Pojawił się pomysł, żeby narzucić na pierwszoligowców limit w wysokości wynagrodzeń proponowanych piłkarzom. Do zwolenników tej koncepcji nie należy właściciel Miedzi Legnica, Andrzej Dadełło, który uważa, że sama idea jest słuszna, ale pożądany efekt można osiągnąć w inny sposób. Rozmawiamy z nim również o tym, jak ukrócić życie wielu klubów ponad stan, co często jest problemem właścicieli i prezesów, ile Miedź wydaje na wynagrodzenia, co obecnie stanowi dla niej największe zmartwienie (i dlaczego nie jest to perspektywa grania przy pustych trybunach) oraz dlaczego z Legnicą pożegnał się król strzelców poprzedniego sezonu Valerijs Sabala. Zapraszamy.
Co pan sądzi o wprowadzeniu salary cap do I ligi? Ten pomysł jest obecnie rozważany.
Należy docenić każdą próbę znalezienia jakiegoś rozwiązania, ale do tego pomysłu podchodzę sceptycznie. Z kilku powodów. Po pierwsze – łatwo byłoby ten przepis ominąć. Po drugie – mieliśmy już w ostatnich latach w I lidze kluby z budżetem przekraczającym 20 mln zł na sezon. Trudno byłoby takim klubom, na przykład po spadku z Ekstraklasy, ograniczać budżety, które realnie mają. A po trzecie – powinniśmy dążyć do tego, żeby mieć jak najlepszych piłkarzy w I lidze. Oczywiście nie zawsze wyższe zarobki oznaczały lepszego zawodnika, natomiast salary cap moim zdaniem prędzej byłoby wskazane dla tych najbogatszych lig, gdzie kwoty transferowe i pensje zaczynają dochodzić do granic absurdu. My powinniśmy raczej szukać możliwości budowania coraz wyższych budżetów klubów i sprowadzania coraz bardziej klasowych zawodników, którzy podnieśliby poziom meczów i stanowili wzór dla młodzieży.
Rozumiem ideę tego założenia, czyli spinanie klubowych budżetów, ale w praktyce trudno byłoby to wyegzekwować. Do tego minie parę tygodni i w I lidze będzie sześć nowych klubów, które mogą się inaczej zapatrywać w tej sprawie. Powinniśmy bardziej iść w kierunku nauczenia się przez właścicieli i prezesów właściwego zarządzania. Statystyki są różne, niektórzy przeznaczają na pensje 70-80 procent środków, ale patrząc gdzieniegdzie, można odnieść wrażenie, że płace to czasami 120-130 procent możliwości budżetowych. Na to trzeba zwrócić uwagę i zastanowić się, co zrobić, żeby takich patologii nie było. Ktoś buduje drużynę trzymając się ram finansowych, a ktoś inny ściąga piłkarzy, na których de facto go nie stać. Tworzy się nieuczciwa rywalizacja.
Czyli pana zdaniem, prędzej należałoby się skupić na egzekwowaniu realnego planowania budżetów, a nie narzucaniu ogólnych limitów?
Dokładnie. Może warto byłoby wprowadzić szkolenia biznesowe dla prezesów. Często nie chodzi o ich złą wolę, ale brak pewnej wiedzy, zbyt optymistyczne patrzenie na rzeczywistość. Koszty stosunkowo łatwo oszacować, bo są czarno na białym przy podpisywaniu umów, za to w temacie mniej przewidywalnych przychodów zbyt często brakuje chłodnej kalkulacji i to się najczęściej rozjeżdża. A mamy przecież przykłady, że nie trzeba mieć rekordowych budżetów, żeby osiągać dobre wyniki. Wystarczy mądre zarządzanie i właściwie dobrany sztab szkoleniowy, co ostatnio pokazuje chociażby Warta Poznań, która liczy się w walce o awans.
Kontrowersyjność salary cap polegałaby też na tym, że byłoby to w pewnym stopniu uzasadnione w przypadku klubów żyjących głównie z funduszy miejskich, ale już mniej w przypadku klubów typu Miedź, w których jest prywatny właściciel.
Tak. Jak mówiłem, trzeba dążyć do tego, że mieć jak najwięcej gwiazd również w I lidze. Mieliśmy u siebie kilku piłkarzy, którzy na takie miano zasługiwali, na przykład Petteri Forsell. Pomysł z salary cap zapewne w dużej mierze wziął się z tego, że wielu zawodników faktycznie jest przepłacanych. W teorii, w świecie idealnym, wzrost płac idzie w parze ze wzrostem jakości. W polskich realiach często rozmija się to z rzeczywistością. Nie ukrywam, że rozmijało się również w Miedzi. Sami popełnialiśmy błędy w tym zakresie, ale uczymy się na nich. W skali europejskiej rynek jest efektywny. Najlepiej gra się w tych ligach, które najwięcej płacą. W skali polskiej na razie tak nie jest, ale to nie znaczy, że mamy zbiorowo robić krok w drugą stronę, bo za chwilę liga Luksemburga będzie płaciła więcej niż my. Dlatego szedłbym w kierunku szukania efektywności decyzyjnej w zarządzaniu środkami, które już są.
Tym bardziej jestem skłonny uwierzyć, że ten przepis byłby łatwo omijany, skoro niektóre kluby kombinowały już w takich tematach jak trenowanie podczas pandemii czy sposób ustalania z piłkarzami cięć w wypłatach.
To wszystko prawda, natomiast chciałbym podkreślić, że ogólnie doceniam chęć do działania zarządu I ligi. Jego inicjatywa cieszy. Przedstawił on szereg projektów, są rozmowy, jest właściwa komunikacja. Wszyscy chcemy tego samego, czyli mądrzejszego wydawania pieniędzy. Warto też docenić nowy kontrakt telewizyjny, który jest bardzo ważny i z punktu widzenia marketingowego, i biznesowego.
Dopiero co na kluby żyjące ponad stan i stwarzające nieuczciwą konkurencję narzekał u nas Zbigniew Prejs, dyrektor stabilnie zarządzanego Chrobrego Głogów. A niektórzy przecież nawet w taki sposób awansowali do Ekstraklasy, w której są znacznie większe pieniądze.
Historia pokazuje, że takie podejście na dłuższą metę nigdy nie kończy się dobrze. Nawet jeśli prowadzony w ten sposób klub wywalczył awans, to w perspektywie roku czy dwóch i tak kończył tragicznie. Nierzadko kończyło się lądowaniem w niższych ligach, a nawet zaczynaniem od zera. Pamiętajmy, że prezesi i właściciele często są bardzo mocno zaangażowani emocjonalnie. Mocno zależy im na wynikach i czasami są gotowi pójść po bandzie, przekraczając granice racjonalnego ryzyka. Pierwiastka emocjonalności u nikogo nie chciałbym zabijać, ale warto pokazywać – również w mediach – że długoterminowo podchodzenie do zarządzania w ten sposób bardziej szkodzi niż pomaga. Lepiej mieć stabilny budżet i poczekać z awansem, zamiast wchodzić do Ekstraklasy na wariackich papierach, bo to się potem w wielu sytuacjach mści. Wspomniał pan wcześniej o cięciach płacowych. Mieliśmy zupełnie inną pozycję wyjściową w rozmowach niż kluby z długami. Niektórzy grają u nas od lat i nigdy nie dostawali pensji z opóźnieniem.
Czyli porozumieliście się dość łatwo? Komunikat o 50-procentowych obniżkach Miedź wydała jeszcze pod koniec marca.
Nie nazwałbym tego formalnością, zawsze są jakieś rozmowy, gdy komuś obniża się wypłatę. Ale jestem zbudowany postawą zawodników i zrozumieniem przez nich sytuacji. Źródeł tego doszukuję się właśnie w fakcie, że piłkarze nigdy nie mogli narzekać na klub, byli traktowani fair.
Gwoli ścisłości: mówimy o obniżce, a nie zamrożeniu pensji?
Tak. Nie wiemy dokładnie, kiedy wrócimy do gry. Jeżeli już za miesiąc, obniżka się skończy. Jeśli nie, potrwa do końca czerwca, a potem będziemy analizować. Wiele zależy od tego, jak pandemia wpłynie na moje spółki, które w znacznej mierze są sponsorami klubu.
Ile procentowo Miedź wydaje na pensje i jak to się ma do poprzednich sezonów?
Aktualnie Miedź ma największy budżet w historii swoich występów w I lidze. Bywały jednak lata, gdy ten budżet był niewiele niższy, za to jakość zespołu dużo niższa. Mieliśmy wielu zawodników zaawansowanych wiekowo. Moim zdaniem nie posiadaliśmy jeszcze na tym szczeblu silniejszej kadry niż teraz, nawet wtedy, gdy robiliśmy awans. Do naszej działalności dochodzą szkoły, akademia, internat. Koszty funkcjonowania klubu siłą rzeczy są wysokie, dlatego płace w Miedzi nigdy nie przekraczały 70 procent budżetu, a najczęściej oscylowały w granicach 60 procent.
Jak wygląda sytuacja klubu na ten moment i jakie są perspektywy, zakładając, że na przykład gramy bez kibiców do końca roku?
Budżet jak zawsze zaplanowaliśmy realnie, na miarę naszych możliwości, ale nie ma co ukrywać, że jak w przypadku większości klubów w Europie, był on napięty. Nie było wielkiego marginesu między przychodami a kosztami, więc obecna sytuacja to dla nas wyzwanie. Największym problemem jest zamrożenie gospodarki jako takiej. Przez to moje biznesy funkcjonują w bardzo ograniczonym zakresie, ich przychody znacząco spadły. Miedź jest w znacznej części uzależniona ode mnie. W drugiej kolejności od miasta i pytanie, jak będzie się przedstawiała kondycja finansowa samorządów. Dopiero na trzecim miejscu mamy przychód z dnia meczowego. To najmniejszy element w tej układance, choć też istotny, dlatego mam nadzieję, że kibice wrócą szybciej.
Faktycznie już dziś pierwszoligowcy wracają do treningów i zaczną przechodzić testy na obecność koronawirusa?
Tak, będziemy przeprowadzać testy. Pozostały jeszcze do rozwiązania kwestie organizacyjne związane z tym, w jakiej liczbie będziemy mogli trenować. Rozporządzenie, które teraz weszło w życie, dotyczy Ekstraklasy. Czekamy na przepisy uzupełniające. Generalnie przygotowujemy się do wznowienia rozgrywek. Takie są decyzje PZPN-u i my jako klub popieraliśmy te dążenia. A czy zakończą się one powodzeniem, dopiero zobaczymy. Bundesliga przeciera szlaki, jej przykład wiele pokaże, ale zawczasu sami ruszyliśmy. Czekanie do września, wstrzymywanie piłkarzy i infrastruktury, nie byłoby dobrym wyjściem. Trzeba ruszyć z graniem jak najszybciej i wypracować procedury funkcjonowania w tej rzeczywistości. Wirus prawdopodobnie nie zniknie, jesienią nawet może zaatakować mocniej. Musimy wykorzystać wszystkie środki pozwalające sprawdzić, czy w takich okolicznościach można w ogóle grać. Mocno wierzę, że tak, ale czas się przekonać.
Obecnie kluby Ekstraklasy mogą trenować w większych grupach niż pierwszoligowcy, co rodzi dyskusje w kontekście tego, że pod koniec maja macie zagrać w ćwierćfinale Pucharu Polski z Legią.
Nie jest to dla nas bez znaczenia, że trenujemy inaczej, dlatego czekamy na możliwość pracowania w taki sam sposób jak kluby ekstraklasowe.
Kilka dni temu rozwiązaliście kontrakt z Valerijsem Sabalą. Przez koronawirusa czy po prostu ta współpraca nie miała przyszłości?
Sabala to uznane nazwisko, w ubiegłym sezonie został królem strzelców I ligi. Przed powrotem do nas regularnie trafiał na tym poziomie, ale teraz zdaniem trenera Dominika Nowaka przegrał rywalizację o grę w ataku. Z Legii wypożyczyliśmy Kacpra Kostorza, mamy też młodego Patryka Makucha, któremu trener chce dawać szanse. Sabala to zbyt dobry piłkarz, żeby trzymać go na ławce i wpuszczać na końcówki. Tej roli nie akceptował ani on, ani my w kontekście kosztów jego utrzymania i wyjściowych oczekiwań. Obie strony doszły do wniosku, że lepiej będzie się wcześniej rozstać.
Sabala zgodził się na obniżkę podczas rozmów?
Tak, wszyscy piłkarze podpisali porozumienie. Nie rozmawialiśmy z każdym, robiła to w imieniu szatni rada drużyny, ale wcześniej zawodnicy omówili temat w swoim gronie.
Za to do pierwszego zespołu zostali włączeni Marcin Garuch i Wojciech Łobodziński, którzy skupiali się już na drużynie rezerw.
Chodzi o poszerzenie kadry. Jeżeli liga wróci, będziemy grali co trzy dni. Piłkarze mogą wypadać przez kontuzje lub przez koronawirusa, dlatego zwiększamy sobie pole manewru. A mówimy o zawodnikach, którzy mogą wnieść dodatkowe zaangażowanie mentalne do zespołu. Wojtek jest w Miedzi praktycznie od początku mojego zaangażowania w klub. Na pewno pomoże nam w szatni, podobnie jak Marcin. On, mimo niskiego wzrostu, ma charakter wojownika, jest naszym wychowankiem, większość kariery spędził w Legnicy. Obaj piłkarsko wyrastali ponad III ligę, w której grają rezerwy Miedzi, więc w razie czego na boisku też się przydadzą.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Newspix