Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

04 czerwca 2020, 14:17 • 20 min czytania 23 komentarzy

Jest wiedzą powszechną i oczywistą, że Jerzy Pilch kochał Cracovię i futbol. Niedoceniane pozostaje jednak, jak mocno Jerzy Pilch futbolem każdego dnia oddychał, jak był nim przeżarty.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

To nie był pan pisarz, który czasem, pomiędzy lekturą Płatonowa i Schulza, pomiędzy trzaśnięciem zjadliwego felietonu, a machnięciem powieści bestsellerowej, dla fanaberii schodził na ziemski padół obejrzeć spotkanie Pasów.

Nie.

W jego poddańczej postawie wobec futbolu nie było cienia pozy.

Oczywiście, że zdania takie jak te parafrazy Camusa:

Reklama

– Wszystkiego, czego dowiedziałem się o cudach, dowiedziałem dzięki piłce nożnej. Wszystkiego, co wiem o podziwie, zawdzięczam piłce nożnej.

Czy też:

– Kto nie zna uczucia, jakie ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza w siatce, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym. Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie.

Są tyleż w klasyczny dla Pilcha sposób piękne, co trącą fałszywą przesadą. Retoryką niedzielnego kibica. Który chce za większego pasjonata uchodzić, niż w istocie jest.

Ale dla Pilcha przesada była podstawowym elementem stylistycznym. W pilchowym uniwersum nie istniały piękne kobiety: istniały tylko najpiękniejsze kobiety świata. Nie nadchodziły nigdy dni czarne: nadchodziły najczarniejsze. Pociąg nie jechał wolno – pociąg poruszał się z mozołem obrotów niebieskich. Jak bohaterowie szli szerokim traktem ziemi cieszyńskiej, to szli środkiem świata. W domu nie było kłótni, w domu zagłada szła za zagładą.

Pilch nie wszystko, co wie o podziwie, zawdzięcza piłce nożnej. Ale ten hymn pochwalny nie ma zamiaru żadnego piłkarskiego niedomagania tuszować, a afekt podkreślać.

Reklama

Pilch, jak każde dziecko, w dzieciństwie był przekonany, że osiągnąwszy dorosłość będzie realizował się z powodzeniem na kilkunastu prestiżowych polach.

Jako syn inżyniera politechniki, przejawiał zdolności matematyczne i do momentu, w którym ojciec inżynier naciskami nie zabił w Pilchu chęci dalszego rozwijania zdolności matematycznych, zapewne liczył się z tym, że w przyszłości przyjdzie mu rozwiązać kilka dla matematyki zadań nierozwiązywalnych. Co naturalnie robiłby na ćwierć etatu. Łącząc to również z praktyką pastora. Autora powieści łotrzykowskich. Magnata polskiej filatelistyki. Jak i również napastnika pierwszoligowego, pozyskanego przez Cracovię z KS Wisły Ustronianki.

Pilch grał na wiślańskiej maracanie.

Pilch grał w Krakowie.

Pilch grał w Warszawie.

Osobiście uwielbiam anegdotę, którą o Pilchu opowiedział Bronisław Maj o ich wspólnych krakowskich meczach:

„Na boisku Jerzy Pilch odznaczał się jak my wszyscy: zwierzęcą brutalnością, strzałem ze szpica o potwornej, niewyobrażalnej sile, ale też znamienne: Jerzy Pilch zapoczątkował wtedy elementy walki psychologicznej. Kiedyśmy tak w dwie drużyny liryków stali naprzeciwko siebie po obu stronach boiska, dysząc żądzą mordu i nienawiścią, Jerzy Pilch, niesłychanie celnym, bardzo dobrze dobranym, dowcipnym okrzykiem:

– CHUJE!

Szydził z przeciwnika, co bardzo w nim załamywało ducha walki”.

W czasach warszawskich wewnątrz redakcyjne mecze „Polityki” były zastanawiająco częstym punktem odniesienia. Pilch przyznaje, że w redakcyjnych gmachu „Polityki” rzadko bywał. Na meczach jednak obecny jest zawsze. Pilch w rozbudowanych nekrologach, które w późniejszych latach dla człowieka piszącego stanowią chleb gorzki, ale powszedni, redaktora uznanego z pracy nie kojarzył, ale z atomowego uderzenia – i owszem.

Pilch grał tak długo, jak tylko mógł. Pięćdziesiątka na karku. Już nie biega. Ale jest. Niekonwencjonalną sztuczką techniczną, sprytnym strzałem lub niekonwencjonalnym faulem wykazywał się tak długo, jak tylko długo zdrowie pozwalało.

Wszyscy znamy takich godnych czułej litości ludzi, którzy poprzestawali na bieganiu po mniej lub bardziej zielonej murawie, ale poza grą samą w sobie nie mieli do futbolu ani namiętności, ani czasu, ani szacunku. Pilch do nich nie należał. Jego udziałem były wszystkie fenomeny, które i my mimowolnie znamy – doskonała orientacja w geografii świata dzięki nazwom drużyn piłkarskich. Umiejscawianie zdarzeń w czasie nie wedle lat, ale mistrzowskich turniejów.

Na mecze chodził od dziecka. Już na KS Wisłę, której trzecioligowi wówczas gracze byli zgodnie z hierarchią lokalności pierwszymi idolami, chciałoby się powiedzieć –  wiecie co – byli najlepszymi piłkarzami świata.

Później, rzecz wiadoma i osobna, Cracovia. Bo jak mówić o pełnym doświadczaniu piłki nożnej bez kibicowania klubowi przeklętemu. I, Pasy to najtrwalsza i najdłuższa miłość pisarza, dłuższa nawet niż do pisarstwa Nabokova, którego dwa lata temu z listy namiętności na dobre skreślił, a jak dekadę temu Pasy skreślił, nie wytrzymał nawet pół roku.

Ale przecież nie Cracovia sama. Były trafiające na karty powieści mecze polskich drużyn w europejskich pucharach lat sześćdziesiątych. Mundial mundiali w 1974. Niegasnąca miłość do Brazylii. Każdy wielki turniej traktowany jako osobna całość, przy której miarę cudzej ignorancji wobec futbolu stanowiła sugestia, żeby nie oglądać wszystkich wielkiego turnieju meczów, podczas gdy dla Pilcha i nas wszystkich jest jasne, że nie oglądać wszystkich meczów wielkiego turnieju, to nie oglądać go wcale. To jak czytać książkę, ale opuszczać całe rozdziały.

Owszem, Pilch poświęcał co jakiś czas piłce osobne felietony w niepiłkarskich tygodnikach, szukając niebanalnych punktów zaczepienia, jak choćby felieton o meczu HSV – Panathinaikos, podczas którego grecka załoga promu Samin tak uważnie oglądała „Koniczynki”, że aż zapomniała o sterach i doszło do promu zatpienia.

Ale prawdziwą miarą tego, jak przesiąknięty był piłką, jest to, że stanowiła jedną z ulubionych przestrzeni metafor.

 Jak choćby w „Bezpowrotnie utraconej leworęczności”, gdzie Pilch pisze o opiekuńczych, czułych i sterylnie czystych pielęgniarkach, białych aniołach Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego, wobec których wszyscy pacjenci „wciągają opuchnięte brzuchy, prężą cherlawe piersi, kunsztownie drapują szaty szpitalne”, choć w istocie próba zaimponowania białym aniołom Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego jest niemożliwa w sensie ścisłym – skoro wszyscy pacjenci w oczach pielęgniarek stanowią tylko rodzaj przykrej substancji. Uciążliwego obiektu pracy. Co nie zmienia faktu, że Pilch wywód i tak kończy:

– Kto umie grać w piłkę, ten strzela gola i w szpitalnej piżamie.

W dzienniku z lat 2017-2018, zastanawiając się dokładnie co biblijny Pan Bóg robił, jak siódmego dnia odpoczywał. I pomiędzy pytaniami, sugestiami, Jerzy Pilch również pyta: czy Pan Bóg odpoczywając dnia siódmego Ekstraklasę na Canal+ oglądał?

Nie jest to uwaga przypadkowa: Pilch w owym dzienniku, na jednych z ostatnich zapisanych przez siebie kart, do Ekstraklasy nieustającym refrenem powraca. Pisze ni z gruchy ni z pietruchy o Fornaliku w okularach. O Probierzu, którego niezmiernie szanował. O meczu Arki i o tym, że kiedyś Legia miała oferowanego Salaha. Jest na bieżąco. A przecież ten dziennik celował nie w kierunku kibica piłkarskiego. Należy założyć, że Pilch i tak się pilnował. I tak starał się nie odpiąć ekstraklasowych wrotek.

Piję do tego, że być może każdego z nas dzieliło wiele z panem pisarzem Jerzym Pilchem, a kogoś innego, zamiast dzielić, nic z nim nie łączyło.

Ale był jednym z nas.

I jak każdy z nas wiedział o piłce wszystko.

Jak każdy z nas, siedział i z kamuflowaną radością się na meczach wkurwiał.

***

Każdy atom upalnego powietrza potwierdzał, że nie umrzemy nigdy.

***

Będę teraz szczery wobec was: jeśli chcieliście poczytać o związkach Pilcha z piłką, to tyle. Tu się felieton na swój sposób kończy. Ale kto chce więcej, już poza piłką, to jako że jest to autor dla mnie ważny, jest jeszcze lektury.

***

Grzebanie głębiej w czymkolwiek jest zawsze grzebaniem w sobie.

***

Miałem może piętnaście, może szesnaście lat, nie wiedziałem nic o niczym, a może wiedziałem jeszcze mniej.

Czytałem Stephena Kinga i opowieści o mrocznym elfie Drizzcie w jeszcze mroczniejszym mieście Menzoberranzan, gdy od kuzyna – tego samego, od którego dostałem w dzieciństwie roczniki „Piłki Nożnej” lat dziewięćdziesiątych, w praktyce niemal ucząc się liter na składzie Sokoła Pniewy 94/95 – otrzymałem „Miasto utrapienia” Jerzego Pilcha.

„Miasto utrapienia”, najsłabszą książkę lat chwały Pilcha, „Miasto utrapienia”, które zestarzało się źle. Ale ta książka, zamiast na zawsze strącić mnie w śledzenie przygód mrocznego elfa w Drizzta i kolejnych koszmarów nawiedzających stan Maine, wyryła się na mnie swoim pierwszym zdaniem zdaniem:

„Urodziłem się w roku 1976 – dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego Papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, że Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że papież zawsze jest Polakiem”.

Nie wiedziałem, że tak można pisać. Jak mówiłem, nie wiedziałem nic.

Wcześniej byłem przekonany, że książki muszą się toczyć tempem wyznaczanym przez wszechwiedzącego narratora i jego kolejne „mruknął bosman Nowicki”.

Nie wiedziałem, że można każdym zdaniem tworzyć zamkniętą, pełnoprawną całość. Mogący obronić się samodzielnie mikroświat. Nie podejrzewałem wtedy, że istnieje proza, w której każde zdanie da się żuć jak różowe Wrigleye. Gdzie zdania nie są jak drużyna piłkarska, mająca sens tylko w zgranym, wspólnym układzie.

Reszta książki jaka była, taka była. Miewała mielizny. Jak cała twórczość Pilcha. To nie jest wpis hagiograficzny. Być może nawet odłożyłem „Miasto utrapienia”, by dokończyć spójniejszy, bardziej wartki „Smętarz dla zwierząt”, z mrożącym krew w żyłach zakończeniem. Ale to zdanie, i cały ciężar jego obietnicy, jego kierunku, zmieniły wiele. A sądząc po tym, że dziś sam żyję pisząc – pozwólcie dać się utopić w patosie – zmieniły wszystko.

A konkretnie – pozwólcie dać wyłowić się z patosu – tak jak fabuły, czy to filmowe, książkowe, serialowe, uczyły siły opowieści jako takiej, tak jak opowieścią jest dramatyzm meczu, tak pilchowa fraza uczyła uważności na każdą meczową akcję. I że w niej jednej nieraz potrafi być zawarte tyle samo piękna, co w całym meczu.

Zachodzi podejrzenie, że i ta zasada uważności jest zasadą tak futbol, jak i pisanie przekraczającą.

***

Tyle w tobie choroby, ile tajemnicy.

***

Kilka dni temu Dorota Masłowska napisała, że o Pilchu nic nie napisze.

Dorota Masłowska – której „Wojnie polsko-ruskiej” pilchowa recenzja nadała zasadniczego rozpędu, co mówi tyleż o Masłowskiej, bo jak to, osiemnastolatka z Wejherowa samego Pilcha zachwyca, ale i o sile pilchowego słowa w świecie literatury polskiej przełomu wieków – Dorota Masłowska napisała, że co ma pisać o Pilchu, jak Pilcha nie znała. I tylko dodała, że śmieszą ją fabrykowane naprędce komunały.

„Przenikliwy autor”.

„Uważny obserwator”.

To można przypisać pisarzowi każdemu. A więc w istocie żadnemu.

Masłowska napisała, że takie kocopoły doprowadzają na pewno Pilcha do mdłości i po drugiej stronie, z czym się zgadzam.

Pilcha, w stopniu jeszcze większym niż Masłowska, bo ostatecznym, nigdy nie poznałem. Ponętnych Czeszek w domu zborowym Wisły-Partecznika jego dzieciństwa razem z nim nie podglądałem. W krakowskim „NaGłosie” się nie udzielałem. W wewnętrznym meczu redakcji „Polityki” go nie przedryblowałem. Z wiatrówki do kapsli w jego mieszkaniu na Hożej nie strzelałem. Na odwyku alkoholowym z nim nie siedziałem. A jeśli kra nade mną zamarzała, to z innych niż u Pilcha przyczyn.

I choć prawda to, że Pilch był tym szczególnym przypadkiem pisarza, który Pilchem zawsze mówił, zapewne nawet jak kupował bilet relacji Warszawa-Wisła Uzdrowisko to z charakterystyczną pilchowską zdań melodyką, tak nie roszczę sobie z tytułu znajomości charakterystycznej pilchowskiej melodyki zdań prawa do wiedzy o człowieku. Nie będę więc próbował pisać, że był człowiekiem ciepłym. A jednak mającym w sobie zimno. Otwartym. Ale też jednak zamkniętym. Udając przez tę sprzeczność głębię. Ale i podprogowo zdradzając jowialną zażyłość.

Nie. Nie znam.

Mogę mówić o tekście. Sam Pilch zresztą pisał, że znajomość książek w zupełności wystarczy, nie po to autor pisze, żeby się za nim w życiu uganiać. Z biografii ogryzać. Tylko żeby to, co przewidział do czytania, czytać.

Być może z tego o nim wyroków ferowania szydził pisząc:

– Jak to się dzieje, że wszyscy oprócz mnie wszystko o mnie wiedzą.

A być może o coś jeszcze innego chodziło.

Skorzystam z powszechnego prawa do interpretacji: widzę tu osobę publiczną, nawet bardzo publiczną, widzę osobę wyrazistą, a nawet bardzo wyrazistą, nie pozbawioną osobistych historii o zróżnicowanej temperaturze moralnej. Na temat takich osób łatwo o opinie wyraziste, nie mówiąc o publicznych. Wystarczy kilka faktów i szlus, postrzeganie ugruntowane. Do cna wiem kim jest ten człowiek. A Pilch, siłą rzeczy, mający o samym sobie najwięcej danych, widział o sobie wszystko, widział ile tam niespójności, logicznych błędów, w zasadzie różnych osobowości. I jak to pojąć, złożyć w jedno.

***

Nie wystarczy mieć umiejętności, trzeba też je znać.

***

W „Dzienniku 2017-2018” mamy okazję dostrzec moment unikalny: moment tworzenia pilchowego fragmentu. Ustalania się pilchowej melodyki. Cytat dłuższy, kto chce, niech przewinie, moim zdaniem okazja rzadka: zobaczenie autora przy pracy.

Punktem wyjścia świeża lektura opowiadania „Smok” Andrzeja Bursy, koniec końców „smok” jest punktem wyjściowym pisania, choć Pilch za fantastyką, mówiąc oględnie, nie przepadał.

„’Smoki nisko latały tego roku’. Zmieniam 'nisko’ na 'ledwo’ i jest lepiej, co nie znaczy, że jest dobrze. 'Właściwie większość nie latała zupełnie, kilka miało jeszcze skrzydła i czyniło z nich użytek. Do dawnych sprawności było daleko, jakimś jednak cudem ostatni śmiałkowie unosili się w powietrzu’.

Próbuję to ciągnąć siłowym sposobem – klęska za klęską. Jeszcze raz utwierdzam się w przekonaniu, że całe zło i fałsz tonacji bierze się ze słowa 'smok’; nie wiem, co pisze, nie wiem, czym będzie to, co piszę, ale nie chcę, by była to pełna boskiego idiotyzmu baśń dla dużych i małych. Do żadnego arcydzieła się nie przymierzam, przeciwnie, mam pewność, iż zmierzam w kierunku literatury popularnej, ale za nisko i zbyt popularnie nie chcę. Wpadam na rytualny w takich sytuacjach pomysł: postanawiam mianowicie obyć się bez słowa 'smok’. Opowiadanie Bursy ma sześć stron, słowo 'smok’ pojawia się na drugiej, i jest to tak zrobione, że wiadomy rzeczownik bezszelestnie wsuwa się w materię języka. Młodziutkiemu Bursie udaje się niemal ukryć ten eksplozywny termin. 'Smok’ w pewnym sensie obywa się bez smoka. Jest to jakiś nie byle jaki trop.

’Latały ciężko i chyba bez celu; może popisać się chciały, że jeszcze potrafią’.

Popisać się przed kim? Jaką publiczność mają latające smoki? Jest to pierwsze 'domagające się dopełnienia’ miejsce w tekście. (…) Pytanie o publiczność, o to, przed kim smoki się popisują (jeśli w ogóle się popisują), jest kluczowe, jest pytaniem o podział, o granice, o tożsamość.

„Latały ciężko, jakby miały drewniane – trzaskające niczym wrota od stodoły – skrzydła, jakby te skrzydła były w ostatniej fazie zaniku, większość już od dawna nie wzbijała się w powietrze, niektórym nawet boczny ślad po płacie nośnym nie pozostał. Na dobrą sprawę trzy sztuki były w stanie z najwyższym trudem 'wystartować’.

’Jeśli kolektura była jakimś trafem akurat otwarta (przeważnie była zamknięta na ślepo i głucho), jeśli bagna były na tyle podeschnięte, że dało się podejść (przeważnie były grząskie i nieprzejrzane), pan Mamica przyjmował zakłady, który spadnie pierwszy.

Dwupłatowce, których rozpaczliwy warkot pamiętaliśmy świetnie, to były w porównaniu z tymi nie wiadomo skąd przybyłymi nielotami rakiety kosmiczne’.

Pozostaje bagatela: wskazane, a silnie domagające się dopełnienia miejsca.

Pytania: skąd przybyły? Kim są? Dokąd zmierzają? – stały się rzecz jasna pytaniami pierwszymi, nie należy jednak odpowiadać zbyt prędko, przeciwnie, ten suspens powinien ciągnąć się wytrwale. (…) Pilniejszą kwestią jest głębsze objaśnienie, kim jest pan Mamica (nazwisko wziąłem z moich stron). W jakim jest wieku i co go łączy ze światem? Galeria jego krewnych i przyjaciół lepiej pozwoli zrozumieć charakter naszej pogrążonej w grzęzawiskach osady. Narracja – to już się czuje – będzie prowadzona w liczbie mnogiej; będzie tak, jakby o wydarzeniach opowiadały dwie, trzy osoby bezpośrednio w nich nie uczestniczące, ale świetnie je znające. Świetnie? Lepiej!

Spełniając wszystkie te dyrektywy, niewątpliwie zbliżymy się do wymarzonych dwudziestu stron – wtedy należy całość przepisać i w ogóle do usranej śmierci przepisywać w koło.

To akurat jest samo nieśmiertelne sedno porady. Sceny kluczowe, metafory, symbole i inne zaokrąglające się pod palcami efekty możemy sobie z całym spokojem wiadomo gdzie wetknąć. Natomiast przepisywanie jest zasadą. Stanisław Czycz napisał po śmierci Bursy poświęconą przyjacielowi prozę, którą niektórzy nie bez racji uważali za wydarzenie. 'Jakby pan to przepisał jeszcze ze trzydzieści razy, byłoby o czym mówić’ – miał skomentować rzecz Artur Sandauer”.

Można użyć efekciarskiego określenia, że cały Pilch zawiera się w zrozumieniu różnicy pomiędzy użyciem w pierwszym zdaniu „nisko”, a „ledwo”, i dlaczego obiektywna jest przewaga jakości drugiego wariantu.

Dodajmy do tego, że Pilch pisał również tak:

– Jak potrafię pisać, jak mi to idzie, albo nawet nie idzie, ale siedzę nad rozgrzebiskiem – jest chujowo, ale bojowo.

– Pisać nie lubię – poprawiać uwielbiam. Z pewnym zastrzeżeniami wierzę w pisanie. Bez najmniejszych zastrzeżeń wierzę w przepisywanie.

Lekkość słów Pilcha – bo Pilch zawsze brzmi, jakby siedział z tobą przy stoliku i coś cierpliwie, a wyraziście tłumaczył – jest więc lekkością tradycyjnie zwodniczą. Za każdym lekkim zdaniem ciężka, piętrowa praca. Szlifiernia. Analiza słów pod kątem ich DNA.

Nie został mistrzem celnej frazy dlatego, że Panu Bogu się tak spodobało. Został, bo zwoził materiał budulcowy z kamieniołomu, a potem w nim wytrwale rzeźbił.

Nieustannie stoję na straży opinii, że mówienie o talencie, jakkolwiek może mieć cień prawdy, zazwyczaj jest deprecjonowaniem wysiłku, który doprowadził do posiadanej umiejętności. Nawet najjaskrawsze przykłady, jak Masłowska pisząca w dwa tygodnie „Wojnę polsko-ruską”, która wywarła potężny wpływ na całą post-masłowską literaturę polską i sprzedała się w niezwykłej jak na tego rodzaju prozę liczbie egzemplarzy. Dwa tygodnie, osiemnastolatka – no jak to nie jest genialny strzał, to co nim jest? A nie wiem, ale chciałbym wiedzieć, co Masłowska wcześniej czytała, poproszę pełną listę lektur, osiągnięcia autorskie przedtem też już miała. Ostrze języka wyostrzyła, jak w cugu ze słowem poleciała. Kosmicznych spawek nie widzę.

Pilch nawet jednak od takiego przykładu jest lata świetlne. Debiutował tuż przed czterdziestką, mógłby być ojcem debiutantki Masłowskiej. I debiutował, moim zdaniem, przeciętnie. Może z przebłyskami. Ale ogółem upadając pod ciężarem swojego języka. Mógł pod nim upaść całkiem, mógł się zniechęcić, mógł się pogubić. Ale znalazł wytrwałą ścieżkę rzeźbienia.

***

Przecież ty zdechniesz lada chwila, a biorąc pod uwagę twój stan zdrowia, zdechniesz jeszcze prędzej.

***

Nie mam polskiej literatury za smutną. Przepatosiałą.

Jest rozległa. Zróżnicowana. Jej szeregi to liczna, choć w dużej mierze zapomniana armia. Polska literatura nie ma kija w dupie.

Ale jestem zdania, że biorąc pod uwagę jej rozmiar i liczebność autorów, poczucie humoru jest niedoreprezentowane na jej kartach. Przynajmniej jeśli chodzi o finalne dzieła, o decyzję, by z humoru uczynić istotny element swojego autorskiego rażenia.

Pilch nie niesie żadnych sztandarów poza swoim własnym. Może wstrzelił się dobrze w czas, kiedy, na dobre i na złe, człowieka w większym stopniu zaczął interesować on sam zamiast aktualnej wielkiej sprawy. A może to jest prostsze i chodzi tylko o to trafne zdanie, gdy ktoś na początku lat dziewięćdziesiątych powiedział:

– Humor to nowy rock’n roll.

Jak zwykle, rzucam sobie poduszkę: kto takiego poczucia humoru nie lubi, niech nie lubi. Ja lubię opis przyrody:

– W basenie pływało kilka linów czy amurów, woda silnie mętna, żelazista, wapnista, w sumie chuj wie jaka.

Co jest wyrwane z kontekstu, co gdyby było w przesadzie, wylałoby prozę z kąpielą, ale jako domieszka, nagły strzał, sprawdza się jak ulał.

Tak samo jak słodko-gorzkie, a w zasadzie chuj wie jakie:

– Był to dobry człowiek, choć w ogóle nie pił.

I dalej:

„Ziemia z kojącym skrzypieniem obraca się wewnątrz niebieskiej łupiny powietrza, a ja na leżaku razem z nią się obracam”.

„Bukowski wyjechał z Niemiec w wieku lat trzech. Nie jest przy tym wykluczone, że te pierwsze trzy lata to był jedyny okres w życiu pisarza, w którym nie pił on nałogowo. Nie jest to wykluczone, bo przecież w żadnym wypadku nie jest pewne”.

Czy moje ulubione:

„Stary Kubica, gdyby jeszcze żył, miałby sto pięć lat, czyli i tak już by nie żył”.

W zasadzie cytaty niewiele dają, bo całe opowieści Pilcha, te najlepsze, są takim tonem podszyte. Stolik szachowy jego starego jest naładowany treścią jak zegarek Butcha z Pulp Fiction. Najlepsza kreacja aktorska Jana Nowickiego, czyli Nowicki witający się z kimkolwiek na Rynku Głównym. Jedzeniowa bójka ojca z matką w wieczór poprzedzający pierwsze samobójstwo bohatera opowiadania. Sam fakt możliwości popełnienia pierwszego samobójstwa. Ojciec Pilcha/narratora nawet, gdy już ledwo się poruszał, zapewniający, że jest w olimpijskiej formie i wiele innych przykładów, gdzie humor, co istotne, nie jest istotny sam dla siebie, ale pełni konkretną rolę.

To tak jak z tym zdaniem. Szukajcie, a… znajdziecie? Pilch mówi: Szukajcie, a życie wam zejdzie na szukaniu.

Nie jest to prawda, bo nie każdy, kto szuka, całe życie na szukaniu zmarnotrawi. Ale też wskazuje, że nie każdy, kto szuka, znajdzie. Że być może: nie w samym szukaniu zasada.

***

Unosi się kurtyna. Na Rynku Głównym zapalają się światła. Nadchodzi Jan Nowicki.
– Jerzy! (uśmiech pełen radosnego zaskoczenia, ciało zesztywniałe i nieruchome, Janek gra człowieka, co stanął jak wryty). – Jerzy! (intonacja radosnego zdziwienia mistrzowsko przeistacza się w intonację pełnego triumfu, ciało rozluźnione, powolny półkrok wykonany do przodu, Nowicki jest teraz gotów rzucić się do powitania jak bokser do walki).
– Jerzy, to naprawdę ty! (nieoczekiwany zwód: dwa pełne, nader taneczne kroki do tyłu – muszę ci się lepiej przyjrzeć, powiadają te kroki). – Nooo! (serdeczne rozchylenie ramion) – Nooo! Jerzy! (jeszcze serdeczniejsze i szersze rozchylenie ramion, radosny marsz sprężystym krokiem do przodu). – Jerzy! Świetnie wyglądasz (pierwsze uściski, pierwsze pocałunki). –Jerzy! Jak ja cię strasznie długo nie widziałem! (Janek teraz maksymalnie rozjaśnia spojrzenie i dyskretnie wygasza uśmiech). – Myślałem o tobie, Jerzy. Co się z tobą działo? Jak zdrowie? Powiedz (rysy Janka nabierają powagi, zdawać by się mogło, iż prawdziwa ciemna chmura troski przechodzi przez jego oblicze) – no przecież widzę, że lepiej! (powrót tonacji triumfalnej).
– Chodź, Jerzy, przysiądźmy gdzieś na sekundę (tonacja rzeczowa, Nowicki rozgląda się, imituje namysł nad wyborem miejsca, który to wybór dawno jest rozstrzygnięty). – Jestem w pośpiechu, bo wreszcie zabrałem się do pisania, ale na chwilę usiądźmy… Może w „Zwisie”? (Janek z wirtuozerią gra człowieka nagle olśnionego całkowicie nieoczekiwaną myślą). – Chodź, siądźmy na sekundę, jest tyle spraw do obgadania. (Dalej tonacja rzeczowa, scena powitania jest w zasadzie zakończona. Światła gasną. Kurtyna).

***

Nie róbmy z Pilcha osoby, która tylko opowiadała dowcipy i pracowała nad tym, by te dowcipy w dobry język zawoalować. To miało, w założeniu, wyrażać treść.

Najoczywistsze jest „Pod mocnym aniołem”, które, istotnie, mam za jeden z najlepszych przykładów wglądu w umysł rażonego nałogiem. Ale najczęściej Pilch wracał do dzieciństwa. Do rodzinnego domu. Do matki. Ojca. Babki. Wszystkich krewnych, kuzynów i znajomych z czasów, „kiedy wszyscy jeszcze żyli”. To były jego prawdziwie koronne tematy: relacje ojciec-syn, relacje matka-syn, relacje rodziców, wszystkie konfiguracje teściowych, dziadków, babć.

Często wracam też myślą do dumnego nad wszystko starego Kubicy. Który popadł w nieprzystające do swojej dumy długi. Ale wciąż miał przystającą do swojej dumy kasztankę. Najpiękniejszego konia we wsi. A może i w regionie. I znalazł się kupiec. I stary Kubica nie chciał sprzedać, bo sprzedaż konia nie przystawała do jego dumy. Ale sprzedać musiał, bo taka była rzeczywistość długów.

I w końcu, po nierealnej cenie, zawyżonej po wielokroć, sprzedał. Jeszcze wymusił, że konia nie odda od zaraz, tylko nazajutrz.

A potem, gdy kupiec odjechał, konia zarąbał. Pieniądze w jedną noc, stawiając gęsto, przepił.

Pilch nie był mistrzem zwartych fabuł, niektóre powieści w sensie fabularnym się rozlatywały, tylko język je trzymał, tylko dla języka się dalej czytało. W mniejszej formie, gdzie łatwiej trzymać dyscyplinę, potrafił i opowieścią przywalić.

Co nie zmienia faktu, że bywałem na twórczość Pilcha zły. Jak na piłkarza, którego – użyjmy tego słowa w szerszym znaczeniu – talent dostrzegasz, uważasz, że byłoby go stać na dużo więcej, choć już wiele pokazuje. Nie jest Pilch aż takim znaczeniowym gigantem. Antoni Libera napisał o swojej fascynacji Samuelem Beckettem ponad siedemsetstronicowe „Godot i jego cień”, które czyta się jako reportaż dochodzeniowy i powieść łotrzykowską, stawiająca pytania o treść, o wybory, o pytania. To książka stojąca na szczycie tłumaczeń Libery, dialogów Libery o Becketcie i szeregu innych publikacji.

O treściach Pilcha czegoś takiego nie da się napisać.

Wysmarowałem nawet kiedyś artykuł, stanowiący szarżę na jedną z jego późnych książek. Słabą – niech będzie. I wśród starszych były słabsze. Ale czemu, w kolejnych książkach, te same zagadnienia. Czemu nie wyżej. Czemu nie pytał szerzej z całym swoim bagażem doświadczeń.

Szczęśliwie tekst bałwana, który niegdyś mienił się mną, nigdy i nigdzie ukazał się. Zgnił, tam jego miejsce. Odpowiedź jednak i tak dostałem – choć do cudzego listu – na ostatniej stronie ostatniego dziennika:

Niewątpliwie inteligentny czytelnik zapytuje mnie w liście: „Dlaczego nie weźmiesz się za starość i jej słabizny?”. Kto by mógł trzeci wiek zaatakować, ewentualnie stanąć na czele ataku? Ja nie. JA z całą pewnością nie. Nie mam kompetencji. Tak się składa, że moja starość to jest najświetniejszy czas, jaki kiedykolwiek był mi dany”.

A przecież wiem z jak licznymi problemami zdrowotnymi się zmagał. I pisał łamane na mówił, że je przeżywał. Że było źle. Nie z uśmiechem. I wielokrotnie nostalgia. Za dzieciństwem, jedynym czasem, kiedy nic jeszcze nie jest ustalone, a więc wszystko jest możliwe. Za kuchnią rodzinnego domu pełną bliskich, za czasem, kiedy wszyscy jeszcze żyli. Za latami nastoletnimi. Za czasem, gdy, po sukcesach literackich, zupełnie poważnie – choć na ile to u Pilcha poważne, ciężko wyczuć – twierdził, że Pan Bóg go zwyczajnie lubi i dlatego on jest niepoprawnym szczęściarzem. I potem że jak to, że już się skończyło. I zdumienie nad tym, że za chwilę się skończy całkiem.

A jednak na koniec te słowa.

Może kiedyś zrozumiem.

Teraz nie rozumiem.

I dobrze.

Leszek Milewski

PS: Niech mi wybaczą wydawnictwa, których fragmenty pilchowe zapożyczyłem: liczę na wyrozumiałość, a nuż ktoś po lekturze do posiadanych przez państwa książek świętej pamięci Jerzego Pilcha zerknie.

Fot. NewsPix

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

23 komentarzy

Loading...