Reklama

“Do dziś ustawienie mnie denerwuje. Trener Matyas przestraszył się rywala”

Wojciech Piela

Autor:Wojciech Piela

29 kwietnia 2020, 13:16 • 10 min czytania 3 komentarze

29 kwietnia 1970 roku pozostaje datą wyjątkową dla polskiego futbolu. Po morderczych półfinałach z AS Romą i rzucie monetą na zieloną stronę Górnik Zabrze zyskał możliwość występu w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Do dziś to jedyny polski klub, który doszedł w Europie tak daleko. Rywalem ekipy ze Śląska był Manchester City z wieloma gwiazdami w składzie na czele z reprezentantem Anglii Francisem Lee. O ulewnym wiedeńskim deszczu, błędach w taktyce, ale też wielkiej miłości górniczej społeczności do klubu rozmawiamy ze strzelcem jedynego gola dla zabrzan oraz kapitanem zespołu – Stanisławem Oślizło. Zapraszamy!

“Do dziś ustawienie mnie denerwuje. Trener Matyas przestraszył się rywala”

Panie Stanisławie, parafrazując słowa słynnej piosenki z serialu “Czterdziestolatek” – pół wieku minęło jak jeden dzień?

Nie da się ukryć, że czas pędzi niesamowicie. Na szczęście, w głowie zostają te niesamowite wspomnienia. Począwszy od wyeliminowania Olympiakosu Pireus zaliczyliśmy bowiem wielką przygodę. Sporo rzeczy do dzisiaj pamiętam ze szczegółami.

Przegrany finał w Wiedniu określił pan kiedyś słowami “bulwersujący”. Dlaczego?

Dziś mogę tylko potwierdzić tę opinię. Ten mecz nie wyszedł nam, tak jak oczekiwaliśmy. Złożyło się na to z pewnością wiele przyczyn. Przede wszystkim kilka tygodni wcześniej zmienił się trener – Gezę Kalocsayia zastąpił Michał Matyas. Nie twierdzę, że był on słabym szkoleniowcem, ale w takim momencie sytuacja nie wpłynęła na nas pozytywnie. W finale Górnik nie był drużyną, do której przyzwyczaili się kibice.

Reklama

W przerwie meczu, gdy przegrywaliście już 0:2, podobno w mocnych słowach zwrócił pan uwagę trenerowi, aby zmienił swoją taktykę i Górnik powrócił do dawnej gry.

Trener wprost nam tego nie przyznał, ale można było poczuć, że przestraszył się rywala. Do dziś nasze ustawienie taktyczne mnie denerwuje. Mieliśmy takiego zawodnika, którego prasa określała mianem gracza bez płuc. Nigdy nie był zmęczony i mógł grać nawet po dwa mecze dziennie. Nazywał się Alfred Olek i zazwyczaj występował jako skrzydłowy nękający rywali. W tym meczu dostał natomiast zadanie ścisłego krycia napastnika rywali – Francisa Lee. W środku pola zrobił się taki ścisk, że my będąc w obronie z Gorgoniem i Florenskim nie wiedzieliśmy, co mamy grać. W drodze do szatni w czasie przerwy podszedłem do trenera i pierwszy raz w życiu podjąłem z nim rozmowę o taktyce. Poprosiłem, aby przesunął Olka wyżej, bo swoimi rajdami mógł zrobić krzywdę rywalom. Było tak choćby w meczu z Glasgow Rangers, kiedy zdobył bramkę. To też miało pomóc Włodkowi Lubańskiemu czy Jankowi Banasiowi, których do tej pory zawodnicy Manchesteru City idealnie kryli. Rzeczywiście trener Matyas dokonał takich zmian i w drugiej połowie zobaczyliśmy już zupełnie innego Górnika. Udało się strzelić nawet gola, ale to było za mało, aby taką doświadczoną drużynę pokonać.

Manchester City był lepszą drużyną niż Roma, z którą mierzyliście się w półfinale?

Myślę, że obie ekipy były na wysokim poziomie. Anglicy nigdy nie leżeli polskim drużynom i jak się miało później okazać z Manchesterem City było podobnie, bo zazwyczaj Górnik z nimi przegrywał. Do meczu podchodziliśmy jednak nastawieni optymistycznie. Wierzyliśmy w swoje umiejętności, ale trudno było nie docenić zdobywcy Pucharu Anglii. Ostatecznie nie wyszło nam w finale przez proste błędy w defensywie i nie przywieźliśmy do Zabrza upragnionego pucharu europejskiego.

Spotkania z Romą odbywały się w zupełnie innych warunkach. Przede wszystkim była bardzo dobra pogoda zarówno w Rzymie, Chorzowie, jak i Strasburgu. W Wiedniu padał rzęsisty deszcz, który sprzyjał przyzwyczajonym do grania w takich warunkach Anglikom. Dodatkowo, te trzy spotkania z Romą, gdzie dwa ostatnie graliśmy z dogrywką, również kosztowały nas sporo sił. Manchester miał tydzień więcej czasu na przygotowania i przystąpił do meczu z większą świeżością.

Oprawa też była zupełnie inna. Dziś, gdy oglądam finały Ligi Europy czy Ligi Mistrzów, to widzę wielkie wydarzenia. Wtedy z Polski przyjechały dwa autokary, w jednym były żony i narzeczone, a w drugim dyrektorzy kopalń czy inżynierowie z nadzoru. Jaki Austriak przyszedł na mecz Górnika Zabrze z Manchesterem City? Żaden.

Reklama

Włodzimierz Lubański w jednym z wywiadów powiedział, że przed meczem wkradło się być może troche rozluźnienia. Dominowało podejście: nawet jak przegramy, to już dokonaliśmy czegoś wielkiego.

Mieliśmy świadomość, że awansowaliśmy do finału jako pierwsza polska drużyna w historii, ale na pewno chcieliśmy wygrać. Skoro jesteśmy już przy Włodku, to pamiętam, że sam po latach wspominał mi, że mógł się lepiej zachować przy jednej sytuacji i strzelić gola. Nie czuł zadowolenia ze swojego występu, a u niego to była rzadkość. To też pokazywało, jak słaby był to w naszym wykonaniu mecz.

A jak było z tymi zakupami, na które wybraliście się z partnerkami?

Żony przyjechały do nas w dniu meczu przed południem, bo dopiero wtedy otrzymały wizy wjazdowe. Wcześniej spały w hotelu w Bratysławie. Kilku Polaków miało swoje sklepy na głównej ulicy Wiednia, więc partnerki poprosiły nas, aby im je pokazać. Mogły kupić sobie towary, które były wtedy chodliwe, jak ortaliony, rajstopy czy ubranka dla dzieci. Dostaliśmy zgodę trenera, podjechał autokar i zawiózł nas w konkretne miejsce. Wszystko trwało dosłownie przez dwie godziny i nie wiem, czy miało na nas negatywny wpływ, ale dziennikarze również w tym dopatrywali się przyczyn porażki.

Jan Banaś opowiadał niegdyś, że piłkarze Manchesteru City mieli obiecane po 10-11 tysięcy funtów na głowę za zwycięstwo w finale. A w jaki sposób wyglądały wasze negocjacje odnośnie do premii z prezesem Erykiem Wyrą?

Nie wiem, ile mieli dostać gracze City, może Banaś gdzieś to podsłuchał. Jeśli chodzi natomiast o nasze pieniądze – jako kapitan zespołu, poczułem potrzebę, aby przekazać chłopcom takie informacje. Nie zrobili tego wcześniej prezes, kierownik czy trener. Koledzy pytali się mnie więc: – Staszek, o co my gramy? Na początku odpowiadałem, że przecież o zwycięstwo w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Oni na to: – Nie czaruj. Jaka będzie premia? Stwierdziłem więc, że pójdę do prezesa i zapytam, przecież mnie chyba nie zastrzeli (śmiech). Zapytałem o premię, na co prezes Wyra poklepał mnie po plecach i odpowiedział: – Staszek, grojcie i wygrojcie, a krzywdy wom nie zrobimy! Poszedłem więc do chłopaków i powiedziałem im dokładnie te słowa. Po twarzach widziałem, że zachwyceni nie byli.

Pan był dosyć znaczącym bohaterem tego finału, bo brał udział przy dwóch golach.

Tak, najpierw przy straconym na 2:0. Próbowałem podać piłkę do Florenskiego, ale trafiła ona w nadbiegającego Lee, który wyszedł sam na sam z Hubertem Kostką. Ja się jeszcze po drodze wywróciłem, bo nasze korki nie były przystosowane do gry w takiej pogodzie. Czy Kostka dotknął Anglika? Po latach trudno mi powiedzieć, ale sędzia podyktował rzut karny. Wiem, że Hubert starał się, aby go sfaulować przed szesnastką, lecz nie zdążył.

Nadal pozostaje pan jedynym strzelcem gola dla polskiej drużyny w finale europejskiego pucharu.

Przy takim niekorzystnym wyniku, trzeba było coś zrobić. Postanowiłem więc pójść do przodu i liczyłem, że może strzelę coś głową. Okazało się, że otrzymałem piłkę po płaskim podaniu od Janka Banasia. Przyjąłem ją w polu karnym i słabszą lewą nogą wpakowałem do bramki. Przypomniały się czasy juniorskie, bo zaczynałem jako napastnik. Nawet się nie cieszyłem, tylko szybko pobiegłem, aby wrócić na własną połowę. Sprytny Manchester nie dał sobie jednak strzelić drugiego gola. Wtedy nie było przepisu o żółtej kartce dla bramkarza za grę na czas, a chłopcy od podawania piłek stali daleko od murawy, bo na Praterze znajduje się przecież bieżnia. Często Anglicy wykopywali ją więc poza boisko i trzeba było czekać aż futbolówka się pojawi. Ponadto, bramkarz mógł łapać piłkę po podaniu od swojego zawodnika. Czas pracował dla nich i poradzili sobie.

Waszą największą gwiazdą był wówczas Włodzimierz Lubański. Da się go porównać do Roberta Lewandowskiego?

To jest dwóch genialnych zawodników. Widziałbym drobną różnicę w sposobie zdobywania goli. Włodek wiele bramek zdobył dzięki swoim indywidualnym rajdom, a Robert częściej korzysta z podań swoich kolegów. To jednak również bardzo szybki zawodnik, który potrafi uwolnić się od rywala i znaleźć sobie miejsce w polu karnym. Sposób, w jaki zdobywa gole znamionuje wielką klasę.

Lubański poradziłby sobie w dzisiejszych czasach?

Wydaje mi się, że tak. Zarówno jeden, jak i drugi zawodnik mogliby grać w najlepszych europejskich drużynach. Robert w takiej jest, a Włodkiem też przecież interesował się Real Madryt. Gdyby nie panujący ustrój, zapewne wyjechałby tam grać i mógł osiągnąć znacznie więcej. Oficjalnie nie można było jednak tego zrobić, a mało było takich, którzy chcieliby to robić nielegalnie. Byliśmy ludźmi, którzy za bardzo kochali Polskę i dalej jesteśmy do niej przywiązani. Akurat Włodkowi udało się jednak wyjechać w końcu do Belgii i mieszka tam do dziś.

Pan miał jakąś propozycję z zagranicy, która też mogła popchnąć karierę do przodu?

Kiedy byłem młodszym zawodnikiem, miałem oferty przede wszystkim z Austrii. To było po jednym z meczów pucharowych, ale dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie do kraju. Poza tym byłem już żonaty, mieliśmy dzieci, więc nie wyobrażałem sobie, aby ich zostawić na pastwę losu.

Pamięta Pan o jaki chodziło klub?

Dokładnej nazwy nie pamiętam, ale wydaje mi się, że chodziło o klub z Wiednia.

Jaka była ówczesna szatnia Górnika?

To było towarzystwo, które lubiło robić sobie żarty. Największym kawalarzem był chyba Edek Olszówka, ale wszyscy mieli zazwyczaj dobry humor. Poza tym sporo śmiechów zawsze wiązało się z węgierskimi trenerami. Geza Kalocsay miał swoje różne powiedzonka, zaciągał też po czesku i potrafił rozbawić szatnię. Był przede wszystkim świetnym psychologiem, bo wiedział kiedy zażartować, a kiedy zmobilizować.

Mecz z Romą zgromadził na trybunach Stadionu Śląskiego 100 tysięcy ludzi. Dla pracujących w Zabrzu górników wasze starcia były chyba czymś więcej niż tylko wydarzeniami piłkarskimi.

Pamiętam, jak jeden z górników Alojzy Piontek został zasypany w kopalni. W tej wielkiej tragedii zginęło kilku jego kolegów, a on przeżył przez 7 dni pod ziemią. Delegacja klubu w składzie: kierownik sekcji inżynier Franciszek Gładych, wiceprezes Heniek Loska, Włodek Lubański i ja wybrała się, aby odwiedzić poszkodowanego w szpitalu górniczym w Biskupicach. Po wyciągnięciu go z kopalni pierwsze słowa, jakie wypowiedział brzmiały: Jak grał Górnik? Chodziło bodaj o mecz z Manchesterem City, który graliśmy w następnym sezonie i przegraliśmy 0:2. To był wyjątkowy przykład przywiązania do klubu. Do dziś mam w swoim albumie zdjęcie z naszych odwiedzin.

Zawsze mieliśmy z tyłu głowy, że nie gramy tylko dla siebie. Większość z nas miała rodziny, więc każdy chciał zapewnić dla niej lepszy byt. Różnie się układało, bo były czasy, gdy na półkach stał tylko ocet, ale trzeba było jakoś kombinować. Mieliśmy o tyle korzystniejszą sytuację, że sporo kierowników sklepów kibicowało Górnikowi, więc zostawiali nam różne potrzebne do życia artykuły.

Graliśmy dla górników i sami nimi przecież byliśmy. Wiadomo, że oddelegowano nas do pracy na obiektach sportowych, ale większość ekipy miała do czynienia z kopalnią. Gdy przychodziłem do Górnika w 1960 roku, to było mnóstwo starszych zawodników, jak Ernest Pohl, Jankowski, Franosz, Hajduk, Gawlik czy Olejnik, którzy normalnie chodzili pracować w kopalni. Byli po prostu zwalniani wcześniej i przyjeżdżali na trening. Ja również po maturze rozpocząłem pracę górnika odrabiając służbę wojskową na kopalni Marcel w Radlinie. Co prawda nie kopałem węgla osobiście, ale pamiętam zjazdy na dół i ich niebezpieczne wysiłki. Dla nich również staraliśmy się pokazywać na boisku wszystko, co najlepsze, aby dawać chwile radości.

Spodziewał się pan wtedy, że na kolejny występ polskiej drużyny w finale europejskiego pucharu trzeba będzie poczekać 50 lat? A przecież wcale się nie zanosi, że prędko ktoś awansuje…

W tamtym sezonie w półfinale Pucharu Europy grała również Legia Warszawa. Miała duże szanse na awans, ale odpadła z Feyenoordem. Później jeszcze raz ekipa ze stolicy była w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, ale znów się nie udało. Cóż, pozostaje mi tylko życzyć pozostałym klubom uczestnictwa w tak spektakularnych meczach. To ogromne emocje i przeżycia, które pozostają na wiele lat. Towarzyszy temu wielkie zainteresowanie ze strony kibiców, a dzisiaj także gratyfikacje finansowe, co dla niektórych jest dosyć ważną sprawą.

Rozmawiał WOJCIECH PIELA

fot. Michał Chwieduk/400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...