Pora na ostatni odcinek naszego zestawienia. Tym razem przedstawiamy dziesięciu zawodników, którzy jednym niesamowitym występem, przepięknym zagraniem, olśniewającym golem, czy też genialną postawą na wielkim turnieju zyskali sławę, która całkowicie przyćmiewa całość ich kariery. Odświeżamy tutaj sylwetki zawodników, których można podzielić zasadniczo na dwie grupy. Jedni to klasyczni one-hit wonders. Błysnęli raz i tyle ich widziano. Inni natomiast mają za sobą wiele lat naprawdę solidnej gry, lecz pojedynczym wyczynem udało im się na moment przeskoczyć z poziomu „solidnego” na „wybitny”, a co za tym idzie: zyskać piłkarską nieśmiertelność.
Pierwszą część zestawienia znajdziecie TUTAJ (KLIK), a drugą TUTAJ (KLIK).
GEORGINIO WIJNALDUM
(7.05.2019; Liverpool FC 4:0 FC Barcelona)
“Zabawa pod tytułem „okienko transferowe w Anglii” trwa w najlepsze. Za tego dyszka, za tamtego dwie, za jeszcze innego cztery, a za chwilę być może ktoś postanowi rozbić bank i przeprowadzić najdroższą transakcję w historii piłki nożnej. Jednym słowem – prześciganie się w tym, kto wyda więcej. Jak zresztą co roku. W całym tym radosnym tańcu ochoczo udział bierze także, co nie powinno nikogo dziwić, Liverpool, który właśnie pozyskał z Newcastle Georginio Wijnalduma” – pisaliśmy w 2016.
I aż wstyd się przyznać. Georginio Wijnaldum nie tylko stał się na Anfield bardzo cennym zadaniowcem, ale zdobył również dwa kluczowe gole w jednym z najbardziej spektakularnych comebacków w historii futbolu. Bez niego cała piękna historia napisana w ostatnich miesiącach przez Liverpool by po prostu nie zaistniał.
O starciu The Reds z Barcą nie trzeba opowiadać, wszyscy je doskonale pamiętają. Do dziś trudno się nadziwić, że w centrum wydarzeń znalazł się akurat 29-letni obecnie Holender. Zresztą w zasadzie równie zdumiewający był wkład w ten sensacyjny triumf Divocka Origiego, ale belgijski napastnik ma dopiero 25 lat i wciąż możliwe, że dorzuci jeszcze kilka pięknych epizodów do swojej kariery. U Wijnalduma też jest naturalnie taka szansa, ale trudno uwierzyć, by Holender dokonał czegoś choćby w połowie tak spektakularnego jak odwrócenie losów dwumeczu z Barceloną. Takie mecze nie zdarzają się co sezon.
JOSIMAR
(12.06.1986; Irlandia Północna 0:3 Brazylia)
Josimar na mistrzostwa świata do Meksyku pojechał jako rezerwowy boczny obrońca. Skończył je ze statusem gwiazdy turnieju i dwiema przepięknymi bramkami na koncie. Najpierw ukąsił w starciu z Irlandią Północną, potem w konfrontacji z Polską. Kolejny raz potwierdzenie znalazła zatem stara piłkarska prawda, że kontuzja jednego zawodnika jest szansą na sukces dla innego.
Cyniczne, lecz prawdziwe.
– Byłem anonimowym zawodnikiem. Grałem w Botafogo, które było zespołem środka tabeli – opowiadał Josimar. – Jednak kiedy Leandro pokłócił się z selekcjonerem, zostałem na ostatnią chwilę powołany do kadry na mundial. Potem kontuzji nabawił się kolejny prawy obrońca, Edson. Trener chciał na prawej obronie wystawić jednego z pomocników, ale przekonałem go, że dam sobie radę. I potoczyło się. Byłem nikim, stałem się gwiazdą. FIFA nazwała mnie najlepszym prawym obrońcą świata. Niestety, przestałem się potem koncentrować na grze. Podpisałem kontrakt z Flamengo, szukałem nowego startu. Nic nie pomogło. W moim życiu pojawiły się blondynki, ale zniknęły z niego treningi. Zamiast osiągnąć po mundialu szczyt kariery, spadłem na samo dno. Straciłem wszystkie pieniądze, straciłem reputację, straciłem kontakt moimi z dziećmi.
Do zbankrutowanego Josimara rękę wyciągnęli na szczęście dawni koledzy z boiska. Załatwili mu pracę i pomogli uregulować długi.
MAXI LOPEZ
(23.02.2005; FC Barcelona 2:1 Chelsea FC)
Maxi Lopez od jakiegoś czasu słynie głównie z powodu pozaboiskowych wyczynów swojej byłej żony, ale miał też swój wielki moment na murawie i to w Lidze Mistrzów. 23 lutego 2005 roku pojawił się na boisku w starciu FC Barcelony z Chelsea i odwrócił losy tego meczu, zdobywając bramkę wyrównującą. Mówimy tylko o 1/8 finału Champions League, ale kto pamięta atmosferę wokół tamtej rywalizacji ten doskonale zdaje sobie sprawę, że była ona bardziej gęsta niż wokół niejednego finału.
Lopez miał wtedy tylko 21 lat i tak naprawdę dopiero przedstawił się szerszej publiczności. Dołączył do Barcy kilka tygodni wcześniej, gdy kontuzji nabawił się doświadczony Henrik Larsson. I już w swoim pucharowym debiucie zakręcił Williamem Gallasem, który w tamtym czasie uchodził za jednego z najlepszych defensorów Starego Kontynentu. Wydawać się mogło, że przed Argentyńczykiem świetlana przyszłość na Camp Nou. Tymczasem okazało się, że była to jedna z zaledwie dwóch bramek, jakie Lopez zdobył dla katalońskiej ekipy.
Ostatecznie skończył jako solidny ligowiec w Serie A. Nigdy nie zadebiutował w seniorskiej kadrze Argentyny.
ANDREA DOSSENA
(10.03.2009; Liverpool FC 4:0 Real Madryt)
Andrea Dossena długo uchodził za wpadkę transferową Liverpoolu. Trafił na Anfield z Udinese i wydawało się, że The Reds to po prostu dla piłkarza z Italii za wysokie progi. On sam komentował własne występy bez entuzjazmu: – Nie jestem zadowolony z tego, co pokazuję na boisku. Muszę wznieść się na wyższy poziom i utrzymać na nim. Ale najpierw będę musiał wygrać konkurencję o miejsce w wyjściowym składzie. Cały czas się uczę czegoś nowego – zapewniał.
Ostatecznie Dossena łatki rozczarowania całkiem z siebie nie zdarł. Ale jak już błysnął, to w najlepszym możliwym momencie. Pierwszego gola dla The Reds zdobył w konfrontacji z Realem Madryt, którą Liverpool wygrał w wyjątkowo efektownym stylu.
Cztery dni później Dossena poszedł za ciosem i trafił do siatki w starciu z Manchesterem United, również wysoko wygranym przez Liverpool. Ale te dwa trafienia nie okazały się jednak dostatecznie spektakularne, by Włoch został etatowym piłkarzem pierwszego składu na Anfield. Wkrótce zawinął się do ojczyzny i na kilka lat zakotwiczył w Napoli.
SEMIH SENTURK
(20.06.2008; Chorwacja 1:1 (karne 1:3) Turcja)
Semih Senturk generalnie nie był szczególnie bramkostrzelnym napastnikiem. W sezonie 2007/08 zdobył siedemnaście bramek w tureckiej ekstraklasie i jest to z jego strony absolutna życiówka. Ale to co najważniejsza dla Senturka w 2008 roku działo się nie na arenie klubowej, lecz reprezentacyjnej. Podczas mistrzostw Europy rezerwowy napastnik tureckiej reprezentacji zdobył bramkę, która złamała serca chorwackich piłkarzy. Doliczony czas gry w dogrywce – nie da się ukąsić później.
Tym bardziej że była to odpowiedź na trafienie zdobyte… w 119 minucie.
Senturk smykałkę do trafień na finiszu potwierdził w kolejnym spotkaniu, już na etapie półfinału turnieju. Trafił do siatki przeciwko Niemcom i wydawało się, że Turcy ponownie powalczą w dogrywce. Ale tym razem podopieczni Fatiha Terima nie dali rady dowieźć korzystne rezultatu, Niemcy wyszli na prowadzenie w 90 minucie i nie powtórzyli frajerstwa Chorwatów.
Senturk po Euro 2008 strzelił już tylko cztery gole w kadrze, ani jednego na wielkim turnieju. Na klubowej arenie zdarzały mu się natomiast koszmarne sezony, które kończył z dorobkiem jednego gola w kilkunastu/kilkudziesięciu występach.
STEVE SAVIDAN
(10.02.2007; FC Nantes 2:5 Valenciennes FC)
Steve Savidan krótko przeżywał swoje chwile chwały. Jego historia jest o tyle ciekawa, że w reprezentacji Francji zadebiutował w wieku trzydziestu lat, choć mając ich dwadzieścia trzy grał w piłkę amatorsko i dorabiał raz jako śmieciarz, raz jako kelner.
Jego pierwsze podejście do drugiej ligi francuskiej okazało się na tyle nieudolne, że grając dla Beauvais uzyskał bilans 24/0, co zaowocowało powrotem na niższe szczeble i z czasem transferem do Valenciennes, w którym napastnik niespodziewanie wypłynął na szerokie wody, bo nagle opanował sztukę strzelania goli. Zgarniał kolejno tytuły króla strzelców trzeciej i drugiej ligi, a na najwyższym szczeblu jego trafienia zapewniały drużynie z północnej Francji ligowy byt. Szczególnie często wspomina się nad Sekwaną jego eksplozję strzelecką w konfrontacji z Nantes. Savidan wpakował rywalom cztery gole w jednym meczu. Wyczyn zarezerwowany dla wielkich napastników.
Zdawało się, że w wieku 31 lat Savidan osiągnie swój klubowy szczyt, przechodząc do AS Monaco. Nic bardziej mylnego – testy medyczne jasno pokazały, że jeżeli piłkarz chce jeszcze pożyć, musi skończyć z zawodowym graniem w piłkę. Inaczej serce może nie wytrzymać.
SALVATORE SCHILLACI
(9.06.1990; Włochy 1:0 Austria)
Siedem bramek zgromadził w sumie Salvatore Schillaci w barwach reprezentacji Włoch. Sześć z nich ustrzelił podczas mistrzostw świata w 1990 roku. Czyli – przed własną publicznością. Czy można sobie wyobrazić napastnika, który lepiej pasuje do tego zestawienia? – Gdy wchodziłem na boisko, uważałem to za coś w rodzaju nagrody. Nagrody za drogę, jaką przebyłem – opowiadał Toto. – Nawet, gdybym nie zagrał na mistrzostwach ani minuty, byłbym szczęśliwy z samego faktu, że mogę być w drużynie, siedzieć na ławce.
Wspominaliśmy na Weszło: “Gdy 9 czerwca 1990 roku Schillaci wstał z łóżka, nie miał pojęcia, że wieczorem założy koszulkę Squadra Azurra, a cztery minuty po wejściu na boisko doprowadzi cały naród do stanu ekstazy. Kiedy tego samego poranka Klaus Lindenberger otwierał oczy, także nie miał prawa wiedzieć, że w ogromnej mierze dzięki niemu zostanie napisana jedna z najbardziej niewytłumaczalnych, a zarazem romantycznych historii w dziejach mundialu. Austriak był bowiem tego dnia niesamowity. Dwoił się i troił, by nie pozwolić gospodarzom na inauguracyjny triumf. Ani Vialli, ani Carnevale nie potrafili znaleźć na niego sposobu.
I wtedy Azeglio Vicini wpadł na pomysł, którym zadziwił każdego spośród ponad siedemdziesięciu tysięcy kibiców na Stadio Olimpico. Nie wezwał z rozgrzewki ani będącego u progu wspaniałej kariery Roberto Baggio, ani Roberto Manciniego, a właśnie Schillaciego. Zawodnika z jednym występem w kadrze, mającego być w najlepszym razie napastnikiem numer pięć.
Reszta – jak to mówią – jest historią.
Po golu Schillaci wpadł w ramiona rezerwowego bramkarza Stefano Tacconiego, który miał mu jeszcze poza boiskiem powiedzieć, że gdy wejdzie zdobędzie bramkę głową. To o tyle ciekawe, że spośród piętnastu goli „Toto” w zakończonym sezonie ligowym, żaden nie padł po uderzeniu tą częścią ciała”.
Historia nie ma pełnego happy-endu. Schillaci został królem strzelców mistrzostw świata, ale Włosi nie sięgnęli po złote medale, a taka była oczywiście ich ambicja. Sam napastnik natomiast nigdy się już nie zbliżył do poziomu prezentowanego w 1990 roku. Nie udźwignął ciężaru sławy i nie poradził sobie z dyskryminacją ze względu na sycylijskie pochodzenia. Wyjechał do ligi japońskiej. – Uwielbiam to, że ludzie pamiętają, że nadal proszą o wywiady, autografy. Nigdy nie odmawiam! Cieszę się, że nawet młodzi ludzie, urodzeni po 1990, dzięki telewizji dowiedziali się, kim jestem. Wyprawiają mi przyjęcia, proszą o autografy. To piękne.
JAN DOMARSKI
(17 października 1973; Anglia 1:1 Polska)
Jak to się stało, że najbardziej symbolicznym meczem dla najmocniejszego pokolenia w historii polskiej piłki jest akurat dość fartowny remis na Wembley? Cóż, można pewnie napisać sporą pracę naukową o tym fenomenie socjologicznym. Na pewno sporą rolę odegrały tutaj okoliczności – biało-czerwoni nie przegrywając z Anglikami zapewnili sobie w 1973 roku awans na zbliżający się mundial. I dziś każdy szanujący się kibic futbolu z Polski po prostu musi znać tę datę i wszelkie szalone okoliczności związane ze spotkaniem.
No i musi znać nazwisko Jana Domarskiego, autora bramki na wagę zwycięskiego remisu.
Domarski w sumie w narodowych barwach strzelił dwa gole, w tym jednego właśnie w otoczonym kultem spotkaniu. Można chyba nawet powiedzieć, że to najważniejszy gol w dziejach polskiego futbolu. Na poziomie ligowym oczywiście Domarski był bardzo solidnym napastnikiem, za darmo powołania do kadry nie dostał, ale bez wątpienia trafienie na Wembley przyćmiewa resztę jego dorobku.
PRZEMYSŁAW TYTOŃ
(8 czerwca 2012; Polska 1:1 Grecja)
“A za Tytoniem ściana naszych pragnień…”.
Euro 2012, spotkanie otwarcia. Absolutne apogeum piłkarskiego szaleństwa na terenie naszego kraju. Miliony widzów przed telewizorami, w knajpach, w olbrzymich strefach kibica. Właśnie w takich okolicznościach Przemysław Tytoń, który wskoczył na boisko w miejsce ukaranego czerwonym kartonikiem Wojciecha Szczęsnego, zapracował na status bohatera narodowego, broniąc rzut karny. Jego kapitalna interwencja pozwoliła naszej kadrze, by wciąż realnie myśleć o wyjściu z grupy. Co się ostatecznie nie udało, ale akurat Tytonia trudno o to winić. Choć gdyby wtedy Polska jednak awansowała do fazy pucharowej turnieju, jego sława byłaby pewnie dzisiaj jeszcze większa.
Klubowo? Kilka fajnych ekip Tytoń odwiedził, ale w żadnej nie zagrzał miejsca na dłużej.
MARCIN KLATT
(5.08.2005; GKS Bełchatów 0:3 Legia Warszawa)
Na koniec akcencik ekstraklasowy, bo nie bylibyśmy sobą, gdyby takowego zabrakło. Marcin Klatt i jego hat-trick w starciu z GKS-em Bełchatów. Zdobywając trzy gole dla Legii Warszawa napastnik wskoczył na czwarte miejsce na liście najmłodszych autorów hat-tricka w historii polskiej ligi. Dwudziestolatka zaczęto zatem wymieniać jednym tchem z największymi talentami polskiego futbolu. Do tego dochodziły testy w angielskich klubach, pogłoski o zainteresowaniu ze strony naprawdę mocnych firm. Zachwyty były jednak, delikatnie rzecz ujmując, mocno przedwczesne i mocno na wyrost. Seria kontuzji wyhamowała rozwój zawodnika, za to on sam miał problem, żeby wyhamować z ekscesami w życiu prywatnym. Dosłownie i w przenośni.
Gazeta Wyborcza w 2006 roku informowała: “Minionej nocy należący do Marcina Klatta peugeot 307 wylądował na płocie przy ul. Rajtarskiej w Kielcach. – Kierowca twierdzi, że nie mógł wyjechać, bo auto się zakleszczyło. Zostawił więc samochód i poszedł do domu. Było to około godz. 2 w nocy – relacjonuje Paweł Sieczkowski z Komendy Miejskiej Policji”. Ostatecznie Klatt przeszedł do historii jako napastnik charakteryzujący się tym, że nie strzela goli. Wyjątek stanowi jego przygoda w Warcie Poznań, ale cóż – gdy strzelał hat-tricka dla Legii to apetyty bez wątpienia były większe.
fot. NewsPix.pl