Do Górnika Zabrze trafił niejako w roli następcy dla Stanisław Oślizły, który był jednym z jego piłkarskich idoli. Słynnemu stoperowi sławą koniec końców nie dorównał, wielkich sukcesów z zabrzańskim klubem nie osiągnął, za to zanotował z Górnikiem klęskę, jaką był spadek do drugiej ligi. Co nie zmienia faktu, że Henryk Wieczorek miał naprawdę nietuzinkową karierę. Z byłym obrońcą reprezentacji Polski wspominamy jej najciekawsze momenty.
***
Zawsze pan grał na środku obrony?
Miałem w zasadzie trzy pozycje, bo kiedyś się grało trochę innym stylem. Czasami występowałem jako libero, mając pole do popisu przy wyłapywaniu długich piłek. Ale zdaje się, że najczęściej pełniłem rolę tak zwanego forstopera, kryjąc napastnika drużyny przeciwnej. No i zdarzało mi się również występować w środku pomocy. Za trenera Edwarda Jankowskiego w ROW-ie Rybnik była taka sytuacja, że nie potrafiliśmy przez siedem czy osiem meczów strzelić bramki.Trener Jankowski w końcu się zniecierpliwił i mówi: „Heniek, stawiam cię do pomocy. Może coś ci się uda wyszarpać z przodu”. Akurat był to mecz bardzo ważny, bo z Ruchem Chorzów. No i niech pan sobie wyobrazi, że udało mi się strzelić! W drugiej połowie dostałem piłkę na dwudziestym metrze, przymierzyłem i poszło w samo okienko. Zremisowaliśmy to spotkanie 1:1 z Ruchem, gdzie mój ojciec akurat był trenerem. Dla ROW-u to był bardzo cenny rezultat.
Ojciec się nie złościł?
Nie no, skąd. Dla chłopaka takiego jak ja, dziewiętnastoletniego, taka bramka to było wielkie osiągniecie, więc ojciec cieszył się po prostu razem ze mną, choć dla jego zespołu wynik meczu nie był pozytywny.
Teodor Wieczorek, pański tata, wiele lat grał dla AKS-u Chorzów. Był reprezentantem Polski. Jako junior czuł pan na sobie presję w związku z tym, że jest pan synem cenionego zawodnika?
Presję? Raczej nie. Ja rozpoczynałem karierę razem z Jurkiem Wyrobkiem, który był z kolei synem Ryszarda Wyrobka, też wspaniałego piłkarza. Myśmy do tego tak nie podchodzili, że ciąży na nas jakaś odpowiedzialność, że coś musimy. Początkowo piłkę traktowaliśmy raczej w formie zabawy. Dopiero w wieku szesnastu, może nawet siedemnastu lat pojawiły się u nas myśli o karierze piłkarskiej. Wcześniej w tych kategoriach do futbolu w ogóle nie podchodziliśmy. Cieszyliśmy się grą, całe dnie spędzaliśmy na podwórku. Ja się właściwie wychowałem na piłkarskim stadionie w Chorzowie. Trenowałem w Szkółce Stadionu Śląskiego, gdzie było po pięć osób na jedno miejsce! Trenerzy obserwowali młodych w akcji i wybierali tylko tych najzdolniejszych, reszta nie miała szans, żeby się dostać. Konkurencja była olbrzymia. Kto się tam załapał, ten musiał coś potrafić. No i mnie się udało.
A jak to się stało, że wylądował pan potem w Rybniku, a nie na przykład w Ruchu?
Ruch Chorzów się o mnie starał, ale – że tak powiem – nie na sto procent. Co innego ROW Rybnik, który akurat awansował do pierwszej ligi. Działacze przyjechali do mnie do domu, wyraźnie powiedzieli, że mnie chcą. Dzisiaj myślę, że podjąłem dobrą decyzję. Gdybym czekał na krok ze strony Ruchu, to mogło być różnie. A w ROW-ie od samego początku mogłem grać na najwyższym poziomie ligowym. Po pół roku wskoczyłem do pierwszego składu i zacząłem nabierać doświadczenia. Dla mnie to było najważniejsze – regularnie grać. W Ruchu szanse miałbym na to mniejsze, ponieważ tam była bardzo dobra para stoperów. Pewnie walka o miejsce w składzie byłaby dla mnie znacznie trudniejsza niż w Rybniku.
Jakie cele stawiał pan wtedy przed sobą? Planował pan, żeby kiedyś zagrać w którymś z tych największych górnośląskich klubów?
Szczerze mówiąc – wiele o tym nie myślałem. ROW to była drużyna, w której się bardzo dobrze czułem, choć z tego co pamiętam, to dwa razy zlecieliśmy do drugiej ligi. Można powiedzieć, że byliśmy zawieszeni na pograniczu – za silni na drugą ligę, a czasem trochę za słabi na pierwszą. Dlatego zawsze nam się udawało szybko awansować z powrotem na najwyższy poziom, ale potem były problemy z walką o utrzymanie. O żadnym transferze jednak nie myślałem, nie wybiegałem myślami w przyszłość. Mieliśmy fajną ekipę starszych zawodników z przeszłością w Ruchu Chorzów. Był Lerch, Barow, Czenczek. Do tego paru graczy, którzy nie załapali się w Górniku Zabrze. Miałem się od kogo uczyć. To był dla mnie bardzo dobry, produktywny czas. Jestem wdzięczny tym piłkarzom, bo sporo mnie nauczyli.
Jak pan podchodził do takich uznanych zawodników? Duży respekt, czy może należał pan do tych piłkarzy, którzy od zawsze są dość wygadani w szatni?
Początkowo respekt był wielki. Do starszych zawodników zwracałem się w szatni po prostu na „pan”. No bo jak widzę takiego Jasia Kowalskiego, którego oglądałem przez lata w Górniku Zabrze, no to jak mam podejść i tak po prostu mu mówić na „ty”? Człowiek dziesięć lat starszy ode mnie, jeśli nie więcej. Ale koledzy szybko mnie skontrowali. Jasiu mówi: „Chłopie, no nie możesz się tak do mnie zwracać, skoro gramy w jednej drużynie, na jednym boisku”.
Henryk Wieczorek w barwach reprezentacji Polski.
A jak to się stało, że 1973 roku trafił pan do Górnika Zabrze? Mieszkał pan przecież wciąż w Chorzowie.
Miałem już ugruntowaną pozycję w lidze, no i miałem również pewne miejsce u pana Strejlaua w młodzieżowej reprezentacji Polski. Górnik się mną zainteresował, a problemów z transferami na linii Górnik – ROW nigdy nie było. Starsi piłkarze z Zabrza trafiali na koniec kariery do Rybnika, a młodsi odwrotnie. Jeśli się w ROW-ie wyróżniali, to mieli prostą drogę do Górnika. No i ja też tą drogą poszedłem. Te układy pomiędzy Górnikiem a ROW-em były bardzo udane.
Trafił pan do klubu mniej więcej w tym samym czasie, co tata. To była jakaś transakcja wiązana? Starszy Wieczorek na ławkę trenerską, młodszy na boisko?
Nie, nie, broń Boże. Z tego co pamiętam to mój transfer był już umówiony na pół roku zanim ojciec objął Górnika jako trener, więc tutaj żadnego związku nie było.
Mimo wszystko – sytuacja specyficzna. Jak został pan odebrany?
Wie pan co, najpierw nie było zbyt ciekawie. Niektórzy mi się później wprost przyznali, że uważali mnie za donosiciela, który wynosi rozmowy z szatni i wszystko opowiada ojcu. Oczywiście była to nieprawda, ja bym o czymś takim nawet nie pomyślał, ale ten pierwszy okres był rzeczywiście bardzo trudny. Dopiero po kilku miesiącach to wszystko zaskoczyło. Wytłumaczyłem kolegom, jak wygląda sytuacja. I że nie mają się o co martwić. Myślę, że dla ojca też to były trudne chwile. Trochę potrwało, zanim zbudowaliśmy w zespole zaufanie. Dopiero po pół roku relacje się wreszcie poprawiły.
Wspominał pan kiedyś, że jednym z pana piłkarskich idoli był Stanisław Oślizło. W pewnym sensie w Górniku przyszło panu Oślizłę zastąpić. Duże wyzwanie.
Och tak, oczywiście. Bardzo duże zadanie. Stasiu – wtedy jeszcze dla mnie pan Stanisław – kończył karierę, więc w Zabrzu zaczęły się poszukiwania partnera do gry w obronie dla Jurka Gorgonia. W ogóle w klubie zachodziły duże zmiany pokoleniowe. Drużyna, która zdominowała polską ligę i doszła do finału Pucharu Zdobywców Pucharów pomału już kończyła, pojawiali się nowi ludzie. Włodek Lubański niedługo potem złapał poważną kontuzję w meczu z Anglią. Jak takiego piłkarza zastąpić? Niemożliwe! Dla Górnika były to olbrzymie straty, właściwie niemożliwe do załatania. Dlatego przez siedem lat spędzonych w Zabrzu ani razu nie zdobyłem mistrzostwa Polski… Po prostu się nie dało, były już wtedy w lidze lepsze kluby od nas. Trzeba się było zadowolić wicemistrzostwem czy trzeci miejscem.
Do Górnika trafił pan już jako reprezentant Polski. Pamięta pan swój debiut w kadrze?
Z kim myśmy to grali… Z Jugosławią! Zdaje się, że Jurek Gorgoń akurat wypadł z powodu jakiegoś urazu i ja wskoczyłem w jego miejsce do wyjściowego składu. Zawsze mieliśmy z Jurkiem takiego pecha, że choć przez lata występowaliśmy razem w klubie, to w kadrze nasze drogi się mijały. Kiedy on grał, to ja siedziałem na ławce. Kiedy ja grałem, to zwykle dlatego, że on akurat nie mógł wystąpić. W Górniku byliśmy dobrymi partnerami, ale na reprezentację to nie miało przełożenia. Potem trener Kazimierz Górski postawił na parę Gorgoń – Żmuda. Pretensji nie mam, bo nie mogę powiedzieć, bym był lepszy od Jurka czy Władka. Musiałem zaakceptować rolę zmiennika. I była to świetna decyzja, jak pokazały wyniki kadry. Zresztą pan trener Górski miał zwykle nosa do piłkarzy. Wiedział, na kogo postawić.
Na mistrzostwa świata w 1974 roku pan jednak pojechał, choć właśnie w roli zmiennika. Przed turniejem spodziewaliście się, że to może być tak wielki sukces?
Wiara w sukces zawsze była, musi być, a nasza szczytowa forma przyszła w odpowiednim momencie. To nie tak, że nam się coś szczęśliwie udało. Drużyna od początku mistrzostw prezentowała się fantastycznie, wygrywała właściwie wszystkie mecze. Niektóre z naprawdę wielką wymową. Nie udało się pokonać jedynie Niemców, choć na pewno byliśmy dla nich równorzędnymi rywalami. Nie słabszymi, nie lepszymi. Na tym samym poziomie.
Ciężko się oglądało ten „mecz na wodzie” z perspektywy rezerwowego, który nic nie może zrobić?
Bardzo ciężko. Opady deszczu straszliwie nam zaszkodziły, płyta boiska była okropna. Bazowaliśmy na szybkiej grze naszych napastników. Grzesia Laty, Andrzeja Szarmacha, Roberta Gadochy. Wszystkie te atuty straciliśmy już na starcie, właśnie ze względu na tę ulewę. No i Niemców nie udało się nam wówczas przeskoczyć.
Straciliście szansę na finał. W szatni wielki smutek, czy mimo wszystko satysfakcja, że zawędrowaliście aż tak daleko?
Jeżeli smutek, to tylko chwilowy, jak to zwykle bywa po porażce. Szybko skoncentrowaliśmy się na meczu o trzecie miejsce z Brazylią, porażki nikt długo nie rozpamiętywał. Reprezentacja Polski pierwszy raz tak daleko zaszła na mundialu, więc tak naprawdę nie mieliśmy powodu, żeby się załamywać.
Piłkarsko który z kolegów robił wtedy na panu największe wrażenie?
Oczywiście Kaziu Deyna. Potrafił z piłką zrobić wszystko. Na pewno jeden z pięciu najwybitniejszych zawodników w polskiej historii. Wielu mieliśmy wspaniałych piłkarzy. Włodek Lubański, Ernest Pohl… Ale Kaziu na pewno jest w tej czołówce. Dla mnie było ciekawym doświadczeniem, że na zgrupowaniach reprezentacji Polski często z Kaziem nocowałem w jednym pokoju. Traktowałem to jako wielkie wyróżnienie. Wiele godzin przegadaliśmy o piłce, spraw prywatnych raczej nie ruszaliśmy. Długo dyskutowaliśmy o futbolu, zawsze z wielką pasją. On oczywiście był trochę samotnikiem, tak mówiono, ale ja prawdę mówiąc w ten sposób go nie odbierałem. W szatni rzeczywiście rzadko zbierał głos, choć był kapitanem. Jednak kiedy trzeba było, to się odzywał i miał posłuch.
Pamiętam, że miałem z nim kiedyś spięcie w lidze. Mecz Górnika z Legią, wygrywaliśmy w Warszawie 2:1. Kaziu miał piłkę przy nodze, sytuacja jeden na jeden ze mną. Nie potrafił mnie przejść, wycofał się, a ja parę razy go butem poskrobałem po nodze. Chciałem odebrać piłkę, sędzia faulu nie gwizdnął. Kaziu tak się wściekł, że złapał piłkę w ręce, odwrócił się i kopnął we mnie. Takie nerwy go wzięły! Dostał za to czerwoną kartkę. W Warszawie, na Legii! Zaraz po tym meczu było zgrupowanie kadry. Myślałem, że będzie na mnie obrażony. A on od razu mnie przeprosił. Mówi: „Wybacz, przestałem myśleć przez ten wynik. Ze wszystkim możemy przegrać, ale nie z Górnikiem na Legii”.
Wy też się podwójnie mobilizowaliście na Legię?
Co tu gadać, tak. Legia, Ruch. Wszystkie mecze ligowe były ważne, ale przeciwko tym rywalom człowiek się najmocniej koncertował. Zwycięstwo w takim spotkaniu bardziej cieszyło niż nad pozostałymi drużynami.
A pan był generalnie takim obrońcą, który lubi przeciwnika od czasu do czasu poturbować?
Nie. Nikogo w życiu nie sfaulowałem przez czystą złośliwość, nikogo do szpitala nie wysłałem. Choć walka często była twarda. Ja sam dwa razy wylądowałem w szpitalu, gdzie zabrano mnie prosto z boiska. Ale generalnie do odbioru piłki podchodziłem bardziej technicznie niż siłowo. Starałem się na boisku pewne rzeczy przewidywać.
W 1976 roku zdobył pan srebro z kadrą srebro na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu. To wynik, który w Polsce odebrano w kategoriach wielkiego rozczarowania.
No w pierwszym momencie trochę tak to odebrano. W 1972 roku Polska zdobyła złoty medal w Monachium, więc tutaj oczekiwania również były bardzo wysokie. Później mówiono, że zdobyliśmy “tylko” srebro. Wydaje mi się, że to była przede wszystkim retoryka kierownictwa związku piłkarskiego i polityków, bo kibice się z tego medalu bardzo cieszyli, na lotnisku naprawdę gorąco nas powitali. Dla nas, piłkarzy, to również było duże osiągnięcie. Polski futbol utrzymał się w światowej czołówce.
Potwierdziła się ta prawidłowość, że rzadko pan grywa z Gorgoniem. Wskoczył pan do składu na finał w jego miejsce.
Wskoczyłem i to w ostatniej chwili. Jurek złapał kontuzję na rozgrzewce tuż przed startem spotkania. Znowu fatalna pogoda… Cholera, Niemcom chyba odpowiadało granie z nami w takich warunkach. Kiepska murawa sprzyjała futbolowi siłowemu, oni świetnie to wykorzystywali, a my traciliśmy nasze walory. Ale nie mówię, że w normalnych warunkach byśmy zwyciężyli. Tego nie wiadomo.
Trzeba jeszcze wspomnieć dość tajemniczą chorobę czy też kontuzję Jana Tomaszewskiego.
Zgadza się, Piotrek Mowlik niespodziewanie wszedł na bramkę w trakcie spotkania, Jasiu zasygnalizował, że musi zostać zmieniony. Ja żadnych tajemnic tutaj nie widzę, najwyraźniej wydarzyło się coś poważnego i Janek musiał z boiska zejść. Nie posądzam go o nic złego. Dla nas, obrońców, to oczywiście był szok, trochę nas to z równowagi wytrąciło. Sytuacja niecodzienna. Ale mecz mógł się jeszcze w różny sposób potoczyć. Mieliśmy swoje sytuacje, Niemcy zresztą też. Wyrównane spotkanie, niestety oni byli skuteczniejsi.
Jakieś wzajemne pretensje w szatni były? Jakkolwiek spojrzeć, nie obroniliście tytułu.
Nie, nie. Tak jak mówię, pretensje to mieli do nas tylko politycy. Dali temu wyraz organizując nam bardzo… nieprzyjemne powitanie na lotnisku. Celnicy tak nas tamtego dnia przetrzepali, jak jeszcze nigdy wcześniej. Taki poszedł przykaz.
Henryk Wieczorek w barwach narodowych.
W 1978 roku Górnik Zabrze sensacyjnie spadł z pierwszej ligi. Dlaczego doszło do takiej katastrofy?
Nic nam w tamtym sezonie nie wychodziło. Mówiono, że w drużynie muszą być jakieś wewnętrzne konflikty, bo to niemożliwe, żeby z takim zespołem spaść do drugiej ligi. Jednak prawda jest taka, że po prostu gra nie kleiła nam się piłkarsko, inne kwestie nie miały tutaj znaczenia. Praktycznie w każdym spotkaniu szybko traciliśmy bramkę, co zmuszało nas do pogoni za wynikiem. To gonienie bardzo kiepsko nam szło. Po prostu kompletnie nieudany sezon. Liga była w tamtym czasie dość mocna, wyrównana. Naszą fatalną formę rywale skrzętnie wykorzystali, trzeba było się pogodzić ze spadkiem i szybko zrehabilitować poprzez awans.
Taka firma jak Górnik Zabrze w drugiej lidze. Chyba wszyscy rywale się na was podwójnie mobilizowali?
Tak było, oczywiście. No ale przede wszystkim mobilizacja była u nas w drużynie, wewnętrzna. Wszyscy zawodnicy podstawowego składu zostali, żeby już po jednym sezonie Górnik powrócił do pierwszej ligi. Na początku było dość ciężko – doszło do paru roszad, zmiany systemu gry. Przegraliśmy z Ursusem, przegraliśmy z Dębicą. Ale szybko żeśmy zaskoczyli i z wielką przewagą awansowaliśmy z powrotem na najwyższy poziom. Ja strzeliłem w tamtym sezonie mnóstwo bramek, chyba z pięć czy osiem. Rzadko się to zdarza stoperowi. Wówczas trener doszedł do wniosku, że przydam się zespołowi w drugiej linii jako rozgrywający. Przesunął mnie do przodu.
Można powiedzieć, że to zwróciło na pana uwagę klubów zagranicznych.
Zgłosili się po mnie działacze AJ Auxerre, gdzie pracował słynny trener Guy Roux i grało kilku Polaków. Trochę to potrwało, ale w wieku 31 lat udało mi się uzyskać zgodę na zagraniczny transfer. Jeszcze tak fajnie się to ułożyło, że w ostatnim meczu w barwach Górnika zdobyłem dwie bramki przeciwko Pogoni Szczecin. Przepraszam, że tak się tym chwalę, ale to było takie bardzo miłe podsumowanie całej mojej przygody w klubie. Ostatni mecz w Górniku zawsze wspominam ze wzruszeniem.
Nie było kłopotów z uzyskaniem zgody na transfer?
Były, były. Dlatego tak późno wyjechałem. Pan prezes Jan Szlachta nie chciał się zgodzić na moje odejście. Kilka razy musiałem z nim długo porozmawiać i trochę go przekonać do mojego punktu widzenia. W końcu udało mi się go namówić. W Auxerre nie było mi już w tym wieku tak łatwo. Liga francuska była znacznie bardziej techniczna od polskiej, grało tam wielu świetnych zawodników, trudnych do upilnowania, a lata robią swoje. W pierwszej kolejności oczywiście Michel Platini. Stawiam go na tej samej wysokości co Kazia Deynę. Na ich kontrolę piłki przyjemnie było patrzeć. Niestety, trochę trudniej było przeciwko nim grać. Wspaniały był też Alain Giresse. Taki malutki, nieuchwytny spryciarz. Długo można wymieniać. Troszeczkę we Francji pograłem, po pierwszym roku zostałem kapitanem Auxerre. Dla obcokrajowca to było wielkie wyróżnienie.
Wspomniał pan trenera Guy Roux. Pomnikowa postać dla Auxerre.
Nie tylko dla klubu, ale i dla francuskiej piłki! Prowadził Auxerre przez dobre trzydzieści lat. Świetny trener, który bardzo lubił Polaków. Nigdy się chyba na nas nie zawiódł, dlatego tak chętnie po polskich zawodników sięgał. Taktycznie bardzo inteligentny, potrafił drużynę świetnie ustawić, ale przede wszystkim był doskonałym motywatorem. Wiedział, jak do nas trafić i jakich argumentów użyć. Myślę, że to go wyróżniało i pozwoliło mu tak długo się spełniać w roli trenera.
Nie chciał pan zostać na stałe we Francji?
Nigdy nie myślałem o tym rozwiązaniu. Już wyjeżdżając do Francji miałem w głowie plany trenerskiej kariery w Polsce. Specjalnie w tym celu skończyłem studia, zrobiłem odpowiednie papiery. Z góry zakładałem powrót do kraju po zakończeniu gry we francuskich klubach. Chorzów jest dla mnie wszystkim. Tu mam rodzinę, tu mam dom. Nie mógłbym tego zostawić.
rozmawiał Michał Kołkowski
fot. NewsPix.pl