“Powtarzał nam, że woli wygrać 5:4 niż 1:0”. “Puszczał na zgrupowaniach i odprawach Barcelonę”. “Bartek Chwalibogowski miał być Davidem Villą”. Nie ma żadnych wątpliwości – Wojciecha Stawowego można uznawać za dobrego trenera, można też za słabego, ale z pewnością jest “jakiś”. Ma swój styl, a to rzadkość w czasach, kiedy wielu szkoleniowców gra tylko na wynik, marzy o kornerze, marzy o aucie, by prześlizgnąć się dzięki 1:0 do kolejnego tygodnia pracy. Rodzi się więc pytanie: ta charakterystyka Stawowego jest jego błogosławieństwem, czy przekleństwem?
Z jednej strony wszyscy obudzeni w środku nocy potrafimy powiedzieć, jak chcą grać drużyny trenera z oczywistym już wąsem, z drugiej można zapytać: gdzie sukcesy? Dziś, po pięciu latach przerwy, Stawowy wraca na ekstraklasową ławkę. Coś udowodni, czy zbierze kilka oklepów i lada moment znów zniknie, tym razem już na dobre?
DZIESIĘĆ LAT MINĘŁO JAK JEDEN MIESIĄC
– To był szok. Było nagłośnione to, że trener przedłużył kontrakt o dziesięć lat, żeby rozwinąć ten projekt, który w Cracovii rozpoczął. A tu nagle rozstanie. Wielki szok – wspominają zgodnie byli piłkarze Cracovii. – No ale niestety, prezes Filipiak jest osobą, która nie pozwala sobie narzucić czegokolwiek. Nasze wstawiennictwo za trenerem nic nie dało, choć próbowaliśmy protestować. Cała sprawa zaskoczyła nas w dniu wyjazdu na obóz przygotowawczy na Cypr. Myśmy wtedy w końcu polecieli z drugim trenerem, a jak już byliśmy na miejscu, to dołączył do nas trener Mikulski. Nie mogliśmy więc bezpośrednio zareagować, nie było nas fizycznie w Polsce. Potem coś próbowaliśmy działać, no ale było już za późno. Skoro został podpisany kontrakt z trenerem Mikulskim, to zdawaliśmy sobie sprawę, że nie ma w klubie tematu powrotu Stawowego. Nie pożegnaliśmy się nawet z trenerem. O jego zwolnieniu dowiedzieliśmy się w autobusie.
Dziesięcioletni kontrakt Wojciecha Stawowego z Cracovią to temat owiany do dziś wieloma zagadkami. Wydawało się, że współpraca szkoleniowca z właścicielem Cracovii, profesorem Januszem Filipiakiem, układa się niemalże wzorowo. Jasne – były tarcia, małe konflikty, czasem Filipiak chciał mieć trochę za dużo do powiedzenia w kwestiach czysto piłkarskich. Ale z pozoru to wszystko były raczej drobnostki, małe kłótnie, które zdarzają się czasem w każdym, nawet najlepszym małżeństwie, a nie poważne spory. Tymczasem piękne, dalekosiężne plany szlag trafił właściwie w najmniej spodziewanym momencie.
9 stycznia 2006 roku szumnie ogłaszano podpisanie rekordowo długiej umowy.
– Chcemy spokojnie i systematycznie pracować i realizować strategię długoletnią, stąd też taki kontrakt. W polskiej piłce nie ma zawodników i trzeba ich wychowywać. Trener Stawowy jest taką osobą, która tą strategię spokojnej budowy klubu może realizować – zapewniał profesor Filipiak. Stawowy wtórował mu w optymizmie: – Nie znam trenera, który pracował w Cracovii i nie chciałby takiej umowy podpisać. To duży zaszczyt. Ten kontrakt ma swój cel. Chcemy postawić na szkolenie młodzieży. Nie da się oczywiście z szesnastoletnich zawodników stworzyć takich graczy, którzy od razy wejdą do zespołu i będą walczyć o najwyższe cele, ale w połączeniu z tą drużyną, którą mamy na chwilę obecną uważam, że ich wprowadzanie jest realne i możliwe. W niedługiej perspektywie pozwoli to na to, żeby młodzi zawodnicy przejmowali ciężar odpowiedzialności za grę na swoje barki.
10 lutego 2006 roku Stawowego już w klubie nie było. Umowa, która miała mu zagwarantować dekadę swobody w budowaniu pod Wawelem futbolowej potęgi wylądowała podarta w kominku. Filipiak bezceremonialnie rozstał się z trenerem, który wprowadził Cracovię najpierw na zaplecze najwyższej klasy rozgrywkowej, a zaraz potem do Ekstraklasy.
Pożegnał Stawowego, choć ten w 2005 roku niemalże załapał się z krakowskim beniaminkiem do europejskich pucharów.
– Wydaje mi się, że ta współpraca rozbiła się o błahostkę. Z tego co pamiętam, to trener Stawowy walczył o dodatkowy obóz przygotowawczy w okresie zimowym, lecz nie mógł się go doprosić. Sprawy nabrały nerwowego obrotu, no i finalnie trener rozwiązał ten swój dziesięcioletni kontrakt z klubem – twierdzi Tomasz Wacek, były piłkarz Cracovii. – Jestem przekonany, że nie zadecydowały kwestie sportowe. Szkoda, że trener z prezesem nie rozwiązali swoich pozasportowych konfliktów spokojniej. Można było to załatwić w innym stylu, z pewnością z korzyścią dla wszystkich.
Stawowy pozostawił Cracovię na niezłym, siódmym miejscu w ligowej tabeli. Większość zawodników była wtedy święcie przekonana, że relacje trenera z profesorem układają się co najmniej poprawnie. Choć oczywiście Stawowy ze swoich rozmów z właścicielem klubu się w szatni nie zwierzał. – Wszystko było świetnie. Tylko co się później stało… Do dzisiaj nie wiem – przyznaje inny z eks-zawodników “Pasów”, którego teoria o konflikcie wokół dodatkowego obozu przygotowawczego nie przekonuje. – Nie wiem, jak tam do końca było. Doszło do jakiejś różnicy zdań z profesorem Filipiakiem – mówi Krzysztof Radwański, inny z byłych zawodników Cracovii. – Jeżeli chodzi o wizję futbolu, to wydaje mi się, że wszystko było zasługą trenera Stawowego. On za wyniki odpowiadał głową i nie pozwalał, by ktokolwiek z klubu mu na tę głowę wchodził albo wtrącał się w jego kompetencje, nawet prezes Filipiak.
Wojciech Stawowy w towarzystwie Janusza Filipiaka.
Pewną wskazówką na temat rzeczywistych relacji Filipiaka ze Stawowym może być opowieść wspomnianego Tomasza Wacka.
– Pamiętam, że ja po dość poważnej kontuzji byłem już jedną nogą w Górniku Zabrze, ale nie bardzo chciałem tam odejść. Liczyłem, że dostanę jeszcze szansę na odbudowanie się w Cracovii. Choć Górnik dawał mi dwa razy lepsze pieniądze, bo ja, pomimo awansu do Ekstraklasy, byłem wciąż na starym kontrakcie z Cracovią. Można powiedzieć, że to była umowa na poziomie trzecioligowym, a nie ekstraklasowym – opowiada Wacek.
– Do Górnika miałem trafić razem z Marcinem Dudzińskim na zasadzie wymiany za Pawła Wojciechowskiego i jeszcze jednego zawodnika z Brazylii – dodaje. – Tak to sobie zaplanował prezes Filipiak. Ja miałem za sobą zerwane więzadła krzyżowe, więc nie mogłem przebić się do podstawowego składu Cracovii, potrzebowałem czasu na powrót do formy. Porozmawiałem sobie z trenerem Górnika, którym był wtedy Marek Wleciałowski. Z rozmowy z nim wywnioskowałem, że on w ogóle nie ma pojęcia, kim ja jestem i na jakiej pozycji gram. Popytałem chłopaków: okazało się, że w Zabrzu nie funkcjonuje druga drużyna. No i jak ja miałbym się tam odbudować? U trenera, który w ogóle mnie nie zna, a którego do wymiany zmusili działacze? Byłem tam na siłę wpychany, żeby Cracovia mniej zapłaciła za Wojciechowskiego. Dostałem do ręki kontrakt, ale go nie podpisałem.
– Poszedłem z tym do trenera Stawowego. Przedstawiłem sytuację. Powiedziałem: „Mam tutaj dużo mniejsze pieniądze, ale chciałbym zostać. Nawet jeżeli się nie przebiję do składu pierwszej drużyny, to chciałbym mieć chociaż rytm meczowy w rezerwach”. Co się okazało? Trener Stawowy dostał przykaz od profesora Filipiaka, żeby mnie skasować. Profesor zresztą bardzo źle się o mnie wypowiedział wtedy w mediach. Że zadziałałem na szkodę klubu i tak dalej. Trudna sytuacja. Ale wtedy trener Stawowy pokazał charakter – dwa tygodnie po całym tym zamieszaniu mieliśmy u siebie mecz z Bełchatowem, przegrywaliśmy 0:1. W siedemdziesiątej minucie gry trener zadecydował, że wpuszcza mnie na boisko. I to był najwspanialszy moment mojej kariery. Po wejściu zdobyłem bramkę na 1:1, dałem bodziec drużynie. Poszliśmy za ciosem, Arek Baran poprawił na 2:1.
– Cały stadion skandował moje imię i nazwisko. Można zatem powiedzieć, że ryzyko się trenerowi Stawowemu opłaciło, choć – z tego co wiem, takie krążyły słuchy w klubie – dostał potem karę finansową od profesora Filipiaka za to, że mnie wpuścił na boisko – mówi były piłkarz “Pasów”.
Kara za wystawienie zawodnika, który miał grzać ławę z woli prezesa? To dowód, że relacje na linii Filipiak – Stawowy wcale nie były takie idealne, jak mogłoby się wydawać. Tak naprawdę pierwsza napięcia pomiędzy tymi dwiema mocnymi osobowościami wystąpiły już po awansie Cracovii na zaplecze najwyższej klasy rozgrywkowej.
Rozstanie ze szkoleniowcem, który wielu zawodników Cracovii wyciągnął z poziomu trzecioligowego do najwyższej klasy rozgrywkowej fatalnie wpłynęło na zespół. Zatrudnienie Albina Mikulskiego okazało się wręcz katastrofalną decyzją Filipiaka. “Pasy” zanotowały szereg porażek i wypadły z ligowej czołówki. – Byliśmy w ciężkiej sytuacji – przyznaje Wacek. – W głowie mieliśmy wielki znak zapytania, co dalej będzie z drużyną. Dzięki trenerowi odnieśliśmy naprawdę fajne sukcesy. Ja pochodzę z mniejszej miejscowości, z Krosna. Idąc do Krakowa na studia, na AWF, zacząłem od epizodu w piątej lidze. Kilka lat później występowałem już w Ekstraklasie. I nagle się to wszystko rozsypało. Weszliśmy w bardzo trudny okres, byliśmy mentalnie rozbici. Jeden z pierwszy meczów już za kadencji trenera Mikulskiego to była porażka 0:5 na Legii. Ona wynikała właśnie z tego rozbicia zespołu. Pewne rzeczy wciąż siedziały nam w głowach.
Wielu piłkarzy tamtej Cracovii przyznaje wprost, że gdyby nie Stawowy, to Ekstraklasę mogliby oglądać najwyżej w telewizji.
– Możliwe, że nie zagrałbym w Ekstraklasie, gdyby los nie skojarzył mnie ze Stawowym – mówi były piłkarz “Pasów”. – To się fajnie złożyło – do Cracovii najpierw przyszedł trener, potem pan Filipiak i to się tak wszystko zgrało. Pewnie trener Stawowy bez prezesa aż takich sukcesów by nie osiągnął. Gdyby nie było pieniędzy, to ta drużyna by się rozsypała. W Cracovii z finansami było wcześniej naprawdę niewesoło. Tam były absurdalne sytuacje. Pamiętam, jak jeden z działaczy nam obiecał, że załatwi jakieś pieniądze na święta. Okazało się, że to jakieś groszowe sprawy, za które nic się nie dało kupić… No było w klubie ciężko. Pół roku przed tym, jak trener Stawowy przyszedł do Cracovii razem z chłopakami z Proszowic, to tak naprawdę większość drużyny się porozchodziła po innych klubach z regionu. Poszli do Hutnika, do Górnika Wieliczka. Starszych zawodników zostało czterech czy pięciu, reszta to juniorzy.
Wydawało się jasne, że po takich sukcesach Stawowy nie będzie długo czekał na kolejną posadę trenerską. Spekulowało się nawet, że może wylądować za miedzą, w Wiśle Kraków, z którą był już przed laty związany jako trener drużyn młodzieżowych. W tamtym czasie objęcie wciąż bardzo potężnej, bogatej “Białej Gwiazdy” było chyba największą nobilitacją dla polskiego trenera, nie licząc oczywiście posady selekcjonera reprezentacji kraju. Jednak Stawowy nie byłby sobą, gdyby zadziałał konwencjonalnie i przyczaił się na ofertę z jakiegoś poukładanego klubu o mocnej kadrze i mistrzowskich ambicjach. Spodobało mu się chyba to, jak wiele rzeczy w Cracovii stworzył od zera i chciał powtórzyć tę historię.
SEKTA STAWOWEGO
Gdyński przypadek Wojciecha Stawowego jest bardzo ciekawy, bo być może ten klub nigdy później nie grał tak ładnie w piłkę. Były próby, choćby za Zbigniewa Smółki, by do podobnego stylu powrócić, ale już nam się nie chce znęcać nad obecnym trenerem Chojniczanki. Były próby i kropka. Stawowy te swoją mityczną tiki-takę w żółto-niebieskich zaszczepił, to się naprawdę oglądało, ale znów: nie było z tego wyników. Najpierw relegacja za korupcję, choć trzeba przyznać, że z 11. miejsca, ale potem przeciętna gra na zapleczu.
Stawowy sezonu nie dokończył.
Dlatego ciekawy jest kontrast. To, jak odbierają go byli podopieczni z tamtego okresu i to, jak mogą go wspominać osoby niezbyt z nim związane, choć obecne w życiu klubu. Posłuchajmy najpierw piłkarza, a więc Tomasza Mazurkiewicza.
– Fantastyczny taktyk. Trener, który potrafił wyjaśnić zawodnikom swoją wizję. Zgadzałem się z nią praktycznie w stu procentach. Stworzył nam takie warunki, że chciało się przychodzić na trening – zaczyna Mazurkiewicz. – Często jak człowiek jest zmęczony, to nie skacze z radości, idąc na trening, ale Stawowy potrafił sprawić, że każdy był uśmiechnięty. Trener umiał wyciągnąć z zawodników to, co mają najlepsze. Dawał dużo pewności siebie i dlatego mogliśmy się rozwijać pod jego skrzydłami. Każdy lubi być przy piłce, a nie biegać za nią, więc dobrze czuliśmy się w jego taktyce. On potrafił nam to wyjaśnić, kiedy mamy doskakiwać do drużyny przeciwnej. Było to jasne i przejrzyste. Zaakceptowane przez cały zespół. Wszystkie tryby funkcjonowały.
Mazurkiewicz zauważa, że Stawowy to był w tamtych latach trener, który lubił rozmawiać z piłkarzami. – To nie był dyktator, tylko przyjaciel. Miał bardzo dobre podejście do zawodników. Jego interesowały różne problemy piłkarzy. Był świetnym psychologiem, wiedział, jak rozmawiać z ludźmi. Jeśli zawodnik miał jakieś kłopoty, to próbował je rozwiązać, żeby mieć zawodnika w najlepszej wersji. Nie było tak, że nie interesowało go nic poza boiskiem, bo gracz miałby być tylko wyrobnikiem. Nie, dbał o wszystko. W piłce są mecze, które grasz dla trenera. Nawet jeżeli jest ci ciężko się zmobilizować, to wiesz, że po prostu musisz. Masz swoje nazwisko, ale dajesz jeszcze więcej dla szkoleniowca. Mieliśmy mecz z Cracovią i trener wówczas mówił, jak ważne jest dla niego to spotkanie. Wszyscy maksymalnie się sprężyli. Nawet jak nie można było zrobić kroku, to się go robiło, tak byliśmy zmotywowani. Pamiętam, że wygraliśmy.
Były piłkarz Arki dodaje jednak, że przywiązanie do hiszpańskich wzorców futbolu bywało dla Stawowego zgubne. – Wzorował się na Barcelonie, niejednokrotnie oglądaliśmy ją na zgrupowaniach i odprawach. No, ale u nas nie miał takiego materiału, jak w Barcelonie. Próbował to przekuć, wielokrotnie nam wychodziło, ale w niektórych momentach noga się powinęła i mecze się przegrywało. Ale uważam, że w tym kierunku powinna iść piłka. Do tej pory, jak idę na mecz Arki, to kibice mnie zaczepiają i gratulują. „Panie Tomku, jak wyście grali, byliśmy dumni. Utożsamialiśmy się z tym zespołem, pokazywaliście najlepszą piłkę w Polsce”. Słyszałem też od wielu fachowców, że drużyny trenera Stawowego grają najlepszą piłkę.
Wojciech Stawowy jako trener Arki Gdynia.
Tyle, na razie, Mazurkiewicz, a jak widziały to wszystko osoby pracujące w Arce?
– Pierwsze, co zrobił Stawowy, to było przybicie krzyża w szatni. Trener był strasznie religijny. Dołączono kapelana do drużyny, który pomykał w klubowym dresie. Ja nie miałem żadnego kontaktu z szatnią, to był moment, kiedy piłkarze dostali zajebiste kontrakty i mogłeś poczuć, że to była sekta Wojciecha Stawowego – wspomina osoba związana wówczas z klubem. – Oni byli nietykalni. Zawodnicy byli w niego wpatrzeni jak w obrazek. I trochę sprawy miały się tak, że wszyscy z jego otoczenia wyżej srali, niż dupę mieli, takie miałem wrażenie. Stawowy mógł wszystko. On przedłużał kontrakty, on dawał zielone światło. Krauze mu zaufał, trener dostał nieograniczoną władzę. Część jego decyzji pogrążyło Arkę, bo niektóre należności spłacał jeszcze Pertkiewicz. Poszło choćby o awans, który był przy zielonym stoliku. Kontrakty miały taką lukę, że forma awansu nie była sprecyzowana.
Krzysztof Paciorek, były rzecznik klubu: – Stawowy nie bratał się z nami w biurze. Był trochę wyobcowany. Kulturalny, sympatyczny, ale tych, których nie znał, trzymał na dystans.
Uplastycznijmy to finansowe eldorado. W drugiej lidze budżet na same kontrakty wynosił siedem-osiem milionów złotych. Marcin Chmiest, absolutny niewypał transferowy, bez gola w lidze, dostawał na drugim poziomie 40 tysięcy złotych na rękę. Co więcej, za każde 45 minut miał pięć-sześć tysięcy wejściówki plus premie za zwycięstwa. I choć nie grał za dużo, to po pierwsze swoje zarobił, mając 997 minut na liczniku w drugiej lidze. Po wtóre tacy piłkarze jak Ława czy Moskalewicz też kosili podobne pieniądze.
To im zapewnił Stawowy. Czy można więc powiedzieć, że piłkarze żyli jak pączki w maśle? Nie zgadza się z tym Tomasz Mazurkiewicz.
– Zrzucili nas do drugiej ligi i zespół mógł się rozsypać w parę dni. Każdy miał propozycję z Ekstraklasy. Trener Stawowy też – z Legii, Wisły, Lecha. Ale powiedział nam: „Słuchajcie, możemy zostać przy tym zespole, jaki mamy, ale też mamy za zadanie w rok awansować. To jest do zrobienia. Ja zostanę, jeżeli wszyscy zostaniemy”. Pan Krauze zdecydował, że utrzyma te kontrakty, chyba tylko jeden piłkarz odszedł. Trener na tamten moment był jednym najlepszym w kraju, ale odrzucił oferty i został z nami. Jak się okazuje – wtedy popełnił błąd, ponieważ my nie awansowaliśmy sportowo, trener stracił pracę, nie wiadomo jakby było, gdyby objął bogatsze kluby i ściągał lepszych zawodników, którzy by tę jego taktykę wypełniali. Moim zdaniem odniósłby duży sukces.
Jeśli piłkarz złapał więź ze Stawowym, często było tak, że ta więź okazywała się niezwykle silna. Mazurkiewicz nazywa Stawowego przyjacielem, z kolei Sobieraj, który grał u Stawowego, lata później namawiał Włodzimierza Midaka, by ten po Zielińskim ściągnął do klubu właśnie swojego byłego trenera. I przecież pamiętamy, że temat w pewnym momencie grzano dość mocno.
Stawowy nie jest natomiast znany ze specjalnego oka do młodych piłkarzy, znamy wielu innych szkoleniowców, którzy mają lepsze, są oczywiście i gorsze, ale jedna historia jest świetna. Otóż w Arce Stawowy miał na testach Macieja Dąbrowskiego, wówczas około 20-letniego. Nie wybrał jednak przyszłego mistrza Polski, tylko… Jędrzeja Florka. Kim jest Jędrzej Florek? W sumie to cholera wie. Z tego, co słyszymy, w tamtym czasie ojciec założył mu stronę, na której sam Florek przekonywał, że zagra na Euro 2012. Nie zagrał! W piłce nie odniósł żadnego sukcesu, ale wstąpił w pewnym momencie do partii Janusza Korwin-Mikkego.
Ach, no wesołe to były lata w Gdyni za Wojciecha Stawowego. Ale tak jak wspomnieliśmy: bez wyników. Ładna gra, natomiast wciąż tylko 11. miejsce w Ekstraklasie, mimo paru wysokich rezultatów jak 3:1 z Lechem i 4:2 z Cracovią.
Relegacja i niestety tiki-taka nie dawała rady w drugiej lidze.
Stawowy musiał odejść. Mówił: – Decyzję przyjmuję z pokorą. Drażniłem już szefów klubu, piłkarzy i kibiców. Całe zło biorę na siebie. To moja wina, że Arka musi się martwić o awans do Ekstraklasy. Zawodnicy nie zrobili nic złego. Jeśli ktoś zawalił, to wyłącznie ja.
Sezon dokończył Robert Jończyk, który dojechał na czwartym miejscu, a to ostatecznie dało awans przez bałagan korupcyjny. Swoją drogą: Stawowy na Jończyka był wściekły, bo nie mógł uwierzyć, że asystent nie odszedł z nim, tylko został w Gdyni. Jończyk zresztą kariery nie zrobił, wzięło go potem Zagłębie Lubin, gdzie piłkarze wrzucali pieniądze do skarbonki, gdy któremuś wymsknęło się do Jończyka „trenerze”. Ale to jeden z wielu dowodów, jak bardzo Stawowy cenił sobie lojalność. U zawodników, współpracowników, prezesów. Niewiele było trzeba, by szkoleniowiec poczuł się zdradzony.
TIKI-TAKA
– Od początku byłem samoukiem. Nie miałem możliwości, by być asystentem u dobrego trenera, uczyć się prowadzenia zespołu od kogoś, kto był moim autorytetem. Nie jeździłem po świecie, obserwując najlepszych. Sam pracowałem, czego absolutnie nie żałuję, bo dziś mogę powiedzieć, że wszystko, co robię, jest mojego autorstwa – mówił Wojciech Stawowy na łamach Przeglądu Sportowego. – Wprowadzając swoje rozwiązania, trzeba mieć odwagę. Dobry trener nie może być jej pozbawiony, musi ryzykować.
Jedno trzeba Stawowemu oddać – zawsze był pewny swoich trenerskich metod. Z raz obranej drogi nie zszedł nigdy.
Nigdy nie był wielkim piłkarzem. Jego kariera ograniczyła się do występów w klubach z Małopolski. Już w wieku dwudziestu sześciu lat zaczął stawiać pierwsze kroki w trenerce, obejmując jedną z juniorskich drużyn w Wiśle Kraków. To był 1992 rok – czas triumfu słynnego koszykarskiego Dreamu Teamu podczas Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Jednak Stawowego bardziej inspirował inny z katalońskich Dream Teamów – ten piłkarski, który 20 maja 1992 roku zatriumfował w finale Pucharu Europy, pokonując Sampdorię na kultowym stadionie Wembley po spektakularnym trafieniu Ronalda Koemana. Szkoleniowcem “Dumy Katalonii” był wówczas Johan Cruyff, jeden z pierwszych szkoleniowców, którzy w pewnym stopniu inspirowali Stawowego.
– Postacią, która szczególnie mnie fascynuje, jest Cruyff. Pamiętam, jak został trenerem Barcelony i diametralnie zmienił sposób gry zespołu. Kazał piłkarzom grać cierpliwie, rozgrywać piłkę od tyłu, przez bramkarza, linię obrony, a później pomoc. Kibice na początku gwizdali albo łapali się za głowę. Ale po niecałym roku te same osoby biły brawo i po niektórych podaniach skandowały „Ole!”. Cruyff ich wszystkich wyedukował. Efekt jest taki, że dzisiaj każdy chce tak grać, ale nie każdy jest się w stanie tego nauczyć. To wielka sztuka – opowiadał Stawowy na łamach Onetu.
Nie ulega wątpliwości, że sam Stawowy miał ambicję, by stać się polskim Cruyffem. Nauczycielem, trochę filozofem futbolu. Szkoleniowcem, który wyprowadzi polską piłkę z drewnianych chatek, jak mawiał Leo Beenhakker. Było to widać już za czasów jego pracy w Wiśle, a także później, gdy Stawowy objął trzecioligową Proszowiankę Proszowice.
– Pierwszy raz z trenerem Stawowym spotkałem się w Wiśle Kraków. Bodajże na etapie trampkarza, albo już w juniorach. Jak tak teraz o tym pomyślę, to wydaje mi się, że trener przez te wszystkie lata niewiele się zmienił. Nie było dużej różnicy w jego podejściu do zespołu. Miał swoją wizję, swoje zasady. Podejrzewam, że to mu zostało do dzisiaj – uważa Krzysztof Radwański. – Odkąd zacząłem współpracę z trenerem Stawowym w juniorach, to już był z jego strony duży nacisk na grę bardzo techniczną, cieszącą oko. Miałem okazję współpracować z różnymi szkoleniowcami, ale żaden z nich nie kładł takiego nacisku na to, żeby gra zespołu była atrakcyjna dla kibiców. Trener zawsze miał taką ambicję, żeby jego drużyny grały widowiskowo. Nam się to już w Wiśle bardzo podobało. Mieliśmy dużo ciekawych treningów, podczas meczów staraliśmy się grać otwartą, odważną piłkę.
Treningi u Stawowego nie należały jednak wcale do lekkich, łatwych i przyjemnych. – Pierwszy raz spotkałem się z trenerem Stawowym jeszcze w Proszowiance Proszowice – opowiada inny z byłych podopiecznych Stawowego. – Wtedy tak naprawdę nie wiedziałem, kto to w ogóle jest. Wcześniej pracowaliśmy z trenerem Cyniewskim, doszło do zmiany szkoleniowca. Stawowy to była wtedy nowa twarz na rynku trenerskim. Znaczy, nowa… W juniorach Wisły pracował, ale ja akurat o nim niczego nie słyszałem. Bardzo się wyróżniał swoim podejściem do treningów. Myśmy z trenerem Cyniewskim wcześniej trenowali tak… No po prostu: normalnie. A jak przyszedł do Proszowic trener Stawowy, to zrobił nam kilka takich treningów, że już po rozgrzewkach mieliśmy dość. Nie byliśmy przyzwyczajeni do takich obciążeń, rozgrzewki trwały po czterdzieści minut. Po takim wycisku każdy spokojnie mógłby udać się już do szatni, mieliśmy dość. Nie ukrywam, że dla nas praca na takim poziomie intensywności to było coś nowego. Zaskoczenie.
– Trenera Stawowego na pewno wyróżniało to, że treningi nigdy się u niego nie powtarzały – dodaje. – Przez tyle lat pracy – mówię tu o czasach najpierw Proszowianki, później Cracovii – może ze trzy, cztery razy jakiś trening się powtórzył. A tak? Zawsze coś nowego. Widać było, że trener siedzi w domu i wymyśla nowe ćwiczenia, żeby nam urozmaicić trening. To było fajne, bardzo pozytywne.
– Jeden minus treningów u Stawowego był taki, że on nigdy nie uznawał czegoś takiego jak typowy trening strzelecki. Klasyczna akcja: podanie – odegranie – strzał. Czegoś takiego na zajęciach u Stawowego nigdy nie było. My często czekaliśmy na takie właśnie luźniejsze ćwiczenia, żeby sobie po prostu postrzelać, ale trener tego nie lubił. Tłumaczył, że musimy przerabiać na treningach takie elementy gry, które są wycinkiem konkretnych okoliczności meczowych. Jeżeli chcieliśmy postrzelać sobie na bramkę, to moment uderzenia był zawsze poprzedzony jakimś wyjątkowo pokomplikowanym zadaniem. Trener był zawsze przekonany do swojej filozofii, bardzo zdeterminowany. Miał myśl trenerską, którą chciał nam przekazać. Uwag nie słuchał. Zresztą trener był na tyle charyzmatyczny, że nikt nie próbowałby mu się wtrącać do pracy.
Wojciech Stawowy podczas pierwszej przygody z Cracovią.
Swoistą charyzmę Stawowego potwierdza fakt, że na pierwszym etapie jego trenerskiej kariery wielu zawodników tak naprawdę na stałe się z nim związało. Kiedy odchodził z rezerw Wisły Kraków, by poprowadzić Proszowiankę, pościągał ze sobą całą rzeszę młodzieżowców, z którymi wcześniej pracował w Wiśle. Gdy zmieniał Proszowice ponownie na Kraków i podjął się odbudowy pozycji Cracovii, znów całe mnóstwo piłkarzy podążyło za nim. Co wcale nie oznacza, że faworyzował swoich pupilków. Choć nie ma co ukrywać, że miał ulubieńców. – Ja do Cracovii trafiłem akurat trzy lata wcześniej niż trener Stawowy, bo w 1999 roku – mówi Tomasz Wacek. – Byliśmy wciąż wysoko, walczyliśmy o awans. Nie udawało się. Wiatr w żagle złapaliśmy właśnie po przyjściu Stawowego, który przyprowadził do klubu wielu nowych zawodników. Ja byłem jednym z niewielu przedstawicieli starej gwardii, którzy zostali w klubie. Stworzyła się fajna ekipa. Tutaj duża zasługa trenera, całego sztabu. Uwierzyliśmy Stawowemu, poszlibyśmy za nim w ogień.
– Trener Stawowy zrobił kawał dobrej roboty. Przede wszystkim trzeba podkreślić, że pod jego wodzą wielu zawodników trzecioligowych rozwinęło się na tyle, żeby poradzić sobie w Ekstraklasie. Tacy piłkarze jak Paweł Nowak, Łukasz Skrzyński, Piotrek Giza czy ja – wyrośliśmy z trzeciej ligi, żeby z powodzeniem występować na poziomie Ekstraklasy – dodaje Wacek. – Wiadomo oczywiście, że ten skład był wzmacniany, bo ciężko cały czas grać trzecioligowcami.
Stawowy swoim podejściem do gry szokował. Często się mówi o “krakowskim graniu”, ale trener-samouk zamiłowanie do posiadania piłki i akcji kombinacyjnych wyniósł na poziom dotychczas nieznany nawet w stolicy Małopolski. – Ja wolę wygrać mecz 5:4 niż 1:0. Na coś trzeba postawić. Można się skrupulatnie bronić, tracić mało goli, ale też mało strzelać, a można zrobić tak jak ja w Cracovii. Liczę, że kiedyś dopracujemy to do takiego poziomu, że i w naszych tyłach będzie lepiej. Na razie wszystkim dookoła powtarzam, że bardzo ważna jest skromność i pokora – mówił Stawowy w wywiadzie dla Weszło.
Wprowadził do zespołu bardzo surową dyscyplinę. Niech zamiłowanie do pięknego futbolu nikogo nie zwiedzie – w codziennych relacjach z zawodnikami u Stawowego za czasów Cracovii próżno było szukać luzu, stereotypowo kojarzonego z mieszkańcami południa Europy. Kiedy piłkarze pytali, czy mogą wypić piwko po wygranym meczu, zawsze słyszeli odmowną odpowiedź.
Stawowy wymagał stuprocentowego posłuszeństwa.
– Stawowy starał się wejść w drużynę, z każdym porozmawiać – wspomina Wacek. – Chociaż te jego słynne przywitania i pożegnania… Było z tym troszkę śmiechu. Po przegranych meczach zdarzało się, że trener tajemniczo znikał, trochę pogniewany. Czwarta czy piąta nad ranem po powrocie autobusem z jakiegoś wyjazdu, a my nie wiemy, czy można iść do domu. Trenera nie widać, a przecież dobrze wiedzieliśmy, że zawsze trzeba się z nim oficjalnie pożegnać, tak jak wcześniej należało się z nim przywitać. Stawowy przywiązywał do tego dużą wagę.
– Stawowy był… To znaczy… Wydaje mi się, że trener zachowywał się tak, jak trzeba było – uważa z kolei Krzysztof Radwański. – Tak to oceniam po latach. Potrafił być bardzo, naprawdę bardzo wymagający, ale wiedział również, kiedy odpuścić i podejść do zawodnika trochę po ojcowsku. Takich nauczycieli się przecież najbardziej docenia – wymagających, z pasją. Którzy naprawdę chcą czegoś nauczyć. Stawowy ze swoim podejściem trafiał do zawodników, którzy chcieli podnieść swój poziom gry. Z nas – juniorów Wisły – trener zrobił zawodników, którzy prezentowali solidny poziom w Ekstraklasie. Nie mówię, że graliśmy w niej pierwsze skrzypce, ale na pewno nie odstawaliśmy.
Łukasz Szczoczarz, kolejny z byłych podopiecznych Stawowego, wspomina natomiast: – Trener był specyficznym człowiekiem. Ja akurat potrafiłem się z nim dogadać – w drużynie nawet koledzy się naśmiewali, że chyba jestem synem Stawowego. Na pewno trener potrafił się na jakiś czas obrazić, nadąsać. Miał takie swoje humory, zwłaszcza po przegranych meczach. Ale szybko mu te fochy przechodziły. Chociaż czasami nikt nie wiedział, o co trenerowi chodzi. Wszystko w zespole było w porządku, a on obrażony. Taka jego specyfika. Trener miał też swoje zasady, do których trzeba było się przyzwyczaić. Trzeba było się z nim oficjalnie przywitać, pożegnać. Przykładał do tego wielką wagę. Jednak jeżeli chodzi o kwestie czysto piłkarskie, trudno o większego fachowca.
Po latach podejście Stawowego do piłkarzy zaczęło się zmieniać. Już w Arce był bardziej otwarty na rozmowę z zawodnikami, uczył się żyć w symbiozie z szatnią. – Uczyliśmy trenera poczucia humoru. Wiadomo, jak jest w szatni: dużo ludzi, którzy lubią pożartować. Trenera trzeba było nauczyć takiego podejścia, bo początkowo chciał być bez przerwy bardzo zasadniczy, a w szatni tak się nie da funkcjonować. Czasami trzeba troszkę luzu dać, nie żyć w wiecznym napięciu. Wraz z upływem lat trener zaczął się przełamywać. Widać było, że chce z nami dobrze żyć. Myślę, że wiele go nauczyła ta praca z nami.
Do końca jednak trzymał się tego, by do piłkarskiej szatni wprowadzać wiele akcentów związanych z religią.
– Było dużo tych odniesień religijnych ze strony trenera Stawowego. Jeżeli tylko była okazja, żeby pójść na mszę świętą, to korzystaliśmy z tego. Na obozy przygotowawcze jeździł z nami ksiądz. Trener Stawowy to człowiek mocnej wiary. Wydaje mi się, że to dobre podejście w katolickim kraju, jakim jest Polska, że staraliśmy się na te msze chodzić, nawet gdy w niedzielę wypadł nam akurat mecz ligowy. Katolik z krwi i kości powinien uczestniczyć w obrzędzie mszy świętej – opowiada Radwański. Szczoczarz dodaje: – Był taki okres, że chodziliśmy do kościoła przed każdym meczem. Ale ja to w sumie odbierałem jako pozytywny akcent. Każdy ma w sobie jakąś wiarę, myśmy ją akcentowali akurat w ten sposób. W drużynie nie było z tym żadnego problemu.
Z WIDZEWEM DO LIGI MISTRZÓW? OTÓŻ NIE
– Ja mam taki charakter, że zawsze mówię, co myślę – przyznał trener Stawowy w wywiadzie na łamach Weszło. – Nie można się nabijać z wizji trenera i gdy coś nie wyjdzie używać tego jako argumentu wiodącego. Jeśli dla kogoś powodem, by mnie nie zatrudniać jest moja wypowiedź o Lidze Mistrzów… okej, ma do tego prawo. Nie mam niestety na to wpływu. Trenera nie powinno się oceniać wyłącznie za wypowiedzi, chociaż język należy trzymać na wodzy i czasem lepiej jest powiedzieć dużo mniej. (…) Przychodząc do Widzewa miałem pięcioletni kontrakt i planowałem pracę na pięć lat. Moje wszystkie wypowiedzi dotyczyły szerszej perspektywy. Ludzie odbierali to tak, jakbym przyleciał z kosmosu i mówił, że w dwa sezony awansuję do Ligi Mistrzów.
Cóż, nie da się ukryć – faktycznie tak to odebrano. Ale po kolei.
1 grudnia 2014 roku Wojciech Stawowy został trenerem pierwszoligowego wówczas Widzewa Łódź. Widzewa zajmującego ostatnią, osiemnastą pozycję na zapleczu ekstraklasy. Który zgromadził ledwie dziewięć punktów w osiemnastu ligowych starciach. Który przed przyjściem stawowego odniósł zaledwie jedno ligowe zwycięstwo. Stawowy trafił do klubu pogrążonego w kryzysie sportowym, organizacyjnym, finansowym i mentalnym. Wylądował w samym środku bagna. Postanowił jednak wszystkich przekonać, że to wcale nie bagno, lecz luksusowy basen z jacuzzi.
– Dziś też mogę powiedzieć, że jeśli utrzymamy Widzew w pierwszej lidze, to celem w następnym sezonie będzie bezwzględna walka o awans do Ekstraklasy – zarzekał się Stawowy na łamach portalu WidzewToMy. – A gdy do niej wrócimy i dane mi będzie dalej w Łodzi pracować, to ja w Widzewie postawię taki cel! Trzy lata daję na to, by zagrać o eliminację Ligi Mistrzów. Ktoś, kto teraz to przeczyta, powie, że Stawowy zwariował. Wyrzucili go po trzech miesiącach z Miedzi Legnica, a on opowiada, że będzie grał z Widzewem w Champions League. Jednak jeśli ten ktoś sobie to poukłada po kolei, to zrozumie, o czym mówię. Warunkiem jest stabilizacja, rozwój klubu i systematyczna praca. Moim marzeniem jest sięgnąć po ten tytuł i skoro pracuję teraz w Łodzi, to tutaj będę chciał tego dokonać.
Z perspektywy czasu trzeba jednak przyznać, że ten “ktoś”, kto uznałby Stawowego za szaleńca słysząc tak buńczuczne zapowiedzi miałby jednak sporo racji. Łódzka ekipa zakończyła pierwszoligowe zmagania na ostatniej lokacie, z trzynastoma punktami straty do miejsca gwarantującego utrzymanie. Zawodnicy Realu Madryt, Bayernu Monachium i FC Barcelony mogli głęboko odetchnąć z ulgą.
Pewnie gdyby Stawowy coś tam o Lidze Mistrzów raz palnął i o tym potem zapomniał, byłoby trochę zabawy i po sprawie. Jednak trener nie bez kozery uchodzi wśród większości swoich podopiecznych za człowieka o niepohamowanej ambicji, a przy okazji za niepoprawnego uparciucha. Stawowy łapał się na każdą zaczepkę dziennikarzy i bez cienia ironii w głosie brnął w temat związany z powrotem Widzewa do europejskiej elity. W końcu przylgnęło to do niego na dobre, tym bardziej że przed laty również miał już podobne wyskoki, o czym za moment opowiemy. Kiedy Widzew leciał za łeb, na szyję do drugiej ligi reputacja Stawowego była już zatem naprawdę dotkliwie zszargana. – Zrobimy wszystko, aby szybko awansować na zaplecze ekstraklasy. Docelowe miejsce klubu to właśnie ekstraklasa i do tego trzeba dążyć – klepał jednak beztrosko szkoleniowiec już zdegradowanego i wiszącego nad przepaścią klubu.
Absurdalne wypowiedzi naprawdę stały się wówczas jego specjalnością. Po porażce 1:6 w Legnicy szkoleniowiec łodzian doznał szokującego olśnienia. Odkrył nagle, że ludzie – z niezrozumiałych dla niego przyczyn – krytykują zespoły przegrywające, a pochwalają zwycięskie: – Widzę, że styl gry, który preferuję, nie jest tolerowany. W Polsce jest taka sinusoida. Gdyby to dawało punkty, to styl byłby dobry. Teraz przegrywamy i jest zły. Ja będę dalej konsekwentny, czy to się komuś podoba czy nie.
Oczywiście trudno Stawowego uznać za grabarza Widzewa. Na to niezbyt zaszczytne miano zapracował naturalnie Sylwester Cacek, który doprowadził ten zasłużony klub do niemalże całkowitej ruiny. Spłukany Cacek w akcie desperacji próbował nawet opylić herb Widzewa. Doprowadził również do tego, że łódzka drużyna swoje mecze rozgrywać musiała w Byczynie.
Fakt faktem, że w takich okolicznościach przyrody Stawowemu cholernie trudno było wdrażać swoje długofalowe wizje. Widzew się rozklekotał, nie otrzymał licencji na grę w drugiej lidze. Trenera pożegnano. – Ciężko jest mi znaleźć pracę – utyskiwał Stawowy na łamach Interii. – Kojarzy się mnie z Widzewem i z tym, że spadł z ligi, rozpadł się i gra w trzeciej lidze. Ja chciałem temu klubowi pomóc i nie żałuję tego, że próbowałem. Żałuję, że nie trafiłem do Widzewa, kiedy zaczął się sezon, bo runda rewanżowa, w której prowadziłem łodzian, pokazała, że uzbierałem tyle punktów, że w perspektywie sezonu, na pewno zakończylibyśmy sezon na miejscu, które dawało utrzymanie. Podzieliłem się pięcioletnim modelem działania, który opracowałem. Stało się to powodem do nabijania czy szydzenia. Z kontekstu wyrwane było tylko to, że chciałbym, żeby Widzew grał w Lidze Mistrzów. Gdyby prześledzić cały plan, to nie byłoby się z czego śmiać.
Pięć długich lat potrwało, nim Stawowy powrócił na ławkę trenerką w seniorach.
Wojciech Stawowy w GKS-ie Katowice.
Trzeba przyznać, że nawet jeśli można Stawowego w dużej części rozgrzeszyć za widzewską klęskę, tak już wcześniej szkoleniowiec miał kilka niezbyt udanych przygód, które pomalutku obniżały jego pozycję w świecie polskiego futbolu, tak przecież wysoką w połowie pierwszej dekady XXI wieku. Wspomnieć można choćby klapę w Legnicy, Katowicach, czy też słodko-gorzki powrót do Cracovii, którego puentą był otwarty konflikt z Filipiakiem. Profesor krytykował trenera nawet po zwycięskich meczach, Stawowy nie pozostawał dłużny pracodawcy. Drugie podejście szkoleniowca do ekipy “Pasów” potrwało znacznie krócej niż pierwsze.
– Przez pół sezonu miałem spokój, ale potem się zaczęło. Tak, zdarzało się, że profesor Filipiak chciał ingerować w skład – żalił się Stawowy. – Na przykład potrafił sobie zażyczyć, bym nie wystawiał danego zawodnika. Nie mogłem się na to zgodzić. To ja ustalam skład i tylko ja biorę za niego odpowiedzialność. Jak wyglądałbym w oczach piłkarzy, gdybym na to przystał?
Podstawowy problem był jednak taki, że Wojciech Stawowy lubił obiecywać. Obiecywać dużo. Głównie wspomnianą już Ligę Mistrzów. Dla niego obiecać czy też wierzyć w europejską elitę, to jak nie golić wąsa. Naturalne.
Jak reagowali na te historie jego piłkarze?
Adam Marciniak, wówczas Cracovia: – Nie wiem, czemu trener tak mówił, trzeba by go spytać. Ja to odebrałem z lekkim uśmiechem na twarzy, jako coś w rodzaju – chłopaki, ja w was wierzę. Pośmialiśmy się w szatni, że jak komuś się kończył kontrakt rok wcześniej, to mówił: kurde, szkoda, bo jeszcze bym w Lidze Mistrzów zagrał. Po tym wywiadzie Stawowy przyszedł do szatni i pyta kogoś: „Co, nie wierzysz w to? Nie masz marzeń od małego chłopaka? „Mam.” „To co jest w tym śmiesznego? Nie zagrasz, nie powalczysz?”. Tylko że ja nie mam takiej odwagi, by mówić o tym publicznie.
Tomasz Mazurkiewicz, wówczas Arka: – Z tyłu głowy miałem Ligę Mistrzów. Wiedziałem, jak gramy. Znaliśmy swoją wartość i uważam, że nie było dużej różnicy między nami, a drużynami, które wygrywały ligę. Jeszcze rok-dwa lata pracy z trenerem by nas mocno do tego przybliżył.
Grzegorz Goncerz, wówczas GKS: – Starałem się zrozumieć, co chciał nam przekazać trener. Żebyśmy uwierzyli w siebie, że piłka wszędzie jest tak samo okrągła. To jest racjonalny facet, więc jeśli mówił do piłkarzy, którzy zajmowali przedostatnie miejsce w pierwszej lidze, to miał świadomość, że nie będziemy traktować tego poważnie. Ale chciał nas natchnąć do tego, że możemy wiele osiągnąć. Uważam, że na przestrzeni jego pracy, zrobiliśmy duży postęp jako zespół.
NIEWYPAŁY WIĘKSZE I MNIEJSZE
Że Stawowy jest zakochany w Barcelonie – nikogo nie trzeba przekonywać. Wspominał o tym Mazurkiewicz, ale co konkretnie mieli wyciągnąć Arkowcy z gry Blaugrany? – Trener wybierał nam fragmenty meczów i pokazywał punkt po punkcie, metr po metrze, jak mamy się ustawiać, jak oni rozgrywają. To były dla nas ciekawe zajęcia, popatrzeć na lepszych kolegów i doskonałość, z jaką to robią. To jest najfajniejszy sposób grania dla piłkarza. Cieszyliśmy się, że to idzie w tym kierunku, a nie kopnij-biegnij – mówi Mazurkiewicz.
Dobrą historię dodaje Goncerz: – Nie kojarzę, czy puszczał nam Barcelonę, ale schematy gry Barcy jak najbardziej ćwiczyliśmy. Wtedy w Barcelonie bodajże David Villa był skrzydłowym i na obozie w Turcji ćwiczyliśmy taki schemat. Naszym Villą był Bartek Chwalibogowski. Miał pół godziny stać przy linii i czekać na moment, by się włączyć do gry. On stał, gra się toczyła, nie uczestniczył w niej, w końcu była ta jedna sytuacja, to fajnie wyszło, ale przez resztę czasu okupywał boczną strefę boiska. Trener był zafascynowany tym systemem. Nie ten poziom u nas, nie ta jakość, ale było ciekawie i nieźle.
No ale zanim Liga Mistrzów i Barcelona, wypadałoby coś wygrać czy osiągnąć wcześniej. Tymczasem…
Z GKS-em Katowice nie było awansu do Ekstraklasy. Oczywiście, Stawowy, obejmował zespół po szóstej kolejce, gdy ten był w fatalnej sytuacji – na piętnastym miejscu w tabeli. I choć udało się utrzymać, to jednak średnia punktów 1,34 na mecz i jedenaste miejsce to nie jest wielki wynik. Trener odszedł po scysji z kibicami. Jak mówił w Fakcie: – Kibice GKS-u mieli swoich faworytów wśród piłkarzy i naciskali, by grali. Ja jednak nie mogłem wystawiać na przykład Napierały, który przegrywał rywalizację. Była ostra jazda, musiałem wyjeżdżać ze stadionu pod eskortą ochrony. Razem ze sztabem trenerskim wyprowadzono nas tylnym wyjściem, mieliśmy biec, wokół nas ochroniarze w hełmach, z tarczami. Kazali nam położyć się w samochodzie na podłodze, by kibice nie zobaczyli, że tam jesteśmy, bo zatrzymaliby auto. Następnego dnia usłyszeliśmy, że biegali po całym klubie i szukali nas po szatniach, kolejnych pokojach. Na szczęście nas już nie było.
O dalszej współpracy nie mogło być mowy.
Cracovia, podejście drugie? Awans do Ekstraklasy, ale i zwolnienie po czterech porażkach z rzędu, w tym 1:5 z Piastem Gliwice. Potem scysja w wywiadzie z Januszem Filipiakiem. Misja ratunkowa w Widzewie? Zakończona niepowodzeniem.
Czyli była tak sobie, ale znów Stawowy potrafi być dobrze pamiętany: – Wspominam trenera bardzo dobrze. Przyszedł do nas w ciężkim momencie. W tamtym czasie był to trener, który zwracał uwagę na to, by w tę piłkę grać, a nie ją wybijać i zawsze nam powtarzał, że woli wygrać 5:4 niż 1:0. Ten jego ofensywny styl, czasami aż zbyt ofensywny, starał się wdrażać. Pracowaliśmy nad tym z lepszym i gorszym skutkiem, ale była duża przyjemność z grania. Jeżeli chodzi o wyniki, to wszyscy spodziewali się więcej, ale trzeba przyznać, że na tym ciężkim terenie dał sobie radę.
Wojciech Stawowy w roli trenera Cracovii.
Tak naprawdę największym sukcesem Stawowego pozostaje zatem jego pierwsza kadencja w Cracovii, gdy tak niewiele zabrakło, a beniaminek zakwalifikowałby się do Pucharu UEFA. I to w naprawdę fajnym stylu. To był jeden z tych rzadkich przypadków w polskiej lidze, gdy po boiskowej postawie zespołu widać było rękę trenera.
– Jedną nogą byliśmy w pucharach – wspomina Tomasz Wacek. – Już się z nich nawet podświadomie cieszyliśmy. Pamiętam, że to był mecz na Amice. Musieliśmy zdobyć co najmniej tyle samo punktów co Wisła Płock w ostatniej ligowej kolejce, z którą mieliśmy lepszy stosunek meczów bezpośrednich. No i po 54 minutach prowadziliśmy z Amicą 2:0, więc ten Puchar UEFA był naprawdę na wyciągnięcie ręki. Ale koniec końców przegraliśmy 2:3 po bramce straconej w ostatnich sekundach. Wisła swoje spotkanie zremisowała i minimalnie nas w tabeli wyprzedziła. Po latach sobie myślę, że szkoda tego spotkania. Puchary były dla nas marzeniem, niesamowitą sprawą dla klubu będącego po tylu latach tułaczki w niższych klasach rozgrywkowych. Trener Stawowy mocno nas mobilizował. No ale ostatecznie czegoś nam jednak zabrakło.
Wacek: – Pamiętam, że pół roku przed przyjściem trenera Stawowego mieszkałem w takim domku na obiektach bocznych boisk treningowych. Tam mi wyłączyli zimą prąd, musiałem nocować przy minusowej temperaturze. Jedną nogą byłem już poza Cracovią, chciałem wracać do rodzinnego Krosna. Ówczesny prezes powiedział wprost, że nie ma na klub pieniędzy. Przez trzy-cztery miesiące nie dostawaliśmy żadnych wypłat. Sytuacja zrobiła się niezwykle trudna. Ja byłem jednak mocno zaangażowany w sprawy Cracovii. Byłem świeżo po AWF-ie, prowadziłem grupę trampkarzy w klubie. Właściwie to dla tej grupy postanowiłem zostać w Krakowie. Pomogła mi rodzina, koledzy. Za prowadzenie treningów też nie dostawałem żadnych pieniędzy, sytuacja była niezwykle trudna.
– Wiedzieliśmy, że skoro przyszedł trener i – przede wszystkim – przyszedł poważny sponsor, to w klubie muszą zajść poważne zmiany. Nasza walka o drugą ligę od lat nie przynosiła skutku. Jednak część starszych piłkarzy, którzy byli już wcześniej w Cracovii dostała od trenera Stawowego szansę, by pozostać w zespole. Ja tę szanse wykorzystałem. I dzięki temu udało mu się rozegrać ponad sześćdziesiąt meczów w Ekstraklasie. Piękna nagroda za zaangażowanie w tych najtrudniejszych czasach. Ostatnio świętowaliśmy stulecie urodzin Jana Pawła II – dzięki Cracovii miałem okazję być na audiencji u papieża. To są niesamowite wspomnienia.
Z drugiej strony – na wielu piłkarzach z tamtej ekipy, w tym na cytowanym Wacku, który się potem za swój udział w aferze publicznie pokajał, ciąży korupcyjne piętno. Ale to raczej nie podważa sukcesów szkoleniowych samego Stawowego. Jeżeli chodzi o styl gry, Cracovia naprawdę się wyróżniała. Jednak, nie oszukujmy się, jak w starym dowcipie – spory niesmak pozostał.
– Trener Stawowy bardzo mocno szedł w kierunku panowania nad grą, utrzymywania się przy piłce – wspomina Krzysztof Radwański. – Narażaliśmy się w ten sposób na niebezpieczeństwo, bo uparcie wyprowadzaliśmy piłkę od własnej bramki. Do takiej gry trzeba umiejętnie dobrać zawodników i moim zdaniem trener Stawowy miał do piłkarzy dużego nosa. W Cracovii stworzył się naprawdę fajny zespół, idealnie skrojony pod tę specyficzną taktykę, którą trener Stawowy preferował. Panowaliśmy nad grą, mieliśmy zawsze swoje założenia. To wszystko było poparte przemyślanym treningiem. Wydaje mi się, że naprawdę fajnie ta gra nasza funkcjonowała. Nie ma zresztą przypadku, że grupa piłkarzy wyciągniętych z trzeciej ligi otarła się o eliminacje Pucharu UEFA.
Wielu byłych podopiecznych Stawowego sądzi, że szkoleniowiec w pewnym momencie mógł paść ofiarą własnych ambicji. Z jednej strony alergicznie reagował na porażki, z drugiej – poprzeczkę sobie i innym wieszał najwyżej, jak tylko się da.
– Źle znosił porażki. To niezwykle ambitny trener, niektóre sytuacje ciężko mu było przełknąć. Nie potrafił nauczyć się żyć z porażką. Wydaje mi się, że powinien z tego wyciągnąć wnioski, bo porażka w sporcie czasem jest potrzebna, pokazuje kierunek. Można wyciągnąć jakieś pozytywne wnioski, potraktować ją jako bodziec do lepszej pracy. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ale trener Stawowy tak do tego nie podchodził. Nie godził się z porażkami, ambicja brała górę. Po przegranych meczach robiło się nerwowo – mówi Wacek. Radwański dodaje: – Czasami próbowaliśmy na ten temat rozmawiać. Mieliśmy przed sobą trudniejszy wyjazd, mecz z niewygodnym rywalem. Naturalne nam się wydawało, żeby zagrać z kontrataku, trochę się cofnąć. Ale trener nawet nie chciał o tym słyszeć. Stawowy był człowiekiem upartym, miał swój cel i do niego dążył. Nawet jeżeli mieliśmy jakieś argumenty, to trener natychmiast je odbijał i tłumaczył nam, dlaczego kompletnie nie mamy racji.
– Stawowy nigdy przed nami nie ukrywał, że nienawidzi porażek. Zwłaszcza jeśli jest ona efektem głupich błędów. Po przegranych meczach najlepiej było się do trenera Stawowego po prostu nie zbliżać, z daleka go omijać. Potrafił wybuchnąć, bywał w takich sytuacjach dość nerwowy. To wynikało z jego charakteru, z chęci osiągnięcia czegoś. Stawowy nie jest minimalistą, ma olbrzymie ambicje – przyznaje inny z eks-piłkarzy Cracovii.
Co do jednego podopieczni Stawowego z dawnych lat są zgodni: wydawało im się, że trener osiągnie więcej.
***
Jeśli spytać byłych piłkarzy Stawowego, to zdecydowana większość cieszy się z jego powrotu do ligi. Wskazują, że takiego trenera polska piłka potrzebuje, bo to jeden z nielicznych, którzy chcą w nią grać, nie tylko kopać.
Tyle że Stawowy po prostu potrzebuje sukcesu.
Plan minimum to szybki powrót z ŁKS-em do elity. Plan z dużą, co tam, ogromną dawką optymizmu, to utrzymanie. Wówczas Stawowy znów zacząłby się liczyć na karuzeli. Coś po prostu za tiki-taką musi stać. Inaczej szkoleniowiec pozostanie rzeczywiście bardzo nietuzinkową, ale jednak tylko ciekawostką.
MICHAŁ KOŁKOWSKI, PAWEŁ PACZUL
FOT. FOTOPYK / NEWSPIX.PL