Reklama

Żewłakow to klasa, ale gdy grałem przeciwko Murkowi, z emocji trzęsły mi się ręce

redakcja

Autor:redakcja

03 maja 2020, 13:24 • 20 min czytania 2 komentarze

Dlaczego mundial we Francji obejrzał od deski do deski? Kto z siatkarskiego środowiska mógłby powalczyć o czołowe lokaty w naszym rankingu najbarwniejszych postaci w polskiej piłce? Jak się czuje młody zawodnik, który zablokował Dawida Murka, a jak wtedy, gdy głęboko w oczy zaglądają mu Janusz Wójcik i Piotr Gabrych? Dlaczego nigdy nie odegrał większej roli w reprezentacji i nie zdobył medalu w PlusLidze? Zapraszamy na długą rozmowę z Wojciechem Żalińskim, siatkarzem Indykpolu AZS-u Olsztyn, który sam siebie nazywa piłkarskim freakiem. 

Żewłakow to klasa, ale gdy grałem przeciwko Murkowi, z emocji trzęsły mi się ręce

Dawid Murek czy Michał Żewłakow? 

O kurde! Strzał w dziesiątkę, bo obaj byli dla mnie największymi herosami. Są z tej samej generacji, ale najpierw idolem był Żewłakow, a później, gdy już siatkówka stała się moim numerem jeden, królował Murek. 

Zmierzałem do pytania o to, czy bardziej żyjesz piłką, czy jednak siatkówką, ale popsułeś zabawę. 

Gdy zajmujesz się czymś zawodowo, wchodzi to w krew tak mocno, że nie mogło być inaczej. W dodatku zaraziłem tym całą rodzinę, nawet mój ośmioletni syn patrzy na świat głównie przez pryzmat siatkówki. Gdy bierze do ręki mapę Polski, to nie ma dla niego Olsztyna, tylko Indykpol AZS, tak jak nie ma po prostu Warszawy, tylko jest Verva Warszawa. 

Reklama

Niemniej piłka nożna to bardzo ważny element mojego życia, zawsze się nią interesowałem i chyba już do końca życia będę. 

Skąd się wzięła ta piłkarska zajawka? 

Jestem ze Skarżyska-Kamiennej, więc rano z mamą do kościoła, a po południu z tatą na Granat. I tak co niedzielę w wieku 7 czy 8 lat dymałem na tę bodaj trzecią ligę. Potem już poszło. Był Football Manager, była FIFA 98, ta z wersją halową, no i kibicowanie. Pamiętam migawkę z Euro 1996, konkretnie Czechów, którzy grali w finale z Niemcami. W trakcie mundialu we Francji miałem 10 lat i leciałem już od deski do deski. Pomogła mi w tym zresztą moją mama. Mieliśmy z kolegami taki szałas za garażami, który stanowił naszą bazę. Pierwszy raz spróbowałem tam piwka, mama się dowiedziała i cyk, miesiąc szlabanu – przez to obejrzałem każdy mecz. Zinedine Zidane, który w drugim spotkaniu wyłapał czerwo, a potem poprowadził Francję do tytułu, Davor Suker walący gola za golem. No, zostałem piłkarskim freakiem. Jeszcze nauczyłem się obsługiwać Telegazetę i niełatwo było mnie zagiąć. 

Domyślam się. Skoro wybrałeś sobie na idola Michała Żewłakowa, to musiałeś wsiąknąć. To były chude lata, ale nawet w tej kadrze Engela było kilku bardziej oczywistych kandydatów. 

Przede wszystkim nazywał się na “Ż”, tak jak ja, a jakoś zwracałem na to uwagę. Wyjeżdżali wtedy do zagranicznej ligi i dużo się o nich mówiło. Jako bliźniacy byli dodatkowo charakterystyczni, a Michał wydawał mi się lepszym piłkarzem z tego duetu. Najważniejsza była jednak klasa i elegancja w jego grze – to zawsze mi imponowało. Popatrz na kadrę Engela – na jednej stronie on, a na drugiej Tomasz Hajto. No, było widać różnicę. Najmocniej w głowie utkwiła mi bramka z Norwegią. Prowadziliśmy już 2-0, potem straciliśmy kontrolę nad meczem, ale trafiła się idealna wrzutka od Żewłakowa do Karwana. 

No ale później był mundial w Korei i brutalna weryfikacja. 

Reklama

Z hukiem pękł balon, który pompowany był przez trenera i piłkarzy. Po latach jednak utwierdziłem się w tym, że idola wybrałem dobrze. Zawsze chodzę na mecze drużyn ligowych z miast, w których akurat występuję. Gdy byłem siatkarzem warszawskiej Politechniki, Żewłakow wrócił do Legii. Miał swoje lata, ale imponował mi wtedy występami. Piłka mu nie przeszkadzała, grał jak nowoczesny stoper. 

Ze względu na pochodzenie pewnie kibicowałeś Koronie?

Gdy mieszkałem w Skarżysku, nigdy nie byłem na meczu Korony. Jeździliśmy za to na KSZO, nowy stadion był wabikiem. Byłem nawet na meczu, w którym ŁKS zapewnił sobie mistrzostwo Polski. Na Koronie wylądowałem już wiele lat później i to jako kibic Legii, bo gdy grałem w Warszawie, jakoś bardzo ujęła mnie atmosfera Łazienkowskiej i polubiłem zespół. Gdy aktualnie patrzę na Ekstraklasę, to zawsze trochę bardziej życzliwym okiem na Legię. 

Sam nigdy nie próbowałeś grać? 

Grałem w Ruchu Skarżysko, byłem forstoperem. Miałem dobre warunki fizyczne, więc trener siłą rzeczy widział mnie z tyłu. A w zasadzie widział mnie głównie na ławce, dlatego znudziło mnie to i zmieniłem dyscyplinę. Najpierw na piłkę ręczną, a tak w ogóle to zaczynałem od pływania. Za siatkówkę wziąłem się dopiero w czwartej kolejności. 

Polacy na mundialu w Korei ponieśli wspomnianą klęskę, a na siatkówkę powoli zaczynał się boom, w 2006 roku zostaliśmy wicemistrzami świata. 

2006 rok to był punkt zwrotny, ale ja zaczynałem jeszcze w tych chudych latach. Niby wydawało się, że Polska jest mocna, należy do światowego topu, ale tak naprawdę byliśmy wtedy drugą ligą. Za to rosnące zainteresowanie było już mocno odczuwalne. Siatkówka mocno ujęła mnie wtedy, gdy jako dzieciak wylądowałem w katowickiej hali na meczach Ligi Światowej z Brazylią. Niesamowita atmosfera. Wtedy też zaczęło się uwielbienie Dawida. 

Nie jesteś pierwszym siatkarzem, który mówi o tym uwielbieniu, choć nawet z perspektywy laika znów wydaje mi się, że byli bardziej oczywiści idole. 

Jeśli oglądasz dzisiaj siatkówkę, to zapewne widzisz, co w reprezentacji robi Michał Kubiak. Nawet laik powinien zauważyć, że to taki dzik, który pełni rolę autentycznego lidera. Niecałe dwadzieścia lat temu, kiedy rodziła się moja miłość do siatkówki, kimś takim był Dawid Murek. Byliśmy wtedy drużyną z potencjałem, ale w gruncie rzeczy przeciętną, a Dawid to był gość, który potrafił wziąć całą ekipę na plecy. Bywały mecze, że grał sam, w dodatku bardzo widowiskowo. Nigdy nie poznamy odpowiedzi, ale ciekaw jestem, jakby wyglądałaby jego rywalizacja z dzisiejszym topem. 

Pewnie dużą frajdą musiała być później gra przeciwko niemu. Z Żewłakowem się nie udało!

Nawet z nim! W 2011 roku odbyły się mistrzostwa Europy w Austrii i w Czechach, na których grała polska reprezentacja, ale federacja austriacka zaprosiła do siebie też naszą „kadrę B”, by rozgrywała mecze, które miały promować siatkówkę w kraju, w którym ludzie nie za bardzo tym sportem żyją. Znalazłem się w tej drużynie razem z Dawidem. W zasadzie wtedy po raz ostatni grał w narodowych barwach. Do dzisiaj trzymam u siebie jego koszulkę z tego wyjazdu! 

Gdy zaczynałem grać w lidze, Dawid to był top of the top. Zmagał się wtedy z problemami zdrowotnymi, ale zawsze potrafił zagryźć zęby, wyjść i pokazać klasę. Powiem szczerze – gdy grałem przeciwko niemu, z emocji trzęsły mi się ręce. Do dzisiaj pamiętam, że kiedyś w Radomiu zablokowałem go przy piłce setowej. Dla młodego zawodnika zatrzymanie kogoś takiego to… No, normalnie bym chyba ganiał ze szczęścia po całej hali, ale że to był Dawid, to nie wypadało. 

Powiedziałeś mi, że czytasz Weszło od początku. Zastanawiam się, czy mógłby powstać taki portal o siatkówce – szczególnie w tej dawnej, bardziej bezkompromisowej odsłonie. 

Powstał taki portal, nazywał się chyba podsiatką.pl. To była kopia tego pierwszego Weszło, które było mocno sarkastyczne, a w tekstach trudno było o obiektywne spojrzenie. Domyślam się nawet, kto za tym stał, ale nie jestem pewien. Ostatecznie nie przetrwało to jednak zbyt długo. Nie przyjęło się. Siatkówka to mniejsze zasięgi, ale przede wszystkim to nasze środowisko jest inne niż piłkarskie. Publika jest – hm, jakby to powiedzieć… – bardziej kolorowa. Siatkówką interesuje się na przykład sporo dziewczyn, które piszczą z powodu reprezentantów. 

Czyli tak – siatkarskie Weszło miałoby o czym pisać, ale nie za bardzo miałby kto to czytać. 

Są u nas tematy, które dałoby się sprzedać jako niezłe skandale, ale nie za bardzo chce się komuś tym zajmować. Wokół siatkówki buduje się pozytywny przekaz. Przy czym to żadna propaganda, trudno się temu jakoś specjalnie dziwić. Obrastamy w sukcesy. Reprezentacja to hurtownia medali, a kluby też potrafią stawać na podium w Lidze Mistrzów, gdy w piłce nożnej udało się awansować do niej raz w ostatnich 20 latach. Nie za bardzo są powody, by szydzić, a w Ekstraklasie – nikogo nie obrażając – wygląda to trochę inaczej. 

Śledzisz Ekstraklasę na bieżąco? 

Może nie jest tak, że znam każdego zawodnika, ale wiem całkiem sporo. I trochę załamany jestem tym, jak wielu jest w niej przeciętnych Słowaków, Serbów i tak dalej. Nie chcę, żeby ktoś robił ze mnie ksenofoba, ale to smutny widok, gdy wagonami zwozimy do ligi piłkarzy, którzy w niczym nie są lepsi niż nasi zawodnicy. Patrzę chociażby na tych dwóch z Arki, którzy nic nie grali, a skasowali naprawdę dobrze. Na… Widzisz, nawet nie pamiętam ich nazwisk. 

Na Busuladzicia i Serrarensa. 

Tak! Zgadzam się z dyrektorami sportowymi, którzy mówią, że każdy się myli i na każdą taką dwójkę przypadają też dobrzy piłkarze, którzy przyjeżdżają do kraju i dają radę. Mam jednak wrażenie, że przeszliśmy do porządku dziennego nad tym, jak wielu marnych obcokrajowców trafia do ligi. Po prostu przestało to na nas robić wrażenie. To coś, czego my siatkówce kompletnie nie rozumiemy, chyba największa różnica. 

W PlusLidze obcokrajowiec rzeczywiście musi być dużo lepszy od Polaka, by grać? 

Mniej więcej tak to wygląda. Pewnie zaraz ktoś w komentarzach wytknie mi jakiś nieudany transfer, ale ja naprawdę nie przypominam sobie sytuacji, żeby do naszej ligi przyjechał ogórek, który skasował i wyjechał, a został po nim jedynie smród. Zawsze są jakieś podstawy, by gościa ściągnąć, a jak nie pójdzie, da się to jakoś wytłumaczyć. 

Jest kosa pomiędzy siatkarzami czy przedstawicielami innych sportów a piłkarzami? 

Moim zdaniem wszystko rozbija się o jakieś pojedyncze wypowiedzi, a jako takiej kosy nie ma. Najgłośniejsza była ta Michała Kubiaka. Już nie pamiętam, jak to dokładnie szło, ale piłka została przedstawiona w niekorzystnym świetle, jako bardzo prosty sport. Z tego co wiem, Michał po prostu nie lubi futbolu, ale generalnie w gronie siatkarskim jest wielu piłkarskich freaków, którzy sami chętnie grają i na bieżąco tym żyją. Ten temat finansowej zazdrości też chyba jest trochę sztucznie pompowany, bo my, siatkarze i siatkarki, naprawdę nie mamy większego prawa, by narzekać. Może w przypadku tych bardziej niszowych sportów ta zazdrość jest bardziej na miejscu, ale chce mi się śmiać, gdy o tym słyszę. Każdy z nas jako dzieciak stał przed tym wyborem i naprawdę nikt nikomu nie bronił grać w piłkę. 

Powiedziałeś, że w siatkówce przekaz jest raczej pozytywny, ale ty czasami lubisz, jak to się ładnie mówi, wrzucić gówno w wentylator.

Nigdy nie było tak, że robiłem to z premedytacją, żeby było o mnie głośno. Czasami myślę sobie, że powinienem się ugryźć w język, ale chyba nie jestem jakoś bardzo kontrowersyjny. Ot, miałem okazję zetrzeć się z kilkoma osobami, najgłośniejsza chyba była historia z mamą Jerzego Janowicza, który zachował się tak a nie inaczej na tej słynnej konferencji. Ale chyba nie ma sensu już odgrzewać tak starych kotletów! 

Tylko dopowiem, bo może nie wszyscy pamiętają – nazwałeś Janowicza burakiem. 

Miałem wtedy 23 lata i trochę inne spojrzenie na świat, ale dzisiaj, gdy mam 32, jestem jeszcze bardziej przekonany, że mogłem po tej konferencji mówić o buraczanym zachowaniu. Jestem zdania, że od sportowców, którzy osiągnęli pewien pułap, można oczekiwać, by byli wzorem dla innych – nie tylko na boisku. Jego mama miała do mnie pretensje, mówiąc miedzy innymi o tym, że jej synowi trudniej było dojść do jakiegoś poziomu, a ja jako siatkarz zawsze miałem podane wszystko na tacy przez klub. Część z jej argumentów rozumem i szanuję, bo rzeczywiście nakłady finansowe, by dojść gdzieś w tenisie, są dużo większe niż u nas, ale uważam, że to nie tłumaczy tamtego zachowania. 

Są jeszcze jakieś wypowiedzi, których żałujesz?

Nie. Nigdy nikogo nie obraziłem, nikt nie chciał mnie do sądu podać. Zdarzały się jakieś wpadki, ale to nic wielkiego. W gruncie rzeczy nie jestem bucem, który tylko siedzi przed komputerem i komentuje, że ten jest frajer, a tamten baran! 

Jasne. Z tego co zauważyłem, prędzej powiesz tak o samym sobie. 

Nigdy nie miałem problemów z adaptacją w grupie i koledzy chyba mogliby potwierdzić, że nie było tak, iż więcej wymagam od nich niż od siebie. Na pewno nie patrzę na świat przez różowe okulary. Sportowo wychowałem się w Radomiu, w środowisku, które było bardzo wymagające pod względem charakterologicznym. Pokora przede wszystkim – tak mnie uczono w szatni i to w taki sposób, że nie dało się odlecieć. Wystarczył centymetr nad ziemią i już byłem ściągany w dół przez starszych zawodników. 

Tak zwana „radomska szkoła”. 

Tak, ale czytałem wiele biografii polskich sportowców, wywiady z nimi, przemyślenia na temat szatni i muszę zaznaczyć, że to nie było tak, iż musiałem przebierać się w pomieszczeniu obok, a starym tylko latałem po wódkę i browary. Jak jechaliśmy na wyjazd, to nie było tak, że fizjo taszczył stół, tylko czekałem z nim na niego pod naszym autokarem. Jeszcze zanim senior wszedł na salę, piłki były napompowane, policzone, a siatka powieszona na odpowiedniej wysokości. Chodziliśmy jak w zegarku, ale niosło to za sobą, że tak to ujmę, wartość edukacyjną. 

Kiedyś zaliczyłem wpadkę. Apteczka i stół do masażu były w pokoju, który zajmowałem razem z kolegą, a zaspaliśmy na zbiórkę. Naszym trenerem był wtedy Grzegorz Wagner. Nigdy nie byłem u Fergusona, ale chyba tylko do jego suszarki można by to porównać. Jak Wagner wpadał w szał, to trzy pokolenia wstecz słyszały, co trener ma do powiedzenia na ich temat! 

Najostrzejszy z trenerów? 

Zdecydowanie. Znasz pewnie historię Huberta Wagnera, pseudonim „Kat”. On nie wziął się znikąd, a w tym przypadku zadziałało powiedzenie:”jaki ojciec, taki syn”. To były moje początki w seniorach, pierwszy rok. Szkoła nie tylko siatkówki, ale przede wszystkim życia. Jestem mu jednak za to wdzięczny, bo wyznawał wiele wartości, które sam cenię. I które staram się teraz sam przekazywać młodym zawodnikom. Na szczęście nie muszę tego robić w tak drastyczny sposób. 

Ale, żeby nie było, trener nie załatwiał wszystkiego krzykiem. Czasami wręcz przeciwnie… Pamiętam mój pierwszy obóz. Zostałem dokooptowany do składu jako trzynasty i jako jedyny miałem jedynkę w ośrodku. No i zaspałem na trening. Obudził mnie Wagner, nie tyle pukaniem do drzwi, co waleniem – myślałem, że do pokoju wjeżdża jakiś buldożer. Ale później zostałem bardzo grzecznie zaproszony na trening. 

– Nie przejmuj się Wojtusiu, spokojnie, czekamy na ciebie. 

Pojawiłem się w sali, ale nawet nie zdążyłem przeprosić za swoje zachowanie. Cała starszyzna dostawała zjebę, a ja znów słyszałem, że mam się nie przejmować i mogę sobie pospać. Nie musieli mi nic potem mówić, wystarczył ich wzrok. Ktoś zapyta, po co robić takie przedstawienia, ale ja nauczkę dostałem wtedy na całe życie.

Ostatnio na Weszło przygotowaliśmy ranking najbarwniejszych postaci polskiej piłki. 

No czytałem! 

To kogo ze świata siatkówki można by tam było wrzucić do czołówki? 

Numer jeden to Jan Such, zdecydowanie! To Janusz Wójcik siatkówki. Albo inaczej – połączenie Janusza Wójcika, Franciszka Smudy i Wojciecha Łazarka. Jak ktoś biegł dwanaście kilometrów na godzinę, to trener Such biegł dwanaście i pół. Jak ktoś miał w życiu sto samochodów, to trener Such miał przynajmniej sto dwa. To właśnie taki typ człowieka, gdy czytałem ten ranking, kilka razy stanął mi przed oczami. Pracowaliśmy razem przez półtora roku i powiem tak – nie jestem z tego dumny, ale jako młody siatkarz potrafiłem wybuchnąć trenerowi śmiechem w twarz. Czasami po kolejnym lapsusie po prostu nie wytrzymywałem ciśnienia. Żeby nie było – o trenerze Suchu mogę mówić nie tylko w kontekście przejęzyczeń czy pomyłek językowych. Postawił na mnie w dłuższym wymiarze jako pierwszy i sporo mu zawdzięczam.

Ale wracając do tego rankingu, mam też historię z Wójcikiem. 

Dawaj. 

W 2007 roku lecieliśmy na Uniwersjadę do Bangkoku i mieliśmy spotkanie organizacyjne w jakiejś małej salce, powiedzmy, kinowej. My jako siatkarze siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, by rozprostować nogi. W pewnym momencie na salę wszedł Janusz Wójcik, który był posłem, a przedstawiony został jako specjalny gość związku. To było chwilę po tym, jak trener manewrował po torach tramwajowych po Balu Mistrzów Sportu. 

– Ej, „Cisolla”, tramwajarz przyszedł – powiedział do mnie drugi trener. 

Minęła chwila i usłyszałem tylko.

– Misiuuuu…

Nie ja to powiedziałem, ale to ja miałem okazję zmierzyć się z wzrokiem trenera Wójcika. Powiem tak – nie przyjemnego! 

Such miał podobne metody? 

Pamiętam, że jego konikiem były wyjazdy na obóz do Zakopanego i robienie chyba wszystkich szlaków górskich w Tatrach. Pod koniec obozu zawsze mieliśmy obowiązkowe wejście na Nosal. Na czas, były specjalne widełki, w których musieliśmy się wyrobić. Od tego zależało też, czy będziemy mieli wyjście na miasto i dzień wolny. Byliśmy więc wyjątkowo zmotywowani, jednocześnie pogoda była do dupy. Trener Such wysłał swojego asystenta na szczyt, by potwierdził, że rzeczywiście tam dotarliśmy i zmierzył nam czas. Po wszystkim został wysłany do niego wynik. 

– Jezus Maria, co za czas! Przecież to wynik lepszy od rekordu! Nawet zawodowcy nie robią tego tak szybko! 

Coś tu oczywiście nie grało, ale dopiero potem drugi trener powiedział nam, że chyba nie doszedł na sam szczyt, tylko zatrzymał się na jakimś przedwierzchołku. Zresztą sprawdziliśmy to i miał rację – do szczytu jeszcze sporo brakowało. No ale trener Such uwierzył, że przygotował nas tak, że cała drużyna siatkarzy osiągnęła najlepszy wynik w historii tej trasy! Mieliśmy i dzień wolny, i wyjście na miasto. 

Kto jeszcze do rankingu? Mam też swój typ, ale najpierw ty. 

Myślę, że Łukasz Kadziewicz. Zawsze był kontrowersyjny, lubił się wyróżniać i nie gryzł się w język. Potrafił zdobyć się na szczerość jeszcze jako zawodnik, co nigdy nie jest łatwe. Nie zawsze było kolorowo, w książce napisał o doświadczeniach z alkoholem i hazardem, ale określenie „barwny” jak najbardziej do niego pasuje. 

Czytając książkę Kadziewicza, urzekła mnie postać Piotra Gabrycha. Miałby szansę na wysokie miejsce. 

Tak, wypadł mi z głowy!„Gary” grał kiedyś w Radomiu, przez co nasłuchałem się trochę historii na jego temat od starszych zawodników. Byłem też w reprezentacji niedługo po Igrzyskach w Atenach, a wtedy na kadrze było o nim głośno. Cała drużyna oglądała w świetlicy ceremonię otwarcia Igrzysk, bo trenerzy ze względu na zbliżający się mecz zabronili wszystkim wziąć udziału w tym wydarzeniu. Był szok, gdy na ekranie telewizora zobaczyli, jak ich kolega radośnie macha do ludzi na całym świecie. Z tego co wiem, za karę weszli do jego pokoju, spakowali walizkę i wystawili ją przed drzwi. Sam nie miałem z nim wielkiej styczności, minęliśmy się, ale miałem tego pecha, że trzy razy przywaliłem mu piłką w twarz. 

Otarłeś się o śmierć? 

Gdy podawał mi rękę pod siatką i spojrzałem mu głęboko w oczy, miałem wrażenie, że jestem na ważeniu przed galą bokserską. W dodatku był to mój debiut w lidze w pierwszym składzie. Ale pierwszy raz walnąłem go jeszcze jako dzieciak. Wygraliśmy jakiś turniej i mogliśmy z bliska przyglądać się drużynie w czasie Memoriału Wagnera. Atmosfera była napięta, bo ważyło się, kto pojedzie na Igrzyska. Na jednym z treningów odrzuciłem piłkę w kierunku Gabrycha, który akurat wiązał buta i dostał nią w twarz. Co nieco już wtedy wiedziałem, więc autentycznie się bałem. Na szczęście tylko zmierzył mnie wzrokiem. 

Dlaczego nie zostałeś klubowym kolegą Raula Gonzaleza? 

Miałem trafić do Al Sadd wtedy, gdy grał w sekcji piłkarskiej. W siatkówce są możliwe takie krótkoterminowe wypożyczenia do egzotycznych miejsc, bo gdy u nas kończy się sezon, tam zazwyczaj jeszcze grają jakieś play-offy, finały i tak dalej. Wynikła jednak klasyczna sytuacja – menedżer pograł na kilka frontów, aż w końcu przestał się odzywać.

Zostałeś za to mistrzem Libanu. 

Siedziałem sobie po sezonie na działce u rodziców i nagle zadzwonił znajomy – Polak, który działał na libańskim rynku, bo grał tam kilka lat. Powiedział, że jest drużyna, która w finale przegrywa 0-2 i jest chętna, żebym przyjechał i pomógł im w trzecim spotkaniu. A gdyby dobrze poszło, to również w kolejnych. Rzucił interesujące pieniądze jak na tygodniowy wyjazd, więc w ciągu dnia latałem po marketach, by zrobić jakieś zakupy na wyjazd, spakowałem się i w nocy poleciałem do Bejrutu. Byłem nieźle przestraszony, bo zostawiłem w domu rodzinę i małe dziecko, a poleciałem tak naprawdę w nieznane, do obcych ludzi. Okazało się jednak, że na miejscu nie spotkało mnie nic złego. Mieli tam nawet niezły zespół, a na rozegraniu grał Tsimafei Zhukouski, który ostatni sezon spędził razem z Wilfredo Leonem w barwach Perugii. Myślałem, że to trzeci świat, poziom naszego SKS-u, a coś tam odbijali. I tak jak powiedziałeś – zdobyłem mistrzostwo, bo z 0-2 wyciągnęliśmy wynik na 3-2. Rok później poleciałem tam zresztą jeszcze raz – finał był ten sam, ale tym razem zagrałem dla drugiej drużyny i zgarnąłem srebro. 

W piłce to nie do pomyślenia.

Coś tam odbijają, ale szczerze mówiąc, ten poziom jest taki, że 99% naszych ligowców jedzie tam i radzi sobie bez żadnej aklimatyzacji. Jak to mawiał jeden z moich trenerów – wstajesz z plaży, otrzepujesz się z piasku i robisz swoje. Jak grasz z dobrym rozgrywającym, to wystarczą dwie rozmowy, w trakcie których mówisz, jakie piłki lubisz i jakoś to wygląda. 

Podoba ci się naturalizowanie Wilfredo Leona? 

Uważam, że w piłce jest to rozwiązane lepiej – o punkty można grać tylko dla jednej reprezentacji. Nawet jeśli zmienisz swoje życie, ożenisz się z kobietą z innego kraju, to sorry, już pozamiatane. Jednak jeśli jest taka możliwość, jeśli robią to Włosi czy Rosjanie, to my też powinniśmy z tego korzystać. Zdaję sobie sprawę z tego, że może jestem nieobiektywny i gdybyśmy mówili o siatkarzu do rywalizacji, to powiedziałbym, że nie warto. Prawda jest jednak taka, że Leon to Cristiano Ronaldo i Leo Messi siatkówki w jednym. Jesteśmy dwukrotnymi mistrzami świata, jednak Leon jest w stanie wnieść nas na jeszcze wyższy poziom.

Zrobiłeś dobrą karierę czy czujesz niedosyt? 

Zdecydowanie czuję niedosyt. Gram w tej lidze od czternastu lat, ale nie ugrałem żadnego medalu. Kilka razy byłem powoływany do reprezentacji, ale na boisku pojawiłem się raptem w dwóch meczach, gdy niektórzy moi rówieśnicy zaliczyli ich setki… Ja nawet nie mam kariery, to taka całkiem udana przygoda. 

Wydaje mi się, że po prostu nie miałem potencjału, by odegrać większą rolę w kadrze. Kilka razy byłem blisko, kilka razy zobaczyłem to wszystko od środka, ale to by było na tyle. To też przełożyło się na brak medali w klubach, bo zawsze występowałem w tych słabszych, gdzie mogłem dużo czasu spędzać na boisku. Taką ścieżkę sobie wybrałem. Były oferty z topowych zespołów, ale tam byłbym pewnie tylko uzupełnieniem składu. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, ale tego, że od czternastu lat gram w tak mocnej lidze, na pewno nie muszę się wstydzić. Zresztą jeszcze wszystko może się zdarzyć. Kiedyś w kadrze libero zadebiutował w wieku 40 lat, więc cały czas wierzę. 

Siłą rzeczy porównuję sobie wszystko do futbolu i muszę przyznać, że niewielu piłkarzy zdobywa się na taką szczerość. 

Nie mam podstaw, by mówić, że byłem zajebisty, ale kręcił mnie sędzia, a trener nie lubił. Gdybym miał dziesięć lat mniej i pstro w głowie, to mógłbym opowiadać, że cały wszechświat jest przeciwko, ale nie mam ani jednego, ani drugiego. Na szczęście sport to nie tylko drużyny z topu. O nich mówi się najwięcej, ale zgadzam się z opiniami, że o sile ligi świadczy też to, jak słabsze kluby naciskają na te duże, bo to zmusza ich do tego, żeby stale się rozwijać. 

Z drugiej strony, tak na chłopski rozum, skoro byłeś powoływany przez czterech selekcjonerów, a nie przez jednego, to musiałeś coś w sobie mieć. 

Ale czterech mnie sprawdziło i każdy uznał, że mnie nie potrzebuje, więc trudno mówić o przypadku. Tylko Stephane Antiga zabrał mnie do Berlina na turniej kwalifikacyjny do Igrzysk. Byłem na nim czwartym przyjmującym. Nigdy nie znalazłem się tak blisko kadry, by zadecydować o wyniku choćby jednego meczu. 

Największe rozczarowanie to Liga Światowa, gdy w zasadzie musiałeś wysiadać z autobusu, który ruszał na mecze? 

Największe rozczarowanie w mojej przygodzie to finał Pucharu Challenge w barwach Politechniki Warszawskiej. W złotym secie prowadziliśmy już 7-0, a potem 13-10. Na dziesięć razy dziewięć coś takiego dowozisz. Mogłem mieć na szyi złoty medal europejskiego pucharu – pierwszy dla polskiego klubu od 34 lat! Wszystko zostało w rodzinie, bo wygrał z nami AZS Częstochowa, ale to marne pocieszenie. 

Sytuacja z Ligą Światową była o tyle rozczarowująca, że słaby był sposób, w jaki zostało mi to zakomunikowane. Antiga w zasadzie oderwał mnie od jajecznicy na śniadaniu, po którym mieliśmy jechać, torby były już spakowane. To trochę jak z dzieckiem, któremu dajesz cukierka, a potem mu go zabierasz, gdy rozwija papierek. Przy czym nie zrozum mnie źle – nie mam wielkiego żalu do Stephane’a. Choć byłem rozczarowany jego zachowaniem, to te mecze nic by pewnie w moim życiu nie zmieniły. Dużo bardziej jestem mu wdzięczny za to, że zabrał mnie do Berlina i mogłem z bardzo bliska… kibicować tej reprezentacji. Tie-break z Niemcami ma chyba do dzisiaj rekord wyświetleń na YouTubie, jeśli chodzi o polską siatkówkę, a ja byłem wtedy w kwadracie – miałem najlepsze miejsce na hali! 

Gdy skończysz siatkówką, zajmiesz się dziennikarstwem? 

Nie wiem, trudna sprawa. Przed sezonem dostałem propozycję pisania felietonów na stronę PlusLigi. Odbiór był różny, bo nie brakowało głosów, że leję wodę czy biję pianę. Nie jest łatwo, gdy robisz coś takiego na bieżąco jako czynnik zawodnik. Jak przegrasz mecz, to łatwo możesz nadziać się na kontrę o wymądrzaniu się przed klawiaturą. Szybko straciłem entuzjazm. Poza tym, przegraliśmy w Olsztynie dziesięć meczów z rzędu. To przekłada się na życie, cały czas chodzisz wkurzony. Gdy usłyszałem wtedy, że mam coś napisać, powiedziałem tylko: 

– Nie no, kurwa, ja nie mogę w lustro spojrzeć, a co dopiero coś napisać. 

Choć, tak z drugiej strony, muszę przyznać, że trochę spodobała mi się ta dziennikarska robota. Przede wszystkim chciałbym zostać przy sporcie, a to jest jeden z sposobów. Do tego kończę studia i robię papiery trenerskie. Mam nadzieję, że będę przygotowany i uniknę bolesnego jebnięcia w ścianę na koniec kariery. Tfu, przygody! 

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI

Fot. newspix.pl/FotoPyK/400mm.pl

Najnowsze

Francja

Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Aleksander Rachwał
2
Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Siatkówka

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
28
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

2 komentarze

Loading...