Niedawno przedstawiliśmy wam historię Rodrigo Moledo, który w 2009 roku rozegrał cztery mecze dla Odry Wodzisław Śląski i przez brak wizy musiał szybko wracać do Brazylii. Kilka lat później wypłynął na głębsze wody, stał się czołową postacią Internacionalu, odszedł do Metalista Charków za 5 mln euro, w czasach Panathinaikosu niektórzy widzieli w nim najlepszego stopera ligi greckiej, a raz nawet awaryjnie do reprezentacji Brazylii chciał go powołać Luis Felipe Scolari. Teraz przypominamy postać, która kilka sezonów wcześniej też na chwilę zahaczyła o Odrę, by potem zrobić naprawdę poważną karierę. Możliwe nawet, że z obcokrajowców odchodzących z Polski po cichu, więcej od Gorana Popova osiągnął jedynie Paulinho.
Popov trafił do broniącej się przed spadkiem Odry wiosną 2005 roku, gdy zespół prowadził Franciszek Smuda. Z dzisiejszej perspektywy nie był totalnym anonimem. Miał już na koncie występy w reprezentacji Macedonii i kilkanaście meczów w AEK Ateny, kilku jego kolegów z tamtych czasów niedługo potem sięgnęło po sensacyjne mistrzostwo Europy z Grecją. Nim zawitał na polską ziemię, zdążył się jeszcze związać z Crveną Zvezdą Belgrad, czyli kolejną wielką marką, ale niczego tam nie zwojował, stracił rundę i musiał się odbudować. Wcześniej interesowały się nim Legia Warszawa i Groclin. Klub z Grodziska Wielkopolskiego nawet go wcześniej testował. Narracja była taka, że Odra uprzedziła Legię, która z kolei chciała uprzedzić Groclin.
– Nie ukrywam, że mam z tego powodu satysfakcję. Popov przebywał na testach w Grodzisku, pojechaliśmy tam, przyjrzeliśmy się mu i szybko złożyliśmy propozycję. Następnego dnia do Grodziska przyjechało ośmiu dziennikarzy z Warszawy, żeby przyjrzeć się przyszłemu zawodnikowi na sparingu Groclinu z Legią. Bardzo się zdziwili, gdy okazało się, że sprawa jego ewentualnej gry w zespole wicemistrzów Polski jest nieaktualna – mówił triumfalnie rybnickim “Nowinom” dyrektor Odry, Edward Socha.
Inne źródła podawały, że właściciel Dyskobolii, Zbigniew Drzymała po prostu nie chciał zapłacić Crvenej 300 tys. euro za transfer definitywny i odpuścił temat. Czas leciał. Popov piłkarzem wodzisławskiego klubu został w ostatniej chwili. Pokazał się na zgrupowaniu w Turcji i został wypożyczony bez prawa pierwokupu. – Nie grałem w Crvenej Zvezdzie, trener nie chciał mnie w drużynie, więc musiałem zmienić otoczenie. Akurat pojawiła się możliwość, by przejść do Odry. Znajdowałem się w takiej sytuacji, że musiałem grać, chciałem wrócić do reprezentacji, dlatego zdecydowałem się na ten krok. Musiałem szybko podjąć decyzję. Jeśli w klubie masz niezłe pieniądze, wszystko jest w porządku, to możesz wszędzie grać i pracować na przejście do lepszych drużyn. Odra ma mały stadion, Wodzisław jest małą miejscowością, ale dobrze mi się tam żyło. Nie lubię dużych miast, wolę mniejsze – opowiadał mi w 2010 roku (wywiad ukazał się na Futbol.pl, nie jest już dostępny).
Popov w barwach wodzisławskiej ekipy zdążył rozegrać 11 meczów ligowych. Mimo bardzo złych wyników drużyny, pokazał się z niezłej strony. Zaliczył cztery asysty i dał się poznać jako nowocześnie grający lewy obrońca.
Jak wspominają go byli koledzy z tamtego okresu? Z pewnością niejednoznacznie.
– Wysoki, silny chłopak. Przypominał Witka Wawrzyczka z jego szczytowej formy. Poruszał się dość specyficznie, ale zwody miał płynne, świetnie grał lewą nogą, potrafił z niej uderzyć. Patrząc jednak tylko po Odrze, nie wydawało się, że to jakiś rewelacyjny piłkarz. Trener Smuda od początku miał do niego przekonanie, wystawiał na lewej obronie i tak średnio to wyglądało. W naszym zespole trudno się grało, przeważnie walczyliśmy o utrzymanie i na tym tle Goran nie imponował. To też w tej rundzie, jeśli się nie mylę, Odra zdobyła najmniej punktów w historii swoich występów w Ekstraklasie, bo tylko dziewięć. Na papierze wyszło potem 11, dostaliśmy walkower za zremisowany mecz w Katowicach, gdzie kibice wbiegli na boisko – opowiada nam legenda Odry, Jan Woś.
– Był nieokrzesany, to chyba najlepsze słowo. Przyjechał z zagranicy, mieszkał sam, mógł się czuć trochę zagubiony w Wodzisławiu. Na szczęście nie za bardzo miał gdzie wyskoczyć. Widać było, że grać umie – super lewa noga, wiele rzeczy przychodziło mu z łatwością. Gdybyś patrzył na niego poza boiskiem, to oceniając po wzroście mógłbyś sądzić, że to pewnie drwal, ale okazało się, że dużo potrafi z piłką przy nodze. Miał jednak dopiero 21 lat. Brakowało mu jeszcze taktycznej ogłady. Nie do końca się wywiązywał ze swoich zadań. Jako lewy obrońca częściej bywał na połowie przeciwnika niż swojej. Idąc do przodu zawsze miał siły, ale wracało mu się ciężko – wspomina Wojciech Grzyb.
– Bardziej ceniono go za grę do przodu niż w samej obronie. Zawsze szedł na obieg, ale nie miał problemów z powrotami. Chłop był nie do zabiegania. No i ta lewa noga, kilka naprawdę ładnych goli strzelił. Jak nabił procę, bramkarz nie miał czego zbierać. To nie przypadek, że później wzięli go do Premier League, swoimi parametrami pasował do angielskiej piłki – trochę inaczej kwestię jego dyscypliny taktycznej widzi Paweł Wojciechowski, dziś napastnik Górnika Łęczna, który dzielił szatnię z Macedończykiem w czasach Heerenveen. On jednak spotkał go już na innym etapie kariery.
Jan Woś nie ukrywa, że drużyna raczej nie witała Popova z otwartymi ramionami. – Goran przyszedł na krótko przed ligą, ale mimo to od razu dostał miejsce w składzie. Wojtek Myszor i Sławek Szary spadli w hierarchii. W Odrze zawsze ważna była drużyna, nie jednostka. Pojawienie się Gorana trochę nadwyrężyło dotychczasowe stosunki panujące w szatni, stąd takie nasze odczucia, zwłaszcza że wyników też nie było i na przykład zaraz na początku wiosny dostaliśmy 0:5 od Górnika Łęczna.
Myszor ostatecznie nie mógł narzekać. Smuda stosował ofensywne ustawienie i w niejednym meczu znajdował miejsce dla obu. Polak na lewej stronie zabezpieczał tyły, a Popov biegał z przodu. Po jego dośrodkowaniach z rzutów rożnych Myszor strzelił swoje jedyne gole w sezonie 2004/05 i to tydzień po tygodniu – z Groclinem i Wisłą Kraków. Woś z kolei po podaniu Macedończyka zapewnił sensacyjne zwycięstwo na stadionie Legii.
– Jeżeli trener Smuda kogoś ściągał i miał do niego przekonanie, potrafił od razu wstawić go do składu i dać mu duży kredyt zaufania. Pewnie dlatego starszyzna tak dwuznacznie to odbierała – komentuje Łukasz Masłowski, który w tamtej rundzie przeważnie wchodził na boisko z ławki.
Wojciech Grzyb: – Popov należał do osób, które nie wszyscy lubią. Bałkańska mentalność jest specyficzna, to inny temperament. Zawodnicy stamtąd przyjeżdżając do obcego kraju lubią się “popanoszyć”. Znają swoją wartość, wiedzą, czego chcą. Nie siedzą w szatni z podkulonym ogonem, dziękując za to, że dostali szansę się pokazać. Zupełnie inne podejście niż Słowaków czy Czechów, którzy mogli zarobić u nas zdecydowanie większe pieniądze i grać dla większej publiczności.
O specyficznym stylu bycia Macedończyka najwięcej może powiedzieć Paweł Wojciechowski, który przez blisko dwa lata grał z nim w Heerenveen. – Wariat! (śmiech). Przykład najbardziej dobitny: kiedyś po wygranej uderzyli w bałkańskiej grupie na imprezę, po której policja złapała go pijanego za kółkiem. Zrobiło się o tym głośno, były nieprzyjemności w klubie. Trener przed następnym meczem zapytał Gorana, czy jest gotowy do gry. Odparł, że tak, że potrafi się odciąć od komentarzy. Zagrał i strzelił gola, a ciesząc się, zataczał się na boki i udawał, że kręci kierownicą. Miał to totalnie gdzieś, jeszcze dolał oliwy do ognia – opowiada napastnik Górnika Łęczna.
I dodaje: – W klubie zapewniano nam śniadania i obiady. Przeważnie przy stoliku zajmowanym przez całą bałkańską ekipę i Brazylijczyków siedziałem obok niego. W trakcie jedzenia nie można go było dotknąć, od razu się wściekał. Mógł rozmawiać, ale jakiegokolwiek kontaktu przy posiłku nie tolerował. Czasami ciężko było tego uniknąć, bywało ciasno, jakieś żarty, ktoś kogoś szturchnął i afera gotowa (śmiech). Miał swoje dziwactwa. Bardzo często chodził z saszetką przywiązaną do pasa. Ubrany w dres wyglądał z nią jak gangster albo handlarz ze Stadionu Dziesięciolecia. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co w niej nosi. Jego rzeczy nie wolno było dotknąć, był bardzo wyczulony na tym punkcie. Nie miał również zbytnio dystansu w żartach. To on mógł robić kawały, ale nie ktoś jemu. Często przed jedzeniem na rozstawiony już pusty biały talerz nalewaliśmy komuś wody, żeby się ochlapał. Goran raz się nabrał i wpadł we wściekłość, wszyscy woleli zwiać.
Jakieś naleciałości z pobytu w Polsce mu pozostały. – Jak na kogoś, kto spędził u nas jedną rundę, dobrze mówił po polsku, bez problemu się dogadywaliśmy. Nie pamiętam już dokładnie, co mówił o Odrze, ale chyba najczęściej to, że nie płaciła (śmiech). Pamiętam też taką scenkę, gdy miałem problemy z kostką i przez jakiś czas ciągle ją tejpowałem. Kiedyś zobaczył mnie na kozetce u masażysty, potem drugi raz. Wreszcie przychodzi i mówi: – “Kurwa mać, kto w Polsce się tejpuje?! Czy ty widziałeś, żeby ktoś u was tak robił, no powiedz mi? Ciągle tylko leżysz i oklejasz tę kostkę”. Wtedy jeszcze nigdy nie byłem u nas w seniorskiej szatni, ale on uświadomił mi, że już chyba wystarczy tego tejpowania. Był bezpośredni w kontakcie, nie szczypał się. Zawsze lubiłem takich zawodników.
O specyficznym podejściu Macedończyka do życia świadczy też jego końcówka w Odrze. Opuścił barażowy dwumecz z Widzewem Łódź, gdyż… pojechał na ślub brata. Siłą rzeczy jego koledzy bardzo źle to odebrali.
Łukasz Masłowski: – Ludzie z Bałkanów mają swoje priorytety. Pamiętam, że powiedział “ślub brata to ślub brata, nie wyobrażam sobie, że mnie na nim nie będzie”. Ja i wielu innych kolegów pewnie byśmy tak nie postąpili, dla nas mecz był świętością, można byłoby to załatwić na różne sposoby. On patrzył inaczej.
Jan Woś: – W opozycji do tego opowiem, jak było u mnie w czasach drugoligowej Odry. Rano wziąłem ślub, zjedliśmy obiad i pojechałem zagrać z Lechią Dzierżoniów. Żona na trybunach siedziała w sukni ślubnej. Piłka była dla mnie niezwykle ważna i skoro się dało, pogodziłem ją nawet ze ślubem. Wszystko rozumiem, ale w tych barażach walczyliśmy o życie, najbardziej krytyczny moment klubu w Ekstraklasie. Takie zachowanie nie pomagało i tym bardziej nie pozwalało go oceniać wyłącznie przez pryzmat umiejętności. Czasami ważniejsze jest to, czy zawodnik jest gotowy się poświęcić dla zespołu, dać coś ekstra. Goran charakterologicznie nie pasował do Odry i nie chodzi tylko o ten ślub brata.
Wojciech Grzyb: – Trener Smuda mocno się zdenerwował. Nie lubił, gdy ktoś wymuszał na nim pewne decyzje. Nawet gdyby była potem szansa, żeby zagrał w rewanżu, to i tak by go nie wystawił, zraził się do niego.
Indywidualny cel Popov jednak osiągnął: odbudował się i wypromował. Interesował się nim Lech Poznań, ale nie doszło do finalizacji tematu. – Menedżer powiedział mi o ofercie Lecha, ale ktoś tam coś o mnie źle naopowiadał działaczom i koniec końców żadnego transferu nie było – komentował piłkarz w przytaczanej już rozmowie sprzed dekady. Może chodziło po prostu o wyjazd na ślub?
Dość długo nic szczególnego w dalszej karierze Macedończyka się nie działo. Crvena sprzedała go do greckiego Egaleo. Spędził tam dwa lata, potem przeszedł do Levadiakosu. W obu klubach oczywiście były problemy z wypłacalnością. Przełom nastąpił latem 2008, gdy na transfer Popowa zdecydowało się Heerenveen. Po mniej więcej trzech miesiącach wskoczył do składu i miejsca już nie oddał, stał się kluczowym ogniwem klubu z Fryzji. Pierwszy sezon został ukoronowany zdobyciem Pucharu Holandii. W finale z Twente Enschede były piłkarzy Odry strzelił gola na 1:0, ale z triumfu on i koledzy cieszyli się dopiero po rzutach karnych. Wszystko działo się już po jeździe na podwójnym gazie i zaczepnej cieszynce. Winy zostały odkupione, jego pozycja w zespole była bardzo mocna.
Paweł Wojciechowski: – Przesadą byłoby stwierdzenie, że miał w Heerenveen status gwiazdy. Takim statusem cieszył się raczej Danijel Pranjić, który zresztą stanowił jego odwrotność. Goran to silny olbrzym, a Danijel niższy o trzy głowy, wyróżniający się głównie techniką. Tak się dobrali i byli najlepszymi kumplami, trochę to wyglądało, jakby był ochroniarzem Pranjicia (śmiech). Na boisku Popov do gwiazd nie należał, ale w szatni już tak. Zawsze robił jakieś show. W dyskotece potrafił gwizdać tak głośno, że zagłuszał muzykę. Człowiek z werwą, wszystko robił na sto procent. Grał na maksa i bawił się na maksa. Ciągle coś się wokół niego działo. To nie jest typ człowieka, który po treningu wracał do domu i siedział na kanapie przed telewizorem. Zawsze zapewniał rozrywkę.
W drugim sezonie na holenderskiej ziemi reprezentant Macedonii coraz bardziej zaczął myśleć o nowych wyzwaniach. Znów cytat sprzed dekady z wywiadu dla Futbol.pl. – W Heerenveen fajnie było na początku, ale od jakiegoś czasu coś się psuje i zaczynam myśleć o odejściu. Chciałbym przejść do jakiegoś większego klubu, bo w obecnym perspektywy nie są za ciekawe. Latem trzech, czterech zawodników odejdzie po wygaśnięciu kontraktów, więc czekają nas kolejne osłabienia. Rozmawiałem już z moim agentem, analizujemy różne możliwości. Wiele wskazuje, że zmienię barwy, ale gdybym ostatecznie został, też nie byłoby tragedii. Klub płaci wszystko na bieżąco, nie ma żadnych zaległości, podoba mi się życie tutaj – tłumaczył, dodając, że marzy mu się gra w Niemczech lub Anglii. Z czasem na Wyspy trafił.
Kilka miesięcy później za niecałe 2 mln euro kupiło go Dynamo Kijów, z którym związał się na cztery sezony. Kontrakt wypełnił w połowie. Przez dwa lata na Ukrainie czasu nie stracił, choć z pewnością maksimum nie wycisnął. Miał przejścia zdrowotne, a Dynamo w obu sezonach przegrywało walkę o mistrzostwo z Szachtarem Donieck, jedynym trofeum z tego okresu jest Superpuchar Ukrainy. Nie udawało się również przejść eliminacji Champions League. W pierwszym przypadku za mocny okazał się Ajax, w drugim Rubin Kazań. Stołeczny klub w edycji 2010/11 bardzo dobrze poradził sobie za to w Lidze Europy, docierając do ćwierćfinału, gdzie więcej argumentów miała Braga. Wcześniej w fazie pucharowej Popov i reszta wyrzucili za burtę Besiktas i Manchester City. W rewanżu z Anglikami bohater tekstu załatwił Mario Balotellego, który za faul na nim wyleciał z boiska jeszcze przed przerwą. “The Citizens” mimo wygranej 1:0 odpadli, bo w Kijowie przegrali dwoma golami.
Wyspiarska publiczność wówczas zapewne po raz pierwszy usłyszała o Popovie. Kluby Premier League zaczęły się o niego starać latem 2012 roku. Najpierw wydawało się, że pójdzie do Stoke, lecz na przeszkodzie stanęły względy formalne. Macedończyk nie otrzymał pozwolenia na pracę w Wielkiej Brytanii. Wielka szansa zdawała się mu bezpowrotnie uciekać. Nie ukrywał swojego rozżalenia, zwłaszcza że wszystko działo się niemal w połowie sierpnia i czasu na zmianę obrotu wydarzeń było niewiele. A jednak się udało. W ostatnim dniu letniego okienka jego roczne wypożyczenie sfinalizowało West Bromwich. – Monitorowaliśmy go ściśle od trzech lat, więc wiemy, kogo bierzemy – mówił menedżer Steve Clarke.
Drzwi do raju zostały otwarte.
W Premier League Popov złotymi zgłoskami się nie zapisał, ale kolejny raz zdążył pokazać pazurki. W lutym 2013 sędzia wyrzucił go z boiska za oplucie obrońcy Tottenhamu, Kyle’a Walkera, o czym było bardzo głośno.
Czyn ten potępili wszyscy z każdej strony, mało kto go bronił, łącznie z menedżerem Clarkiem, który stwierdził, że jest zniesmaczony i rozczarowany. Winowajca nie miał wyjścia i szybko publicznie się pokajał. Jak na taki wybryk, potraktowano go dość łagodnie. Został zawieszony raptem na trzy kolejki. – To obrzydliwe, powinien dostać znacznie więcej – oburzał się obrońca Liverpoolu, Glen Johnson.
Większą karą był fakt, iż stracił miejsce w składzie, do końca sezonu rozegrał już tylko dwa spotkania. Mimo to West Bromwich ponownie wypożyczyło go z Dynama. Steve Clarke tłumaczył: – Zawsze naszym celem było odzyskanie Gorana. To dobry zawodnik i warto go zatrzymać. Teraz lepiej rozumie Premier League, będziemy od niego wymagali więcej niż w poprzednim sezonie.
Delikatnie mówiąc, oczekiwania te nie zostały spełnione. Popov na początku rozegrał jeszcze dwa mecze, później zupełnie wypadł z obiegu. W lutym 2014 nadzieję na jego krótkoterminowe wypożyczenie miał Bolton, pilnie szukający lewego obrońcy. “The Baggies” byłoby to na rękę, ale federacja nie zezwoliła na ten ruch. Powód? Uznano, że skoro zawodnik wcześniej został wypożyczony z klubu zagranicznego, nie jest to “wypożyczenie interwencyjne”, które praktykuje się w Anglii, dlatego nie może do niego dojść poza oknem transferowym.
Stało się jasne, że przygoda Popova z West Bromem dobiega końca. Udało mu się rozegrać 14 meczów w Premier League, z czego aż osiem dotyczyło pierwszego półrocza. Jednocześnie wygasł jego kontrakt z Dynamem Kijów. Teoretycznie 30-latek z takim CV nadal bez problemu mógłby się zaczepić w dobrym klubie z dobrej ligi. On jednak zdecydował się na zaskakujący krok. Wrócił do ojczyzny i przez następnych pięć sezonów zakładał koszulkę Vardara Skopje. Skąd taka decyzja?
– Mogę się tylko domyślać, jaki jest powód. Goran bardzo lubił zabawę, był mocno przywiązany do rodziny – typowy człowiek z Bałkanów. Podejrzewam, że w pewnym momencie doszedł do wniosku, że swoje już zarobił, swoje osiągnął i czas wracać do Macedonii, wybudować się tam. Jak już się urządził, przyjechali do niego ludzie z Heerenveen, nagrali materiał w jego nowym domu. Jeździł Maserati, wokół pełno znajomych, widać było, że lubi pokazywać do czego doszedł i świetnie się czuje w rodzinnych stronach – głośno myśli Paweł Wojciechowski.
Również w Vardarze potrafił zaprezentować swoją gorszą stronę, o czym przekonał się ten sędzia:
Buty na kołku zawiesił po ubiegłym sezonie, w którym już prawie nie grał ze względu na coraz większe problemy z łąkotką. Co by nie mówić, zaszedł w piłce bardzo daleko i może być zaliczany do galerii sław macedońskiego futbolu. Z naszych rozmówców jedynie Wojciechowski nie był zdziwiony, że tak dobrze mu poszło. – Wiedziałem, że nie pozwoli sobie na przepadnięcie po transferze do Dynama Kijów, że to nie będzie jego ostatni dobry klub – zapewnia.
Koledzy z wodzisławskich czasów w komplecie byli zaskoczeni. – Goran nie pokazał się wtedy na tyle, by ktoś z nas powiedział, że za jakiś czas na pewno zagra on w dobrych europejskich klubach i będzie zarabiał duże pieniądze. Wyszło jednak, że to trener Smuda miał rację co do niego, a nie my – przyznaje Jan Woś.
– Zacząłem się zastanawiać, jakim cudem on trafił do Odry, ale prawdopodobnie chodziło o z góry zaplanowany epizod, mający go ograć i wypromować. Też jednak bym nie zakładał, że pójdzie tak wysoko. Pewnie przez pryzmat myślenia, że skoro pojawia się w polskiej lidze, to nie jest taki dobry, musi być jakiś haczyk. Tak się często komentuje, a nie ma reguły. Nieraz chodzi o układy menadżerskie czy różne historie w karierze zawodnika – dodaje Wojciech Grzyb.
Dziś Goran Popov działa w piłce w innej roli, o czym mówi Łukasz Masłowski: – Ostatnio po latach spotkaliśmy się w Turcji. Jest teraz agentem, pracuje dla jednej z największych serbskich agencji, odpowiada za kilka krajów. Mieszkaliśmy w tym samym hotelu. To on mnie poznał i zagadał, parę wieczorów przegadaliśmy.
Zatem kto wie, być może niedługo Popov przypomni sobie o Polsce, gdy zacznie się okno transferowe.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Newspix