Reklama

Miłość do Wisły Kraków mam w genach

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

28 maja 2020, 17:44 • 6 min czytania 3 komentarze

Popołudnie przed meczem Wisły z Panathinaikosem. Węgrzcanka Węgrzce Wielkie. Mały podkrakowski klubik, w którym swoje pierwsze kroki stawiał Kazimierz Kmiecik. Artur Kawula, syn innej legendy Wisły, Władysława, zabiera na trening swoją córkę. Karolina staje między słupki, jej koledzy uderzają rzuty karne. Piłka trafia w rękę. Okropny ból. Dochodzi do złamania.

Miłość do Wisły Kraków mam w genach

Trzeba jechać do szpitala, ale… przecież jest mecz. – Mama załamana, że jak zwykle piłka, jak zwykle coś się stało. Nie byłam w stanie iść na stadion, więc obejrzałam mecz w domu. Siedziałam z gorączką, ze złamaną ręką, ale obejrzałam go w całości. Dopiero na drugi dzień pojechałam na SOR. Lekarz pyta: 

– Kiedy to się stało?
– Przed chwilą. 

Wiadomo było po rentgenie, że jednak nie stało się to przed chwilą. 

– Dlaczego kłamiesz?
– Wisła grała i… nie mogłam przyjechać.  

Reklama

Bolało, płakałam z bólu, trzymałam rękę owiniętą w lodzie, ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Był mecz, mega ważny, trudno było pojechać na SOR. Grała Wisła – wspomina po latach Karolina Biedrzycka, wnuczka Władysława Kawuli, która dziś pracuje w Wiśle jako rzecznik prasowy. Tak, zdecydowanie „Biała Gwiazda” jest z nią obecna przez całe życie i właśnie takie historie przedstawiamy w cyklu „Bliżej Klubów”.

***

OBEJRZYJ WIDEO O KAROLINIE BIEDRZYCKIEJ 

Władysław Kawula rozegrał w Wiśle 400 meczów. Pozycja – środek obrony. Największy atut – siła. Znak firmowy – atomowe uderzenie, które sprawiło, że był etatowym wykonawcą karnych i wolnych. Na stronie „Historia Wisły” czytamy, że nieraz zdarzyło mu się pogruchotać rywalom żebra czy złamać poprzeczkę. Wraz z Fryderykiem Monicą i Ryszardem Budką tworzył formację, która wpisała się w historię klubu jako „żelazna obrona”. W Wiśle występował w latach 1956 – 1971, a w 2005 roku został wybrany przez kibiców do jedenastki stulecia.

Nic więc dziwnego, że Karolina Biedrzycka została zarażona Wisłą już w najmłodszych latach. Jej ojciec, Artur, także grał w Wiśle, ale przebić się nie zdołał. – Jak sam mówi, przeszkodził mu w piłce brak predyspozycji osobowościowych – wspomina Karolina. – Moi rodzice bardzo świadomie budowali wiedzę o dziadku. Do dziesiątego roku życia nie zdawałam sobie sprawy, jak dużą był postacią dla krakowskiej i polskiej piłki. Wiedziałam, że był piłkarzem Wisły, ale nie wiedziałam, że zaliczał się do grona legend, że wyróżniał się atomowym strzałem, niezawodnością w defensywie, umiejętnością egzekwowania rzutów karnych. Dopiero w podstawówce rodzice moich znajomych uświadamiali mnie: “o, Karolina, twój dziadek był super piłkarzem”. Przez kilka lat gromadziłam wiedzę, wyciągałam od rodziców smaczki. Byłam na początku trochę zniesmaczona tym, że nie wiem wszystkiego. Wiem, dlaczego Wisła jest w moim życiu, dlaczego chodzę na mecze, skąd to się wszystko wzięło, ale nie wiedziałam, że Władysław Kawula to taka ważna i wielka postać. 

Reklama

***

– W tle widać bramy brandenburskie wbudowane w stadion Wisły. Dziadek był jedną z nielicznych osób, które potrafiły przekopać piłkę na drugą stronę stojąc przy linii końcowej. 

– Według opowieści krążących w Krakowie, piłkarze Belo Horizonte przyjechali do Krakowa ze swoją piłką, która różniła się od tych naszych – była znacznie lżejsza. Wiślacy mieli problem z rozgrywaniem. Po jednej z akcji bramkarz wziął piłkę i pozbył się jej, więc wzięli swoją piłkę, polską, mogli rozgrywać spotkanie na równym poziomie.

– Dziadek opowiadał o kibicach, którzy skandowali pod balkonem po zwycięskich meczach. W tamtych czasach siedzieli za liniami bocznymi i wspierali wiślaków. Wspólnie z nimi i kibicami Cracovii dziadek chodził na mecze hokeja.

***

A przecież sztafeta pokoleń zaczęła się znacznie wcześniej – także ojciec Władysława Kawuli grał w piłkę w Rakowiczance i zaraził nią swojego syna. Karolina wylądowała na stadionie po raz pierwszy, gdy miała trzy lata. Co oczywiste – ze swojego pierwszego razu przy Reymonta nic nie pamięta. – Tata regularnie kupował karnet. Nigdy nie chcieliśmy chodzić na trybunę honorową, bo uważaliśmy, że skoro jesteśmy kibicami, też chcemy dołożyć cegiełkę do tego, by ten klub funkcjonował. Kupowaliśmy pamiątki, uważaliśmy się za zwykłych kibiców – opowiada Karolina Biedrzycka.

Na trybunach bywała regularnie. Najpierw z tatą, później ze znajomymi. Sama śmieje się, że była fatalnym kompanem do oglądania meczu. Podczas gdy wszyscy skupiali się na dopingu i emocjach, ona analizowała grę. Patrzyła na piłkę szerzej niż rówieśnicy. Szybko w jej głowie zaczęły kołatać się myśli, by spróbować swoich sił w dziennikarstwie. Gdy była w gimnazjum, powiedziała mamie, że w przyszłości będzie pracować w Wiśle Kraków. – „Tak, tak, dziecko, oczywiście”, stwierdziła wtedy mama. Całkiem niedawno wspomniała „ty rzeczywiście zrealizowałaś swoje marzenie, to niesamowite”. 

Zaczęło się od prośby do Kazimierza Kmiecika, który powiedział w klubie, że dziewczyna z jego miejscowości studiująca zarządzanie mediami chciałaby przyjść na praktyki do biura prasowego. Obecna rzecznik prasowa Wisły poprosiła, by nie zdradzał, jak się nazywa. – Chciałam pokazać, że znam się na piłce i pisaniu – wspomina.

– Kawula? No nie mów, że jesteś rodziną Władysława, a trener Kmiecik mi nic o tym nie powiedział – spytał później Adrian Ochalik, ówczesny rzecznik prasowy Wisły, który zgodził się na praktyki.
Jestem wnuczką, ale nie chciałam, by ktoś patrzył na mnie przez pryzmat dziadka.

To był 2011 rok. Praktyki wyszły owocnie, udało się zostać w biurze prasowym Wisły na dłużej, pokonywać kolejne szczeble, aby na początku 2019, prawdopodobnie w najtrudniejszym momencie w historii „Białej Gwiazdy”, trafić na stanowisko rzecznika prasowego. Początkowo w zastępstwie, później na stałe. Powiedzieć, że to najlepsza szkoła zarządzania kryzysem, to nic nie powiedzieć. Jeśli to skok na głęboką wodę, to na taką, na której dnie można znaleźć Rów Mariański. W Krakowie płonęło, Wisła co dzień była na czołówkach portali, każda redakcja domagała się wieści. – Nie zastanawiałam się nad tym, w jakiej sytuacji się znalazłam, ale próbowałam jak najlepiej odnaleźć się w tych realiach i zadbać o to, by nasz wizerunek był na odpowiednim poziomie. Wisła to jednak wielki klub, rozpoznawalny nie tylko w Polsce. Miałam w pewnym momencie świadomość, że wyskakiwałam nawet z lodówki, bo tyle się działo. 

Misja ratunkowa wyszła wzorowo. Pewnie w ówczesnej sytuacji Wisły nie raz chciało się załamać ręce, ale czy jest lepszy motor napędowy do pracy jak ratowanie ukochanego klubu? – Fizycznie przekraczając próg stadionu niby wracam do domu, ale myślami dalej jestem w pracy – opowiada Karolina o swojej codzienności. Zakres jej działań jest szeroki – szeroko pojęta komunikacja klubu, dbanie o wizerunek, współpraca z mediami, aktywności medialne w dniu meczowym i nie tylko, dbanie o biuro prasowe i oficjalną stronę internetową. Praca jest o tyle wymagająca, że Wisła to jeden z klubów, które generuje największe zainteresowanie.

– To klub, który potrafi jednoczyć wokół siebie ludzi, którzy czują się odpowiedzialni i związani z Wisłą. Mam na myśli różne akcje, które pomogły w misji ratunkowej czy teraz w odbudowie klubu. Nie byłoby to możliwe bez jedności społeczności wiślackiej. Dla mnie to wielki zaszczyt i ogromna odpowiedzialność. Nie tylko za klub, nie tylko za moją pracę, ale też za nasz ród, bo miłość do Wisły została mi przekazana w genach.

Fot. archiwum prywatne

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...