Costa da Morte. Wybrzeże Śmierci. Na przestrzeni lat liczne statki szły pod wodę uderzając w którąś ze skał na zdradzieckich wodach galicyjskiego wybrzeża rozciągającego się przez dziesięć kilometrów na terenie A Coruñi.
W XXI wieku mieszkańcy prowincji byli również świadkami zatonięcia na lądzie. Wrakiem stał się klub będący na przełomie stuleci dumą regionu i jedną z największych sensacji hiszpańskiego oraz europejskiego futbolu.
Oto opowieść o tym, jak Deportivo La Coruña przebyło drogę od marności przy akompaniamencie długów do mistrzostwa Hiszpanii oraz półfinału Ligi Mistrzów. I z powrotem.
Raz na jakiś czas w którejś z topowych lig dzieją się rzeczy niewytłumaczalne. W Premier League miało to na przykład miejsce cztery lata temu, kiedy mistrzem zostało niemal zdegradowane rok wcześniej Leicester. W Primera Division – w ostatnich rozgrywkach zakończonych w XX wieku.
Real Madryt zajął piąte miejsce, punkt za Realem Saragossa, punkt przed Deportivo Alaves.
Atletico zleciało z ligi, wraz z oboma zespołami z Sewilli.
Żaden z trzech najlepszych strzelców nie grał w zespole z miejsc 1.-9., jeden z nich nawet spadł do Segunda Division.
15. zespół w tabeli poniósł zaledwie o jedną porażkę więcej niż mistrz kraju.
Tym zaś, po raz pierwszy od półtorej dekady, został klub spoza Barcelony czy Madrytu.
***
W 88. minucie meczu ostatniej kolejki sezonu 1993/94 z Valencią, los zesłał Deportivo kartę „wychodzisz z więzienia”. Z więzienia nerwów, w jakim piłkarze klubu z El Riazor zostali zatrzaśnięci przez świadomość, że trzy punkty oznaczają pierwsze w historii klubu mistrzostwo kraju.
W trzeciej kolejce ograli u siebie Real Madryt 4:0.
W siódmej – Barcelonę 1:0.
W trzynastej – przywieźli trzy punkty z Vicente Calderon, również po 1:0.
Każdy z trzech ostatnich mistrzów Hiszpanii został w pierwszej połówce sezonu pokonany. Nikt nie mógł się z „El Depor” równać w kwestii gry defensywnej. Llaño kroczył pewnie po Trofeo Zamora, dwa razy na przestrzeni sezonu pozostawał niepokonany przez sześć kolejnych ligowych spotkań. Gdy w 18. kolejce Deportivo pokonało Logrones, wkroczyło na pierwszą pozycję w tabeli. Nie dało się z niej zepchnąć aż do ostatniego dnia rozgrywek.
Barcelona naciskała. Wygrała dwanaście z czternastu meczów, począwszy od 8:1 z Osasuną, zdołała zbliżyć się na dystans dwóch oczek. Piekielna ofensywna machina Cruyffa osiemnastokrotnie (!) strzelała w meczu trzy lub więcej goli. Różnica bramek była po jej stronie, bilans meczów bezpośrednich z Deportivo – po wygranej 3:0 na Camp Nou – również. Na nic jednak wszystko to, gdyby w ostatniej kolejce na El Riazor udało się „El Depor” pokonać Valencię.
Ta grała w ostatniej kolejce o pietruszkę, co niezwykle martwiło Cruyffa. Jak się później okazało, miał on zaoferować piłkarzom „Los Ches” premie pieniężne za to, że ci zepną się po raz ostatni i nim ruszą na wakacje, postawią przed Deportivo najzmyślniejsze przeszkody.
Barcelona swoje zadanie wykonała w wielkim stylu – odwróciła losy meczu z Sevillą od 1:2 aż do 5:2. Pozostawało oczekiwać na ruch Deportivo. Wygrana „Blaugrany” oznaczała, że dotychczasowy lider musi również wywalczyć komplet punktów.
W sezonie 1993/94 Miroslav Djukić nie był ani pierwszym, ani drugim człowiekiem wyznaczonym do wykonywania rzutów karnych w zespole z A Coruñi.
Strzelcem numer jeden, mylącym się niezwykle rzadko, był Donato Gama da Silva. Jego umiejętność zamieniania jedenastek na gole była takim pewnikiem, że już w drugim meczu w reprezentacji Hiszpanii to właśnie jemu Javier Clemente powierzył zadanie pokonania Michela Preud’homme w starciu eliminacji mistrzostw Europy z Belgami, przy wyniku 1:1. Oczywiście Donato się nie pomylił.
Strzelcem numer dwa był Bebeto. Brazylijski gwiazdor, który miał niedługo przywieźć z USA złoty medal mistrzostw świata, tworząc zabójczy atak z szalejącym w Barcelonie Romario.
Kiedy jednak w samej końcówce spotkania Nando padł w polu karnym Valencii, a arbiter wskazał na wapno, Donato nie było już na boisku. Bebeto zaś zmarnował karnego w tygodniu poprzedzającym ligowy finał i zdecydował, że nie chce ryzykować zawalenia roboty po raz kolejny.
Piłkę ustawił więc Djukić.
Strzał był celny. I to jedyna pozytywna rzecz, jaką można na jego temat powiedzieć.
„The Guardian” w 2008 roku umieścił tamto wydarzenie na pierwszym miejscu rankingu najbardziej dramatycznych ligowych finałów w historii futbolu. Doprawdy trudno polemizować.
***
W 2000 roku, sześć lat po najgorszym karnym w karierze Djukicia, Deportivo doczekało się odkupienia. Najbardziej szalony sezon La Liga od lat zakończył się happy endem, któremu Djukić przyglądał się z daleka. Jako piłkarz – o ironio! – Valencii.
Tamte rozgrywki, jak już ustaliliśmy, były do reszty pokręcone. Na trzy kolejki przed końcem Deportivo miało dwa punkty przewagi nad Barceloną. Nie potrafiło wygrać dwóch kolejnych meczów.
„Blaugrana” jednak, zamiast dopaść swoją ofiarę po raz drugi i sprawić, by wszystkie koszmary roku 1994 wróciły, wywaliła się jeszcze bardziej spektakularnie.
0:2 u siebie z dwunastym Rayo Vallecano.
0:0 na wyjeździe z szesnastym Realem Sociedad.
2:2 u siebie z siódmą Celtą Vigo.
Figo, Litmanen, Rivaldo, Kluivert – żadna z legend futbolu przełomu wieków nie potrafiła sforsować defensyw dwóch zespołów uwikłanych w młóckę w dolnej połówce tabeli.
Deportivo wygrało tylko jeden z trzech ostatnich meczów. Wystarczyło.
***
– Bóg istnieje. Zasłużyli na to. Wreszcie moja dusza zazna spokoju.
Miroslav Djukić
***
Marsz Deportivo ku wielkości rozpoczął się na wiele lat przed sięgnięciem po pierwszy – i ostatni – tytuł mistrzowski.
Pod koniec sezonu 1987/88, klub mający najlepsze lata – kiedy jego piłkarzem był między innymi legendarny Luis Suarez, zdobywca Złotej Piłki – dawno za sobą, był pogrążony w długach. 500 milionów pesos, czyli około 2,5 miliona funtów, nie brzmi dziś może jak fortuna, ale w futbolu przełomu lat 80. i 90. to była suma naprawdę pokaźna. Dość powiedzieć, że w tamtym czasie transferowym rekordem świata było 6 milionów funtów, jakie PSV Eindhoven otrzymało od Milanu za Ruuda Gullita.
Swoją szansę, by chwycić za stery klubu zwietrzył wtedy Augusto César Lendoiro. Urodził się on w 1945 roku w Corcubión, w prowincji A Coruña. Z regionem był więc mocno związany emocjonalnie, funkcja prezydenta Deportivo znaczyła więc dla niego więcej niż dla prezydenta-zadaniowca.
Prezesem był już wcześniej. Jako… 15-latek. W amatorskim Uralu La Coruña, ale przyznacie – szybki początek. Później założył też HC Liceo, klub hokeja na rolkach, który poprowadził do wielu triumfów w kraju i na świecie.
Lendoiro wszedł all-in. Natychmiast wdrożył plan naprawy klubowych finansów, zadbał o stosunki z kibicami – do 1990 roku Deportivo miało już 17,5 tysiąca socios. A wciąż występowało wtedy w Segunda Division. Dopiero rok później udało się awansować.
Podwaliny były na miejscu. Lendoiro odzyskał dla klubu kibiców, zainwestował w obiekty treningowe. Wydawał się człowiekiem, którego zarządzanie może dać Deportivo stabilizację.
Jak wiemy, jego zarządzanie dało dużo więcej niż tylko stabilizacja. Ale poszła za tym niebotyczna cena.
***
Przypomnijmy raz jeszcze, bo to kluczowe dla złapania perspektywy: Lendoiro przejmował klub z długami wartymi w przeliczeniu 2,5 miliona funtów, co stanowiło mniej niż 50% kwoty najdroższego wówczas transferu w dziejach futbolu.
Kiedy w 2013 roku, po ćwierć wieku rządów zdecydował, że nie będzie się ubiegał o reelekcję, okazało się, że długi „El Depor” sięgnęły 160 milionów euro, a więc około 136 milionów funtów. W tym samym roku pobito światowy rekord transferowy – Real Madryt zapłacił Tottenhamowi za Garetha Bale’a 86 milionów w brytyjskiej walucie. Długi Deportivo stanowiły więc ponad 150% kwoty wówczas najdroższego transferu w historii.
***
– Moim wielkim błędem było nie sprzedawanie zawodników, kiedy byli najwięcej warci. Ale tak właśnie potrafi omamić żądza wygrywania.
Augusto César Lendoiro
***
Kibice Deportivo na przełomie wieków byli niebywałymi szczęściarzami.
Za sznurki w tamtej ekipie pociągał Djalminha. Rozgrywający, który kilka lat wcześniej był jednym z artystów Palmeirasu. Brazylijska ekipa poskładała ze swoich wychowanków niezwykłą z perspektywy czasu paczkę. Luiz Felipe Scolari miał bowiem do dyspozycji Cafú na prawej obronie. Roque Juniora w centrum defensywy. W drugiej linii – Amarala, Flávio Conceição czy rzeczonego Djalminhę. W napadzie mógł natomiast grać ktoś z trójki mistrzów świata – Müller, który sięgnął po trofeum w 1994 lub Rivaldo czy Luizão, którzy znaleźli się w kadrze na mundial 2002.
No-look passy, rainbow flicki, zagrania piętkami w najmniej oczekiwanym momencie – Djalminha miał to wszystko. Jeszcze na dwa dni przed ogłoszeniem powołań na mistrzostwa świata w Korei i Japonii wydawało się, że bilet dla gracza Deportivo jest już wypisany, zaklepany i zaklejony w zaadresowanej do Hiszpanii kopercie.
Oprócz tego, że genialnym, był on jednak także zawodnikiem niesamowicie temperamentnym. Na kilkadziesiąt godzin przed ostateczną decyzją do selekcjonera Canarinhos, Luiza Felipe Scolarego przyszła wiadomość, że jego były podopieczny z Palmeirasu pokłócił się podczas treningu Deportivo ze swoim trenerem Javierem Iruretą, a utarczka zakończyła się tak, jak starcie Zidane-Materazzi w finale MŚ 2006. Z Djalminhą w roli Zidane’a.
Brak powołania, zesłanie do Austrii Wiedeń – to właśnie od tamtego incydentu na boisku treningowym rozpoczął się szybki i gwałtowny zjazd Djalminhi do bazy. Dwa lata później był już piłkarskim emerytem.
Za zdobywanie goli odpowiadał jeden z najbardziej zabójczych duetów snajperów w Europie, Roy Makaay i Diego Tristan. Holendrowi udało się wyrównać rekord Deportivo – 29 bramek w sezonie ligowym – należący do innego artysty, którego Augusto César Lendoiro ściągał na El Riazor. Wspomnianego już wcześniej Bebeto.
Dość powiedzieć, że w latach 2002-03 obaj napastnicy „Super Depor” sięgnęli po Trofeo Pichichi, a więc nagrodę dla najlepszego strzelca Primera Division. Plecy Tristana oglądali Morientes, Kluivert i Saviola, Makaay nie dał wygrać klasyfikacji strzelców Ronaldo w jego debiutanckim sezonie na Santiago Bernabeu. W mistrzowskim sezonie swoje gole dołożył przed transferem do Bordeaux Pedro Pauleta, zmiennikiem Makaaya i Tristana na początku XXI stulecia był Walter Pandiani.
Pomiędzy Bebeto a Tristanem, Makaayem, Pauletą czy Pandianim, na szpicy Deportivo grał zaś sam Rivaldo. Właśnie w A Coruñi pracując sobie na transfer do Barcelony, gdzie sięgnął po Złotą Piłkę. Miał co prawda swoje pierwsze europejskie kroki stawiać w Parmie, ale choć Włosi byli już dogadani z Palmeirasem, w trakcie Igrzysk Olimpijskich 1996 się z tej umowy wycofali. Wtedy wkroczyło Deportivo, niezwykle chętnie czerpiące z Ameryki Południowej za czasów Lendoiro. Z Palmeirasem interesu ubijało się prezydentowi świetnie – tego samego lata przyszedł i Djalminha, i Rivaldo, i jeszcze Flavio Conceicao. Wszystkie trzy strzały – w sam środek tarczy.
Nim jednak na El Riazor pojawił się Javier Irureta, Rivaldo już w klubie nie było. Nic dziwnego – Deportivo to nie był piłkarski Olimp, a Rivaldo w sezonie 1996/97 zaprezentował się z doskonałej strony. Po kompletnie nieudanych Igrzyskach, gdzie Brazylia odpadła w półfinale z Nigerią mimo prowadzenia 3:1, Rivaldo został kozłem ofiarnym. Na odkupienie nie musiał długo czekać – nieprzypadkowo jedyny rok Brazylijczyka w A Coruñi nazywa się tam “rokiem Rivaldo”. 21 goli w 41 meczach, zachwyty ze wszystkich stron… Trudno się dziwić, że Barcelona po sprzedaniu Ronaldo do Interu nie zastanawiała się jakoś szczególnie długo i wpłaciła klauzulę odstępnego, na kilka kolejnych lat zyskując napadziora co się zowie.
Jednocześnie mając tak wiele ofensywnych talentów – później do klubu dołączył jeszcze choćby Juan Carlos Valeron z Atletico – Irureta wiedział, jak powinno się zabezpieczać tyły. Dał się w Celcie Vigo poznać jako nie lada czarodziej, w dwóch kolejnych sezonach zajmując mimo skromnego budżetu miejsca w pierwszej szóstce, nim Lendoiro dostrzegł w nim szkoleniowca zdolnego postawić kropkę na „i” jego projektu.
Lendoiro zapewnił środki, stworzył w A Coruñi atmosferę wielkiego klubu, Irureta musiał poukładać odpowiednio te klocki. Nigdy wcześniej nie pracował w tak doskonałych warunkach, mając taki zastęp świetnych graczy. Kluczowe role odgrywali u niego dwaj defensywni pomocnicy, w Deportivo mógł wybierać spośród czołowych ludzi na tej pozycji na świecie. Wspomniany Djalminha, Mauro Silva, Emerson, Aldo Duscher.
Bramka? Najpierw legendarny Kameruńczyk Songo’o, później Jose Molina. Defensywa? W mistrzowskim sezonie Lionel Scaloni, Noureddine Naybet czy Gabriel Schürrer, z czasem dołączali kolejni wspominani na El Riazor bardzo ciepło do dziś jak późniejszy mistrz świata i Europy Joan Capdevila czy wicemistrz Starego Kontynentu Jorge Andrade.
To wszystko oczywiście kosztowało. Setki milionów euro zainwestowano w transfery, w kontrakty, by piłkarzom nie brakowało ptasiego mleczka. A ich odejścia negocjowano bardzo twardo. Czasami udawało się dzięki temu wyciągnąć więcej niż klub kupujący deklarował jako swoje maksimum – tak było choćby z przejściem Makaaya do Bayernu Monachium – czasami jednak przez to właśnie rozmowy kończyły się fiaskiem. Dlatego Deportivo przez kilka lat było w stanie utrzymać piekielnie mocną kadrę. Ale też nie zarabiano na rynku tyle, ile można było wyciągnąć za każdego z podstawowych piłkarzy, kiedy ci osiągali szczyt formy.
Banda Irurety mieszała w kraju i w Europie jak Okrasa w garnku. Nikt nie mógł się czuć bezpieczny. Manchester United? Ograny. Arsenal? Pokonany w takim stylu, że kibice na Highbury żegnali „Super Depor” oklaskami uznania. 3:2 z Barceloną na Camp Nou. 4:3 z PSG mimo trzybramkowego prowadzenia Paryżan. Zwycięstwo w finale Pucharu Króla z Realem na Santiago Bernabeu, gdy „Królewscy” mieli zdobyciem trofeum uświetnić stulecie istnienia.
Wraz z pozycją „Super Depor” na arenie międzynarodowej rósł jednak dług. Najlepsze nadeszło zaś na chwilę przed wielką finansową katastrofą.
W sezonie 2002/03 włoskie zespoły zdominowały Ligę Mistrzów. Trzy z czterech miejsc w półfinałach obsadzili reprezentanci Serie A, finał był sprawą wewnętrzną pomiędzy Juventusem a Milanem. Rok później żaden z finalistów nie wszedł nawet do najlepszej czwórki. Obaj zostali wyeliminowani, runda po rundzie, przez Deportivo.
Fani Juventusu zerkając, gdzie Deportivo jest dziś, muszą czuć wyjątkową ulgę. Krótki okres europejskich występów „Super Depor” to aż trzy zwycięstwa zespołu Irurety nad „Starą Damą”. Wtedy przegrali 0:1 u siebie i 0:1 na wyjeździe. Wielkie Deportivo z tamtego sezonu nieodłącznie kojarzy się jednak z meczem nie z Juve, a z AC Milan.
Aż do starcia Barcelony z PSG i pamiętnego 6:1 nie było bowiem w Champions League takiego comebacku, jaki zafundowało Europie „El Depor”.
W Mediolanie nie było wątpliwości, kto jest większy, lepszy, potężniejszy. Obrońcy tytułu zaczęli od straty bramki, ale ostatecznie pogonili Deportivo czwórką. Milan nie zwykł trwonić jednobramkowych zaliczek, a co tu dopiero mówić o trzech golach przewagi. Trafienie Waltera Pandianiego miało nie mieć żadnego znaczenia w kontekście awansu.
Miało znaczenie kolosalne.
***
„Wygraliśmy pierwszy mecz 4:1 i szanse na to, że odpadniemy były mniej więcej takie, jak na to, że Gennaro Gattuso ukończy studia plastyczne. Pojechaliśmy na rewanż myśląc już o półfinale. Skończyło się na 4:0, tamtej nocy oni śmiali się z nas w okrutny sposób. Pierwsza myśl: zasługiwaliśmy na to. Druga: coś było nie tak. Ich piłkarze biegali wtedy jak szaleni, wydawało się, że w porównaniu z nami robią tysiące kilometrów. Nawet do szatni zbiegli tak, jakby byli Usainem Boltem bijącym rekord świata na 100 metrów. To nie jest oskarżenie, bo nie mam na to dowodów i nigdy nie posunąłbym się tak daleko, ale tamtej nocy jedyny raz w życiu zastanawiałem się, czy przeciwnik nie jest czymś naszprycowany”
Andrea Pirlo, „Myślę, więc gram”
***
Niewiarygodne stało się rzeczywistością. Najpotężniejszy Milan XXI wieku, Milan z Szewczenką, Inzaghim, Kaką, Rui Costą, Pirlo, Gattuso, Seedorfem, Cafu, Nestą, Maldinim, Didą… Ten Milan nie dał sobie rady z obronieniem 4:1 przez marne 90 minut na El Riazor. Stadionie 27-tysięcznym, który nie dławił rywali swoją atmosferą jak Anfield czy Westfallenstadion.
Stawka, jaka zameldowała się w półfinale, była najbardziej zaskakującą od lat. Chelsea, AS Monaco, FC Porto i Deportivo La Coruña. Zespół z Galicji los skojarzył z drużyną Jose Mourinho.
– Po wyeliminowaniu Manchesteru w 1/8 finału wiedziałem, że to my zdobędziemy tytuł. Jak się okazało, mecz był spokojny i w pełni go kontrolowaliśmy. Po ostatnim gwizdku Kima Nilsena nie czułem się mistrzem Europy… Czułem się tak już dużo wcześniej – wspominał po latach w swoim stylu „The Special One”.
Trudno jednak uwierzyć, by przez jego umysł nie przemknęła wątpliwość, czy uda się przeskoczyć ostatni płotek przed finałem w Gelsenkirchen. W partii szachów pomiędzy doświadczonym Iruretą a aspirującym dopiero do prawdziwej wielkości Mourinho zdecydował jeden błąd. Jeden gwizdek.
Jakże okrutnie los zadrwił z Deportivo. Niemal równo dziesięć lat po tym, jak rzut karny Djukicia zdecydował o tym, że mistrzostwo Hiszpanii wymknęło się „El Depor” z rąk, jedenastka podyktowana przez Pierluigiego Collinę po 150 minutach dwumeczu ustanowiła cienką linię pomiędzy zwycięstwem a porażką. Derlei pokonał Molinę, Porto zamurowało dostęp do bramki Vitora Baii.
Wciąż jednak mało kto pomyślałby, że oto kończy się czas Deportivo w Lidze Mistrzów. Przegrana faza grupowa w kolejnym sezonie była już łabędzim śpiewem.
Zespół się wykruszył, Lendoiro musiał wreszcie przyznać, że przeinwestował. Mierzył tak wysoko, że stracił finansowy kontakt z ziemią. Nastąpiła desperacka wyprzedaż, która jednak nie poprawiła wystarczająco sytuacji klubu. 90-milionowy dług z 2005 roku urósł jeszcze do 160 milionów, gdy w 2014 ówczesny prezydent zrezygnował z ubiegania się o kolejną kadencję. Deportivo spadło z ligi w 2011 i zaczęło balansować pomiędzy dywizjami. W La Liga nie zajęło już od tamtej pory wyższego miejsca niż piętnaste. Niczego nie ujmując naszym rodakom, znamienne, że w ostatniej dekadzie zamiast gwiazd pokroju Valerona czy Djalminhi, do środka pola przyszedł Cezary Wilk, a w bramce nie stał już reprezentant Hiszpanii Molina, tylko Przemysław Tytoń.
Najgorsze nadeszło niedawno. Sezon 2019/20 Deportivo zaczęło od jednego zwycięstwa w siedemnastu meczach. Jego piłkarze zaczęli już nawet medialne samobiczowanie a’la prime Mateusz Żytko.
***
– Mamy przerąbane. Takie są fakty.
Borja Valle
***
– Niesamowite, jak słabi jesteśmy. Nie potrafilibyśmy pokonać nawet drużyny ślepców.
Peru Nolaskoain
***
Dopiero niedawno „El Depor” (przydomek „Super Depor” nadany w latach 90., co zrozumiałe, wyszedł już z użycia) zaczęło odbijać się od dna i w momencie przerwania rozgrywek było wciąż w strefie spadkowej, ale już punktami na równi z bezpiecznymi Realem Oviedo czy Albacete. Kolejny zjazd o poziom niżej oznaczałby kataklizm, czego nikt w klubie nie próbuje nawet ukrywać. – Przyszłość Deportivo jest w wielkim niebezpieczeństwie – mówił w grudniu ubiegłego roku na łamach „The Athletic” Xurxo Fernandez, dziennikarz „La Voz de Galicia”.
Można powiedzieć, że Deportivo po tłustych latach na przełomie stuleci wróciło do punktu wyjścia. Znów jest klubem przed którym nie rysują się najpiękniejsze z perspektyw. Drugoligowcem mogącym jedynie wspominać z rozrzewnieniem lata minionej wielkości.
Aż znów pojawi się ktoś taki jak Lendoiro. Uwierzy całym sercem i sprawi, by uwierzyli inni. Że znów możliwe jest sianie takiego spustoszenia wśród największych firm, jakie kiedyś zasiała banda Javiera Irurety.
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl