Gdy Jarosław Kołakowski do spółki ze swoim synem przejęli Arkę Gdynia, szybko pojawiły się wątpliwości – ale jak to, menedżer? Czy to nie konflikt interesów? Czy klub nie stanie się oknem wystawowym dla piłkarzy z jego stajni?
Od czasu do czasu dochodzi do sytuacji, w której menedżerowie przechodzą na drugą stronę rzeki – nawet, jeśli finansowo nie do końca im się to kalkuluje, jest w tworzeniu klubu coś rajcującego. I tak jak po przebranżowieniach tu i ówdzie mogą pojawiać się różne wątpliwości etyczne, tak nie da się zaprzeczyć, że to grupa zawodowa, która…
a) doskonale zna się na piłce i potrafi ocenić potencjał zawodnika,
b) świetnie zna się na rynku transferowym,
c) ma kontakty w wielu europejskich klubach,
d) potrafi liczyć pieniądze jak mało kto.
Nie jesteśmy wyjątkiem na mapie świata – pod wieloma szerokościami geograficznymi zdarza się, że menedżerowie przejmują kluby piłkarskie (przypadek Wolverhampton czy Famalicao, portugalskiego klubu, w którym Jorge Mendes tworzy coś z niczego). Wydaje się, że staje się to pewnym trendem i nie zdziwimy się, jeśli w najbliższych latach kolejne kluby będą przejmowane przez agentów. Menedżerowie zarabiają coraz lepiej, w futbolu – abstrahując od pandemii – są coraz większe kwoty i trudno się dziwić, że agenci coraz częściej wpadają na pomysł „a może spróbować od drugiej strony?”.
No właśnie – jak wyglądało w poprzednich latach przejście agentów na drugą stronę mocy? Mamy dla was kilka przykładów doradców piłkarzy, którzy postanowili się przebranżowić i znaleźć dla siebie inną rolę w piłce.
RADOSŁAW OSUCH I ZAWISZA
Jedna z najbarwniejszych gaduł polskiej piłki. Branża menedżerska była stworzona dla niego – nawijanie makaronu na uszy opracował do perfekcji, na wszystko miał swój kit, swoją anegdotkę, przegadać Osucha to jak wejść na Mount Everest zimą w sandałach. Nierealne.
Swego czasu był jednym z najprężniejszych polskich agentów, w swojej stajni trzymał połowę reprezentacji Polski. Doświadczenie menedżerskie pomogło mu w prowadzeniu klubu – sam twierdził, że zna wszystkie bajeczki menedżerów, więc żaden szrotu mu nie wciśnie. Na rynku transferowym poruszał się z rozmysłem, często stosował podejście „teraz wciskają mi go za 60, poczekam do końca okna i podpiszę go za 20”. I wielokrotnie się udawało. Dwa lata po przejęciu klubu przywrócił Zawiszy miejsce w Ekstraklasie, później z niej spadł.
Nawet mimo spadku – sportowo wyglądało to nieźle. Kibice zarzucali mu, że nie dokłada do Zawiszy swoich pieniędzy, tylko leci na kroplówkach miasta. Sam Osuch przyznawał – po to awansował do Ekstraklasy, by już nie musieć dokładać do klubu swojej kasy. Podobną taktykę zdaje się mieć rodzina Kołakowskich. Jedni nazwą to pazernością, inni racjonalnym bilansowaniem budżetu.
Gdy Osuch był właścicielem Zawiszy, jego syn, Kajetan, wciąż był aktywnie działającym menedżerem. Sam mówił szczerze, że ojciec najpierw patrzy na jego oferty. Piotr Kuklis w wywiadzie u nas wspominał: – Osuch sprowadził czterech środkowych pomocników, część z polecenia, a część, żeby ich wypromować. Oczywiście gdybym był najlepszy, to bym grał. Żaden trener nie strzeli sobie w stopę. Aczkolwiek istniały pozaboiskowe naciski i jeśli byliśmy na porównywalnym poziomie, to grali ci, którzy mieli plecy, czyli ci, na których Osuch mógł zarobić. Był prezesem, który dalej prowadził menadżerkę. Taki klub nie ma prawa bytu.
Osucha w Zawiszy zapamiętaliśmy głównie przez pryzmat absurdalnego konfliktu z kibicami, który finalnie doprowadził do tego, że Osuch pozbył się klubu, a ten odradza się w niższych ligach. Były krzyże wbijane na murawę bydgoskiego stadionu, ganianie piłkarzy po ulicach, wybijanie Osuchowi szyb, strajki, wyzwiska, groźby, przepychanki o to, kto ma sprzedawać klubowe gadżety i zgarniać zyski z cateringu. Zaczęło się od burd podczas meczu z Widzewem, po których Osuch otwarcie skrytykował grupę kibiców. No i lawina poszła. Historia jakich wiele – właściciel wprowadził Zawiszę do Ekstraklasy i dał mu Puchar Polski, a grupa kumatych wygnała go z klubu.
ŁUKASZ MASŁOWSKI
Był w stajni menedżerskiej Marcina Kubackiego, stał się dyrektorem sportowym, gdyż – jak sam mówił – nawet jeśli ten zawód oznacza większą niepewność i mniejsze profity, liczy się adrenalina podobna do tej, którą czuje się na boisku. Masłowski zaczął od poligonu doświadczalnego w postaci Olimpii Grudziądz, przez kilka lat budował Wisłę Płock, ostatnio pracował w Widzewie, lecz ten krótki okres okazał się z wielu powodów rozczarowaniem.
Skupmy się głównie na Wiśle Płock i współpracy z Marcinem Kubackim. Czy współpracował z nim częściej niż z innymi agentami? Tak. Czy Wisła wyszła na tym źle? Raczej nie. Dzięki koneksjom udało się zaliczyć dwa celne strzały…
– ściągnąć Dominika Furmana, co – o czym mówił Masłowski wprost – bez wypracowanej wcześniej relacji nie byłoby możliwe (Masłowski opiekował się karierą Furmana).
– drogo sprzedać Arkadiusza Recę, (przy sprzedaży agent uwzględnił także interesy klubu i podbijał stawkę).
Poza tym, ze stajni Kubackiego Wisła Płock przygarnęła…
– Damiana Rasaka (solidny ligowiec),
– Bartłomieja Żynela (bramkarz z potencjałem),
– Oskara Zawadę (wtedy – napastnik z potencjałem).
Każdy z tych transferów mniej lub bardziej się bronił, a więc współpraca z poprzednią stajnią menedżerską przyniosła Wiśle więcej profitów niż ewentualnych szkód. Ale sporą niesprawiedliwością byłoby ocenianie Masłowskiego tylko przez pryzmat tej współpracy – zatrudniał piłkarzy od przeróżnych agentów, a dzięki znajomości rynku dobrze poruszał się w branży. Zdarzyło mu się kilka innych świetnych strzałów (Giorgi Merebaszwili, Jose Kante, Damian Szymański, Alan Uryga), generalnie – dał się poznać jako człowiek, który ma oko do piłkarzy. To chyba cecha wspólna menedżerów, którzy zamienili pośrednictwo na fuchę w klubach.
MAREK JÓŹWIAK
„Beret” szukał dla siebie miejsca po karierze w wielu rolach. Był skautem Legii, później jej dyrektorem sportowym, pracował w Lechii jako szef skautingu i menedżer, w międzyczasie parał się menedżerką. Swoje plany tworzenia prężnej agencji szybko porzucił. Jego przypadek jest inny niż pozostałych – najpierw zajmował się pracą w klubach i głównie przez ten pryzmat go postrzegamy, menedżerka wyszła gdzieś po drodze, to nie ona go zdefiniowała.
Zwłaszcza, że wielkich sukcesów w pracy menedżera nie miał. Można go było zapamiętać między innymi z transferu 14-letniego Mikołaja Kwietniewskiego do Fulham, który odbył się wbrew przepisom (piłkarz był za młody, przepisy w komiczny sposób omijano). Kontakt jednak nie został spalony – kilka lat później Jóźwiak sprowadził Kwietniewskiego do Wisły Płock. Jóźwiak ma rozległe kontakty i ciężko o tezę, że znajomości z okresu menedżerki otworzyły mu szczególnie wiele drzwi, albo w czymś przeszkadzają. Faktem jest jednak, że świetnie poradził sobie też w Wigrach Suwałki, gdzie trzeba już było dość mocno rzeźbić w drewnie. Jóźwiakowi to się udało, klub wywalczył utrzymanie, a sprawdzony w I lidze dyrektor spokojnie mógł zacząć działać w elicie.
MAREK CITKO
Był to romans bardzo krótki, ale jakże burzliwy. Jakub Meresiński oszukał masę osób, a jedną z nich był Marek Citko, którego owinął wokół palca i zmamił wizją zrobienia go dyrektorem sportowym. Na rozmowach w Kielcach czy Krakowie sam Meresiński wzbudzał wątpliwości, ale to Citko był gwarantem zaufania – no tak, skoro angażuje się w to szanowana postać na rynku, może warto im zaufać?
Jak wyszło – wszyscy doskonale pamiętamy. Marek Citko w porę odciął się od „Meresia” i całe szczęście – cały mariaż jego reputacji nie poprawia, ale to było tylko naiwne zaufanie dla partnera biznesowego, który okazał się oszustem i gołodupcem, a nie chęć robienia z nim ramię w ramię przekrętów. Niestety dla Citki – nie zdążyliśmy się przekonać, jak wypada w roli dyrektora sportowego.
ADAM MANDZIARA
Jeśli ktoś chce znaleźć argument przeciwko agentom w klubach piłkarskich, lepszego niż Adam Mandziara nie znajdzie. Już kiedyś kręcił się przy Wiśle Kraków, przyprowadził do klubu szwajcarskiego inwestora, który się rozmyślił, a sam Mandziara zerwał relacje z „Białą Gwiazdą” w sądzie, w którym domagał się od Wisły 700 tys. euro. Bogusław Cupiał mówił wtedy: – Trzeba uważać. Jak odpowie się Mandziarze “dzień dobry”, to wystawi rachunek.
Zakotwiczył w końcu w Lechii, którą od Andrzeja Kuchara wykupił Josef Wernze. I cała jego kadencja to… zbiór dziwnych, nieracjonalnych ruchów.
Zaczęło się od wagonów piłkarzy, które ściągały do Lechii Gdańsk. Powiedzieć, że była to awanturnicza polityka transferowa, to nic nie powiedzieć. Lechia potrafiła ściągnąć przez jeden sezon 28 piłkarzy – często przepłaconych, często piłkarzy-widmo, ale i takich, którzy okazali się w naszej lidze kozakami. 28 piłkarzy! A to niejedyny taki sezon. Z czasem przepływ piłkarzy wyhamował, ale naprawdę wyglądało to jak branie ludzi z łapanki – jeden transport przyjeżdżał, drugi wyjeżdżał i tak co pół roku.
Każdy piłkarz kosztował, zwłaszcza że Lechia od lat uchodzi za klub, w którym można całkiem nieźle zarobić. Zdarzały się jej umowy za ponad sto tysięcy złotych miesięcznie. Efekty zobaczyliśmy po kilku latach. A są to…
– dług na poziomie 27 milionów,
– notoryczne zaległości w wypłatach,
– regularne sankcje od komisji licencyjnej,
– nieeleganckie zachowanie wobec zawodników, którzy odważyli się złożyć wniosek o rozwiązanie kontraktu z winy klubu.
Delikatnie sprawy ujmując – Mandziara laurki swojej branży nie wystawił. Jeśli cwaniactwo to cecha pożądana u agenta, sternik Lechii opanował je do perfekcji. Gdzie zaprowadzi to Lechię – to już inna para kaloszy.
Fot. FotoPyK