Reklama

Gdy spałem, żona zawsze bała się przykładać ucho do serca, bo myślała, że nie żyję

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

06 maja 2020, 14:35 • 13 min czytania 4 komentarze

Triathlonowy mistrz świata i Europy na dystansie olimpijskim w kategorii M-40. Brat… mistrza olimpijskiego w pięcioboju nowoczesnym. Niedoszły pływak i piłkarz wodny. Obecnie kierowca wycieczkowego autobusu w Norwegii. Dariusz Czyżowicz to prawdziwy oryginał, który ma do opowiedzenia wiele ciekawych historii. Zapraszamy do lektury.

Gdy spałem, żona zawsze bała się przykładać ucho do serca, bo myślała, że nie żyję

Czuje się pan nieco zapomniany przez środowisko triathlonowe w Polsce? Kiedy pytałem kilku znajomych amatorów o Darka Czyżowicza, nie bardzo wiedzieli kto to…

Wiesz, ja już dosyć długo nie startuję, więc nie ma się co dziwić, że jest o mnie ciszej. Ostatnio na poważnie trenowałem gdzieś tak w 2012, 2013 roku. Wtedy ludzie mnie rozpoznawali na imprezach, a Jurek Górski co chwilę dzwonił i zapraszał na te słynne zawody legend. Ciekawe, że akurat gdy skończyłem się ścigać, rozpoczął się boom na triathlon w Polsce.

Dlaczego przerwał pan karierę?

Zerwałem ścięgno Achillesa, a jakiś czas potem wyjechałem za granicę. Mieszkam w Norwegii, pod Oslo, dokładnie dwanaście kilometrów od miasta. Żyje mi się dobrze, czuję się jak u siebie, chociaż oczywiście brak mi rodziny i kolegów.

Reklama

Wyjechał pan, by lepiej zarabiać?

Tak. Przez 25 lat prowadziłem w Szczecinie małą gastronomię, do tego byłem trenerem w klubie sportowym. Pewnego dnia przyszło z ZUS-u wyliczenie na podstawie którego okazało się, że będę miał około tysiąca złotych miesięcznie emerytury. Uznałem, że mi się to nie podoba, że chcę na starość dostawać godne pieniądze. Dlatego momentalnie spakowałem walizki.

Prezes klubu, w którym pracowałem w Polsce, przyjeżdżał do Norwegii na lato w celach zarobkowych. Miał tam kontakty, więc pomógł mi znaleźć robotę. Pracowałem na magazynie w sieci spożywczej Coop, a później rozwoziłem też towar sieci mleczarskiej Tine. Obecnie, od roku, jestem kierowcą wycieczek po Oslo. Zwiedzamy skocznie i inne atrakcje. Prowadzę piękny autobus, uwielbiam to. Podobnie jak kontakt z ludźmi. Amerykanie, Niemcy, Hiszpanie – poznaję ich naprawdę wielu. A właściwie to poznawałem, bo jak wiesz sezon turystyczny stanął…

Jest takie powiedzenie „starych drzew się nie przesadza”. Pan wyjeżdżał z Polski jako dojrzały mężczyzna, ciężko było wtedy odwrócić życie do góry nogami?

Z jednej strony tak, z drugiej miałem już trzy dorosłe córki, więc uznałem, że skoro dzieci są odchowane, można spróbować. Oczywiście trochę smutno, że nie widzimy się tak często, jakbym chciał, ale dramatu nie ma. Wpadam do kraju mniej więcej piętnaście razy na rok. Żona, nauczycielka, też do mnie przyjeżdża. Mam nadzieję, że niedługo wrócę na stałe do Polski. Cztery lata temu postawiłem dom, właśnie dzięki kasie zarobionej w Norwegii. Chciałbym jeszcze zdążyć się nim nacieszyć. Pochwalę się też, że niedawno zostałem dziadkiem, który chce na własne oczy zobaczyć, jak dorasta wnuczka!

Reklama

Na Facebooku widziałem, że zdarza się panu czasem w tej Norwegii ćwiczyć.

Tak, podjeżdżałem ze dwa razy rowerem na skocznię Holmenkollen, kręcę też w okolicach Oslo, ale to nie jest łatwy teren do jeżdżenia. Sporo tam pagórków, więc w związku z tym, że systematycznie nie trenuję, muszę robić długie przerwy podczas takich wypraw (śmiech). Choć ostatnio trochę się poprawiłem, w poprzednim tygodniu zrobiłem ze 300 kilometrów, więc wstydu nie ma. Gorzej jest z bieganiem, jak tylko próbuję coś zrobić, odzywają się stare kontuzje, choćby te kolan.

Swoją przygodę ze sportem zaczynał pan natomiast od pływania.

Tak, ale nie byłem wybitny, dlatego po pięciu latach wyrzucono mnie ze Stali Stocznia Szczecin. Klub postanowił zostawić tylko finalistów i medalistów MP juniorów. Uznano, że w pozostałych nie ma sensu inwestować czasu i pieniędzy, dlatego 70% pływaków zostało skreślonych. Ale że cały czas lubiłem sport na basenie, to zacząłem uprawiać piłkę wodną.

O, tam to się odnalazłem! Czułem się znakomicie, niestety po trzech latach ten klub, a była to Arkonia, zlikwidowano. Czasy komuny, brakowało pieniędzy, stąd taka a nie inna decyzja. Szkoda, miałem do tego smykałkę. Zdobyłem króla strzelców na poważnym turnieju, powoływano mnie też do kadry juniorów.

Z tego, co słyszałem, trenowanie piłki wodnej to piekielnie trudna sprawa.

Prawda. Trzeba mieć budowę kulturysty, a do tego jeszcze świetnie pływać. Ja nie jestem za duży, musiałem ostro walczyć o swoje. A musisz wiedzieć, że pod wodą dzieją się czasem cuda. Kiedy bulgocze, to nic nie widać, wtedy rywale sprzedają sobie kopniaki czy uderzenia łokciem, albo podciągają nawzajem majtki. Sędziowie nie byli wtedy w stanie na bieżąco wychwycić wielu rzeczy, więc za każdym razem, gdy wychodziłem z basenu, wyglądałem jak po bijatyce.

Po czymś takim triathlonowa „pralka” raczej nie jest człowiekowi straszna!

Masz rację. W jeziorze na zawodach zawsze czułem się fenomenalnie. Kiedy prowadzisz piłkę w basenie, cały czas musisz mieć głowę nad wodą, żeby zmierzać w dobrym kierunku. To podstawa. Dzięki temu podczas zawodów triathlonowych doskonale kontrolowałem, gdzie jest boja, nie zwiedzałem akwenu, jak inni zawodnicy, tylko płynąłem z reguły najkrótszą linią. Dawałem radę rywalizować z najlepszymi pływakami-triathlonistami w Polsce.

Kiedy i jak odkrył pan triathlon?

W 1984 roku, zupełnie przypadkowo. Kolega kupił zagraniczną gazetę w „KMPiK-u”, przeczytaliśmy o tej dyscyplinie i pomyśleliśmy, że to coś dla nas. Potem pewnego letniego dnia dowiedziałem się, że w Pyrzycach we wrześniu organizują zawody. Akurat pracowałem na Jeziorze Głębokim jako ratownik, więc z treningami pływackimi nie było problemu, z biegowymi też nie – zasuwałem wokół niego. Gorzej z kręceniem, ja po prostu… nie miałem roweru. Na szczęście we wspomnianej Arkonii była sekcja kolarska, więc poprosiłem byłego trenera, żeby załatwił dwa kółka. Udało się, ale przygotowania były śmieszne. Łącznie przejechałem na tym nich z 10-15 kilometrów. Po czymś takim wystartowałem w pierwszych zawodach, jako 21-latek.

Lista startowa była konkretna, znajdował się na niej chociażby Andrzej Mąkowski. Nie wiem, czy wiesz kto to, jeśli nie, to informuję, że wicemistrz świata amatorów w przełajach, więc naprawdę potrafił jeździć na rowerze.

Jak panu poszło?

Od samego początku było ciężko. Woda była piekielnie zimna – przypominam, że to był zaawansowany wrzesień – miała z 10 stopni. Na szczęście skrócili pływanie z dwóch do jednego kilometra. Ale i tak bolało. Wskoczyłem do wody i poczułem się, jakby ktoś mnie ścisnął w imadle. Oczywiście nikt nie miał wtedy pianki, więc jak wyszedłem z wody, to czułem się jakbym był pijany, przewracałem się. Nie ja jeden zresztą, wspomnianego Andrzeja musieli wypchnąć na rowerze, bo sam nie był w stanie ruszyć (śmiech).

Na etapie kolarskim wyprzedzało mnie bardzo dużo ludzi. Czułem się przy nich jak pociąg PKP z ciuchcią przy TGV. Na biegu było lepiej. Mijam jednego gościa, drugiego, mijam kolejnego, podaję mu rękę, gratuluję udziału w zawodach, i lecę dalej. Momentami stawałem, potem przyspieszałem. Ostatecznie okazało się, że… wygrałem te zawody. Na mecie miałem strasznie poobcierane stopy, krwawiły, od razu posadzono mnie na wózek inwalidzki. Ja biegłem wtedy w nie swoich butach. Pożyczyłem je od mojego brata Maćka. Nie chce się chwalić, ale muszę tu wspomnieć, że to mistrz olimpijski w pięcioboju nowoczesnym (W Barcelonie wygrał zawody drużynowe, razem z Arkadiuszem Skrzypaszkiem i Darkiem Goździakiem – przyp. KG).

Wymarzony początek.

Tak, wtedy stwierdziłem, że triathlon to jest coś dla mnie. Utwierdziłem się w tym przekonaniu w 1985 roku, kiedy wygrałem kolejne zawody, tym razem właśnie na Głębokim. Nad drugim rywalem miałem z pięć minut przewagi. W lokalnych gazetach ogłoszono, że jestem królem triathlonu (śmiech). Generalnie stałem się trochę lokalnym celebrytą, nawet na dyskoteki wpuszczano mnie za darmo! To wszystko strasznie mnie dowartościowało, poczułem się kimś ważnym.

W Polsce przez lata startował pan na wysokim poziomie „Jak zaczynałem się ścigać, to pamiętam, że Darek przeważnie pierwszy wychodził z wody. Był tak szeroki w barkach, że zazwyczaj mieściło się nas dwóch juniorów za nim”. Tak wspomina cię już z XXI wieku – przepraszam, pana – czołowy polski triathlonista Marcin Ławicki.

Mów mi na „ty”, spokojnie! Małe środowisko, wszyscy się lubimy, nie widzę problemu, żebyś się tak zwracał.

Nie brakowało wtedy młodych wilków, którzy chcieli mnie złoić! Marcin, Mateusz Kaźmierczak, Filip Szołowski, Marcin Florek – no starali się chłopacy na maksa. Walczyłem z nimi jak mogłem, potem śmiesznie wyglądało, jak ktoś spojrzał w czołówkę klasyfikacji generalnej wyścigu. Byli tam dwudziesto i dwudziestopięciolatkowie i ja, czterdziestoletni chłop. Na biegu od nich odstawałem, to fakt, ale na pływaniu czy rowerze szliśmy równo. Kiedyś byłem nawet zły na Szołowskiego, że siedział mi na kole. To przecież młody, a nie stary powinien ciągnąć grupę! (śmiech).

Ja miałem takie podejście, że w każdym starcie leciałem na maksa. Nie umiałem olewać wyścigów. Uważałem, że nazwisko zobowiązuje, nie może być tak, żeby Czyżowicz był gdzieś dalej, to byłaby ujma, ludzie mówiliby, że się kończę.

Za swój najlepszy wynik w kraju uważam wicemistrzostwo Polski na olimpijce, z 2001 roku. Miałem już wtedy 38 lat, wyprzedził mnie tylko Bogumił Głuszkowski.

Dwa lata później na tym samym dystansie zostałeś mistrzem Europy w kategorii M-40.

W Karlowych Warach było niesamowicie. Wszystkie kategorie wiekowe wystartowały wtedy razem, od dziewiętnastolatków do ludzi koło osiemdziesiątki. Zanim doszło do startu, okazało się, że age grouperzy mogą wystąpić w piankach. Wcześniej mówiono, że jest zakaz, więc nie wziąłem swojej z mieszkania. Miałem do niego z pięć kilometrów, wszystkie drogi wokół były zamknięte, ruszyłem biegiem. Zgrzałem się niesamowicie, ale przytargałem tę piankę na start. Zakładałem ją potem z dziesięć minut, na spocone ciało to ciężko wchodzi.

Potem wpadam na metę, patrzę a tam szarfa! Czyli jestem pierwszy nie tylko w swojej kategorii, ale też pośród wszystkich age grouperów. Pomogła mi trasa w Czechach. Sporo było jazdy pod górkę, bardzo lubiłem takie warunki.

Następnym krokiem miały być mistrzostwa świata w Nowej Zelandii. Ciężko było znaleźć sponsorów, ale w końcu się udało. Zafundowali mi bilet, poleciałem. Jak tam było pięknie! Woda w jeziorze była turkusowa. TUR-KU-SO-WA! Niesamowite, a tak poza tym to startowaliśmy w Mikołaja, 6 grudnia.

Nie był to udany występ, zająłeś dopiero jedenaste miejsce w kategorii.

Po wszystkim czułem wściekłość. Przecież stać mnie było na lepszy wynik. Niestety, za ostro pojechałem rower, to był zresztą mój częsty błąd. Zajeżdżałem się, a potem płaciłem za to na biegu. W Nowej Zelandii było podobnie. Po zdobyciu mistrzostwa Europy potraktowałem to jako porażkę. Obiecałem sobie, że na kolejnych mistrzostwach, na Maderze, będzie lepiej.

I było, zostałeś mistrzem świata kategorii M-40.

Tak, ale zanim do tego doszło nieźle załatwiłem się na pływaniu. Strasznie zachłysnąłem się wodą, zresztą bardzo słoną i brudną. Potrzebowałem z pół minuty, żeby dojść do siebie, musiałem w tym czasie płynąć żabką. Potem na szczęście złapałem swój rytm.  Na rowerze wyprzedzałem wszystkich. Niby każdy jechał pod górę, ale ja tego w ogóle nie czułem, zasuwałem jak po prostej.

Przyszedł czas na bieg. Często męczyłem się na tym etapie, a tu szło znakomicie. Miałem tyle energii, że nogi nie nadążały mielić, frunąłem. W końcu wpadam na metę, a tam spiker mówi, że jeszcze czekają na pierwszego z mojej kategorii. Przejąłem mikrofon i mówię mu: już jest pierwszy, to ja, Dariusz Czyżowicz!

Po wszystkim żałowałem, że na trasie nie dopingował mnie prawie żaden Polak. Była tylko Ewa Dederko ze swoim chłopakiem, poza tym cisza.

Po powrocie do kraju musiało się o tobie zrobić dosyć głośno.

Tak, znaleźli się nawet sponsorzy, którzy mówili, że pomogą przygotować się do Ironmana. Ja wcześniej w ogóle nie myślałem o tym dystansie, ale uznałem, że skoro powiedziałem A, to muszę powiedzieć B. Wziąłem się za przygotowania, ktoś może dziś powiedzieć, że amatorskie. Nie było wtedy szans, żeby zimą pojechać w ciepłe kraje, musiałem non stop doglądać biznesu. Mój plan dnia wyglądał tak: wstawałem koło 3-3.30 i robiłem catering dla firm, kanapki. O 6 starałem się już być na treningu pływackim z klubem, który prowadziłem. Czasem z nimi pływałem, czasem nie. Potem leciałem do roboty. Przygotowywałem knajpę do otwarcia, od 10 przejmowali ją pracownicy, a ja jechałem na trening rowerowy. Następnie trzeba było zrobić w Makro zakupy, po nich szedłem na obiad i na bieg. Po biegu wracałem do baru, żeby zamknąć koło 22. I tak dzień w dzień.

Masakryczne tempo życia.

Trochę się nim wykończyłem, nie pomogło też to, że źle się odżywiałem. Hamburgery, frytki – często jadłem właśnie to, co sam sprzedawałem, popijając colą. Tak było najszybciej.

Na tej diecie „doleciałeś” jednak na Hawaje, gdzie wystartowałeś na kultowych MŚ na dystansie Ironman.

Zaraz, najpierw był Frankfurt i mój debiut na pełnym dystansie!

Opowiadaj.

1700 osób i wszyscy startują razem, amatorzy i zawodowcy! Nie ma podziałów na elitę i tych gorszych, tak zwany dodatek. Super sprawa, tak właśnie okazuje się sportowcom szacunek.

Nie chwaląc się, po pływaniu wyszedłem z wody piąty. To był dla mnie szok, zawodowcy zaczęli mnie dopiero wyprzedzać na rowerku. Zdziwieni byli też koledzy, którzy oglądali w niemieckiej telewizji te zawody i nagle zobaczyli, że Dariusz Czyżowicz jest w czołówce! Miałem chyba czas 48:57, no był to dość dobry wynik.

Potem był cudowny rower: pagórki, kibice z dzwonkami, czułem się jak na Tour de France. Startowałem jeszcze chyba w sześciu Ironmanach, ale właśnie tego wspominam najlepiej. Perfekcyjna organizacja!

Tak mi się spodobało, że… na biegu zapomniałem zdjąć kasku (śmiech). Zrzuciłem go z głowy dopiero po kilometrze, wzięły go dzieci Roberta Stępniaka, który razem ze mną wywalczył kwalifikacją na Konę. Ostatecznie byłem dziesiąty w kategorii, wtedy na Hawaje wchodziło chyba 21. najlepszych. Imprez nie było tak dużo, dlatego tak to wyglądało, nie wymagano miejsca w piątce, żeby złapać slota.

Na Hawajach spaliśmy z Robertem w małżeńskim łożu! Tak to załatwiłem, żeby było taniej. Znalazłem jakiegoś Polonusa przez internet, on nam pomógł. Cudownie wspominam ten wyjazd. Codziennie taka sama pogoda, za dnia słoneczko i 30 stopni, a wieczorkiem, o 16-18, zaczyna się chmurzyć i padać deszcz. Raj!

Ten pierwszy występ, podobnie jak w Nowej Zelandii, ci nie wyszedł.

Powiem szczerze: żaden Ironman nie poszedł mi dobrze. Pewnie przez ten rower, pewnie swoim zwyczajem jeździłem za szybko. Jak już się rozpędziłem, to nie mogłem zwolnić! (śmiech). Potem mówiłem każdemu znajomemu triathloniście: „Nie podpalaj się na odcinku kolarskim! Jedź tak, żebyś czuł, że poruszasz się za wolno. Miej zapas, inaczej na biegu będzie kaplica.” Na tych Hawajach byłem gdzieś koło 130. miejsca w kategorii. Za daleko, zdecydowanie za daleko, porażka! Ale chociaż zobaczyłem Ali’i Drive i napiłem się pysznej kawy w knajpie Lava Java. Kultowe miejsce!

Braku wysokiego miejsca na Hawajach żałujesz najbardziej?

Szkoda, że w cyklu Ironman nie było jakiegoś pudła na mistrzostwach świata. Pamiętam, że w 2009 roku wygrałem w kategorii połówkę w St. Poelten i zakwalifikowałem się na MŚ. Myślałem, że tam sięgnę po złoto, ale popełniłem duży błąd – mało jadłem na trasie, to mnie zgubiło. A szkoda, po pływaniu i po rowerze prowadziłem, ale na biegu umarłem. Po dziesiątym kilometrze zacząłem iść i szanse na wygraną prysły. Mimo to byłem bodaj ósmy, więc wyobraź sobie, którą pozycję bym zajął, gdybym nie spacerował.

Miałem warunki do tego, żeby w poważnych zawodach być wysoko. Moje tętno spoczynkowe wynosiło koło 30. Gdy spałem, żona zawsze bała się przykładać ucho do serca, bo myślała, że nie żyję. Czasem zaczynała uderzać mnie pięścią i mówiła: „niech ci to serce zacznie bić!”.

Gdybym miał rok spokoju, nie musiał tak ciężko pracować, gdybym w tym czasie wyjechał na jakieś Wyspy Kanaryjskie, to przygotowałbym się tak, żebym wygrywał. Szkoda, ale co poradzić? Trzeba było rodzinie zapewnić godne warunki życia, to jest przecież najważniejsze.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Archiwum Darka Czyżowicza.

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Inne sporty

Komentarze

4 komentarze

Loading...