Arka Gdynia strzeliła bramkę w 42. sekundzie meczu z Legią w Warszawie, przy której asystę zaliczył bardzo widoczny na naszych boiskach gracz, czyli niejaki Przypadek. Goście byli tak tym faktem zaskoczeni, że najwyraźniej trochę ogłupieli – zapomnieli, że przez kolejne 90 minut z hakiem mogą wyprowadzać kolejne ataki i oddawać strzały na bramkę. Efekt? Legia przejechała się po przeciwniku walcem, a świetne otwarcie zostało zdegradowane do statusu tak zwanego gola honorowego. Tak zwanego, bo w przypadku Arki trudno mówić dziś o honorowej porażce.
Żeby nie było wątpliwości – tym razem nie hiperbolizujemy, z tymi strzałami to nie były żarty. Arka przez cały mecz do swoich statystyk dorzuciła już tylko jedną próbę i to w końcówce. Więcej – uderzenie zostało zablokowane. Ot, sytuacja, której w ogóle byśmy nie odnotowali, gdybyśmy nie byli ciekawi, czy podopieczni Mamrota w ogóle spróbują.
…
No dobra, spróbujmy się przez chwilę zabawić w adwokatów Arki, przy odrobinie dobrej woli powinno się udać. Pewną okolicznością łagodzącą nawet może być dobra pamięć. Ireneusz Mamrot i jego podopieczni musili pamiętać, że Legia na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej potrafiła w tym sezonie golić ogórów tak, jak chciała, nie pokazując za grosz gościnności. Wisła Kraków przyjęła siódemkę, nie strzelając żadnej bramki. Górnik Zabrze przerżnął w stolicy 1-5, a Korona Kielce i Jagiellonia Białystok wyjeżdżały z niej z bagażem czterech bramek, nie strzelając żadnej. Pandemia koronawirusa, która wygoniła ze stadionów kibiców, niby postawiła spory znak zapytania przy atucie własnego boiska, ale jednak wciąż było czego się obawiać.
Dlatego może uznajmy, że z trudem, ale jednak jakoś można tę murarkę po zdobyciu fartownej bramki zrozumieć.
I nie zapominajmy też o tym, że całkiem długo była to taktyka skuteczna. Arka broniła się rozpaczliwie, momentami wręcz niegodnie miana drużyny z tej samej ligi, ale jednak pierwszą bramkę Legia strzeliła dopiero w 44. minucie po główce Wszołka. Jasne, wcześniej pudłowała na potęgę, do pewnego momentu Steinbors sprawował się bez zarzutu. W dodatku należał jej się rzut karny, którego sędzia Tomasz Kwiatkowski nie odgwizdał po faulu na Cholewiaku chyba tylko dlatego, by nie być posądzonym o gwizdanie pod drużynę ze swojego miasta. Ale jednak nie udawało się jej dogonić rywala znad morza. Drugą połowę wicemistrz Polski też zaczął od pudła, ale gdy w 51. minucie piłkę do swojej bramki skierował Marciniak, rozpoczęło się spotkanie gołej dupy z batem.
Wybaczcie, że nie będziemy wyliczać wszystkich sytuacji stworzonych przez Legię. Pewnie i tak byśmy się pogubili, a większego sensu nie widzimy – gdyby do rozgrywek został zgłoszony Aleksandar Vuković, zapewne dziś zapakowałby swojego 19. gola w polskiej lidze. Na wyróżnienie na pewno zasłużył Paweł Wszołek, bo to on dał Legii wyrównanie, to po jego akcji prowadzenie gospodarzom zapewnił Marciniak, a później skrzydłowy zaliczył jeszcze dwie asysty. Można się przeczepić do jego skuteczności, można mówić o słabym rywalu, ale dziś wymiatał. Miał zresztą przy tym solidne wsparcie, bo z autostrady na prawej strony chętnie korzystał też Marko Vesović. W jego przypadku koledzy byli jednak mniej skuteczni. Wyróżnić warto jeszcze Vamarę Sanogo, który zagrał po raz pierwszy od lipca, gdy połamał się w spotkaniu z Europa FC, a powrócił z golem ustalającym wynik spotkania.
I tyle. Legia jest cholernie mocna, ale to wiedzieliśmy i przed spotkaniem z Arką. A roztrząsać występów takich gości jak Samanes nam się po prostu nie chce – przynajmniej nie dzisiaj.
Fot. FotoPyK