgrabna jaskółka pana piłkarza
Ale co się odwlecze…
Diego Żivulić vs. Conrado&Paixao (21. kolejka, 2:2 z Lechią)
Przerwa zimowa dobiega końca. Pomysł Vitezslava Lavicki na zestawienie składu wobec kontuzji Wojciecha Golli? Żivulić na stoperze.
Ech.
Mecz jeszcze na dobre się nie zaczął, a gość już miał bramkę na sumieniu. Conrado bezczelnie przebiega przed nim prosząc o podanie…
Diego raczej nie usprawiedliwiał się „nie widziałem go”
…a Chorwat dokonuje najgorszego z wyborów. Ani nie rusza za Brazylijczykiem natychmiast, przez co na dzień dobry jest spóźniony. Ani nie trzyma pozycji. Idzie na raz, przez co odbiór piłki ma już z głowy. Conrado wrzuca do Flavio, 1:0 dla Lechii.
Dramat w jednym akcie? Oj nie, byczku. Zaczyna się druga połowa, Żivulić znów nie wychodzi na boisko na czas. Flavio kończy mecz z dubletem i nie zgadniecie, kto odpowiadał za jego krycie przy wrzutce Mladenovicia z 46. minuty. Zamienionej oczywiście przez Portugalczyka w asystę przy golu.
Diego Żivulić vs. boiskowe naprawy (31. kolejka, 0:2 z Legią)
Pominiemy już fakt, że nie do końca wiemy do teraz, kogo w bramkowej akcji Legii na 2:0 w poprzedniej kolejce krył Żivulić. Przyglądamy się od zagrania Andre Martinsa, poprzez wrzutkę Pawła Wszołka, zgranie Tomasa Pekharta, aż po strzał Waleriana Gwilii… Przez cały ten czas Żivulić dreptał sobie w swoim tempie, ani do nikogo nie doskoczył, ani żaden piłkarz Legii nie był w jego zasięgu. Dopiero w ostatniej chwili, już gdy Gwilia przymierzał się do strzału, Chorwat wykonał doskok na alibi.
Nie zdążyłem? Sorry. Ale próbowałem.
Tragizm postaci w całej okazałości wyszedł jednak na jaw później. 75. minuta, trudno powiedzieć, by Śląsk wyglądał na zespół zdolny Legię podgonić 11 na 11. Żivulić próbuje naprawić błąd kolegi, złe zagranie wszerz boiska. No i naprawia jak w bajce „Sąsiedzi”. Ładuje się w Pekharta mając już żółtko na koncie. Wbija drugie, może sobie zanucić w drodze do szatni „Hit The Road Jack”.
Może to i lepiej, przynajmniej dziś, w meczu z Cracovią, Śląskowi nie nabruździ.
Minus to jedyne, co widzę
W sportach amerykańskich jedną z najpowszechniejszych statystyk, z których w piłce korzysta się rzadko, jest tzw. „plus-minus”. W NHL sprawdza się za jej pomocą, ile zespół strzelił, a ile stracił bramek z konkretnym zawodnikiem na placu gry. Rokrocznie przyznaje się nawet nagrodę (NHL Plus-Minus Award) dla zawodnika z najlepszym bilansem.
No cóż, o piłkarską „Plus-Minus Award” Żivulić nie mógłby powalczyć nawet wtedy, gdyby mocno ograniczyć mu konkurencję. Na przykład brać pod uwagę tylko grających w naszej lidze Chorwatów. I to takich, których imię zaczyna się na literę „D”.
Bilans Śląska z Żivuliciem wynosi bowiem -8. Wrocławianie strzelili 13 bramek z nim na boisku, stracili 21. Jak łatwo policzyć, gdy nie mieliśmy wątpliwej przyjemności oglądać Chorwata w akcji, bilans zespołu Vitezslava Lavicki wyniósł +15. Śląsk strzela zdecydowanie więcej (29) i traci znacząco mniej goli (14), gdy nie korzysta z usług pomocnika mającego na koncie 45% rozegranych minut.
Cytując klasyka: przypadek?
fot. FotoPyK