Piast i Górnik. Derby, derby, derby. I te wszystkie banały: derby rządzą się swoimi prawami, to specjalny mecz, to inny poziom rywalizacji. No bez jaj. Nie dość, że naturalnie atmosfery nie było na trybunach, to jeszcze na boisku było po prostu nudno i bezpłciowo. Co się stało? Może to ten czerwcowy klimat albo fakt grania w środku tygodnia tak wpłynął na piłkarzy obu drużyn? Istnieje takie prawdopodobieństwo, ale bądźmy poważni i nie zasłaniajmy się czynnikami zewnętrznymi. Podopieczni Marcina Brosza i Waldemara Fornalika odstawiali chałturę, przegrywając z własnymi słabościami.
Ślinka pociekła, ale to tyle i tylko tyle
Nie było tak, że nie działo się nic. W końcu już pierwsza akcja – dosłownie pierwsze sekundy spotkania – przyniosły rzut różny. Nie no, żartujemy, to nic nie znaczy. Po prostu można było obiecywać sobie więcej po tym, jak obsłużony podaniem przez Angulo, Vasilantonopoulos wpadł w pole karne Piasta i tylko instynktowna interwencja Czerwińskiego uchroniła mistrza Polski od większej kłopotów. Albo po tym, jak Konczkowski świetnie dorzucił na głowę Parzyszka, którego uderzenie głową z siedmiu metrów pięknie sparował Chudy. Więcej: apetyty wyostrzyła też klepanka Tuszyńskiego z Konczkowski, zakończona strzałem w kosmos Jodłowca i ładne dośrodkowanie Milewskiego do Vidy, którego strzał szczupakiem wylądował wprost w rękach Chudego.
Naprawdę można było oczekiwać więcej.
Piast nie wyglądał źle, ale brakowało mu zęba. Może przez nieobecność Felixa i Badii. Nie przesądzamy tego. Tylko wskazujemy kierunek. Bo faktycznie, choć Milewski walczył jak mrówka, Hateley przerzucał futbolówkę z lewa na prawo, a Konczkowski z Vidą kręcili słabiutkim Gryszkiewiczem, to czegoś brakowało. Brakowało jakiegoś trybiku, który rozhuśtałby tę maszynę, a nie tylko wprawił w powolny ruch.
A Górnik? Tu nie ma co się za bardzo rozwodzić. To, że zabrzanie mają kolosalny kłopot z kreowaniem sytuacji bramkowych napastnikom z drugiej linii wiadomo nie od dziś i sytuacja nie ulega poprawie. Tym bardziej, że wyjątkowo fatalne zawody rozgrywał Jimenez. Hiszpan był totalnie stłamszony, wystraszony i apatyczny. Miał właściwie dwie dobre szanse, żeby się rozpędzić i zdziałać coś sensownego, ale raz myślał tak długo, że niczego nie wymyślił, a drugi raz został brutalnie spacyfikowany przez Czerwińskiego.
Najlepsi byli stoperzy
I tu dochodzimy do gwoździa programu – środkowi obrońcy. Po jednej i po drugiej stronie zagrali świetne zawody. Czerwiński wyjaśniał wszystko po profesorsku. Angulo przy nim nie istniał, a co dopiero ktokolwiek inny, a zaręczamy: próbowali. Bezskutecznie. Dobrze grał też duet Wiśniewski-Bochniewicz. Szczególnie ten drugi. Zresztą to właśnie 24-letniemu stoperowi Górnik zawdzięcza remis w tym meczu. Sytuacja była prosta. Piast napierał. Milewski uderzył kąśliwie zza pola karnego, Chudy wypluł piłkę przed siebie, już pędził do niej Parzyszek, ale Bochniewicz uprzedził go ofiarnym wślizgiem.
Kolejny dowód na to, że stoperzy mogą przesądzać o wynikach meczów nie tylko pomagając w ofensywie.
Generalnie Piast był lepszy. Im dalej w las, tym jego przewaga się zwiększała. Widać, że zespół Waldemara Fornalika jest sprawniej zorganizowany, ma w szeregach więcej jakości i bardziej chce grać w piłkę. Ale na zwycięstwo nie zasłużył. Nie, nie, nie. Piast nie dość, że nie potrafił postawić kropki na i, to w ogóle chyba nie zamierzał tego „i” ani pisać, ani rysować, ani nawet wypowiadać. Nie było tu pomysłu na nic ciekawszego niż parę akcji skrzydłem według najprostszych schematów.
Bardzo, ale to bardzo widoczne były największe bolączki obu klubów:
- – Górnik cierpi na brak asyst z pomocy (najwięcej asyst – trzy – ma Jimenez, który zagrał fatalnie, a za nim są Manneh i Bainović z zaledwie jedną asystą na koncie)
- – Piast cierpi na brak większej liczby strzelców (najskuteczniejszy po stronie Piasta na boisku w meczu z Górnikiem: Parzyszek – dziewięć goli, Milewski – dwa gole)
I po tym meczu nie jesteśmy w stanie powiedzieć, żeby cokolwiek szło w kierunku poprawy jednej albo drugiej rzeczy.
Fot. Newspix