Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

22 kwietnia 2020, 13:50 • 11 min czytania 15 komentarzy

Kto kiedykolwiek miał okazję zbierać ekipę do grania na orliku, ten doskonale zdaje sobie sprawę, że pomiędzy „jasne, chętnie zagram” a „jasne, chętnie zagram” jest cała gama różnic. Jeden kolega „chętnie zagra”, co oznacza, że od rana do nocy jest gotowy przesiadywać na boisku, przyniesie ze sobą dwie piłki, zgrzewkę wody, a po wszystkim jeszcze zamówi pizzę. Drugi, który też „chętnie zagra”, może wpaść tylko między 19 a 19.55, jedynie na osiedlowe boisko, i to też pod warunkiem, że ktoś mu zajmie wcześniej miejsce na parkingu.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Dlatego kompletnie nie dziwię się, że pomiędzy chęcią powrotu do gry w Ekstraklasie u Lecha Poznań czy Legii Warszawa, a chęcią powrotu do gry w Ekstraklasie u Wisły Kraków czy Korony Kielce jest dość duża różnica.

Sprawa jest tak złożona, że w sumie można się pogubić w gąszczu doniesień, zarzutów, pytań i informacji, dlatego postaram się to jakoś uporządkować. Najpierw: jak moim zdaniem powinien wyglądać powrót do grania?

Po pierwsze: powinien się odbyć bez żadnej zwłoki. Według wszystkich planów odmrażanie gospodarki jest już dużo bliżej niż dalej – a nie widzę w niej gałęzi, które byłyby tak dobrze przygotowane na walkę z wirusem jak ta piłkarska. Bez wątpienia u powracających do życia fryzjerów nie będzie obligatoryjnego testowania klientów przed rozpoczęciem usługi, bez wątpienia w otwieranych restauracjach nie dojdzie do obowiązkowej izolacji całego personelu i wszystkich klientów, zanim kuchnia przystąpi do przygotowania dań. Polski futbol wykreował plan, w którym piłkarze są właściwie niańczeni, brakuje jedynie ptasiego mleczka przy wejściu na boisko. Kompletnie nie widzę powodów, dla których rozegranie meczu miałoby dla nich być większym zagrożeniem niż na przykład zupełnie legalna wizyta w sklepie.

Co więcej – wydaje mi się, że niektóre środki są przesadzone. Czytałem zwierzenia Jacka Cyzio, który o zainfekowaniu koronawirusem dowiedział się właściwie przypadkiem – nie miał żadnych objawów, test zrobił „bo akurat miał okazję”. Zresztą, nie od dziś lekarze we Włoszech przekonują, że osoby zainfekowane, które nie wykazują niepokojących objawów powinny po prostu siedzieć w domu, by nikogo nie zarazić i modlić się, by choroba przeszła bokiem – a że to się dzieje, mamy dziesiątki potwierdzeń, i tych anegdotycznych, i tych liczbowych. Jasne, ryzyko zawsze jest – lekarze wskazują, że nawet w młodym organizmie niektóre rodzaje zapalenia płuc mogą pozostawić nieodwracalne zmiany. Ale umówmy się – podobnie może się stać w przypadku ostro przechodzonych innych wirusów. Poza tym piłkarze tak naprawdę całe życie grają w obawie o własne zdrowie – podczas każdego treningu i każdego meczu mogą przecież zerwać więzadło krzyżowe i pożegnać się z futbolem na długie miesiące, a nie kilkanaście dni kwarantanny.

Reklama

Czy mogą się zarazić koronawirusem na meczu? Mogą. Czy może to być dla nich śmiertelne niebezpieczeństwo? Raczej nie. Jakiś promil zagrożenia jest, ale jest też promil zagrożenia, że przy którejś interwencji zostaną inwalidami do końca życia. Wybaczcie brutalność opisu, ale takie są fakty – przez życie kroczymy zawsze z ryzykiem na barkach, wsiadając w samochód, wjeżdżając na autostradę, wychodząc na boisko czy kort. Można jedynie ryzyko minimalizować, ograniczając prędkość auta, ewentualnie starać się zabezpieczyć, na przykład zapinając pasy.

Mam wrażenie, że według planów środowiska piłkarskiego, mamy zapięte pasy, niewielką prędkość, osiemnaście poduszek powietrznych oraz kask na głowie – ryzyko zostało ograniczone do absolutnego minimum. Oczywiście, rozumiem, że ktoś może się obawiać – piłkarz, trener, prezes. Ale na razie pracujemy nad planem, do obaw przejdziemy jeszcze później.

Tu jest jednak od razu ta druga kwestia: powrót powinien zakładać prawdopodobne scenariusze oraz reguły postępowania, gdy do takich dojdzie. Najpopularniejsze wątpliwości to oczywiście zakażenie piłkarza – co dalej? Moim zdaniem niezbędne jest uzyskanie zgody sanepidu, by reszta zawodników dalej grała. Wówczas zainfekowanego traktujemy tak, jak kontuzjowanego i jedziemy dalej, bez żadnej kwarantanny dla pozostałych. Odpadną kolejni? Kopiujemy rozwiązanie z Bundesligi, dopóki jest piętnaście głów do grania w klubie (w tym dwóch bramkarzy), gramy. Co z zainfekowanym młodzieżowcem? Nic, tak jak przy kontuzjowanym młodzieżowcu. Schodzi z planszy, dobieramy innego, jeśli trzeba – to z drużyny juniorów starszych. Co z zainfekowanym sztabem? Też nic. Zastępuje go trener rezerw, asystent rezerw, w skrajnym przypadku któryś z trenerów młodzieżowych.

Być może brzmi brutalnie, ale to branża jak każda inna. Gdy zainfekowany zostaje listonosz, jego teren przejmuje inny. Że niewiele to będzie miało wspólnego ze sportem? Cóż, nadal „niewiele wspólnego ze sportem” to więcej niż „brak sportu”. Oczywiście trzeba też przygotować rozwiązania, co w przypadku, gdy jednej z drużyn zostanie mniej niż 15 zawodników, mniej niż 1 trener z uprawnieniami – moim zdaniem albo stosujemy uchwałę PZPN-u i przyjmujemy tabelę po ostatniej pełnej kolejce, albo drugie z rozwiązań, czyli koniec grania, poszerzenie ligi od przyszłego sezonu. Co z sędziami? Niech sędziują, bez żadnych maseczek, nie żartujmy. Jeśli się boją – sędziów akurat mamy w państwie sporo. Obsługa stadionu? Niezbędne minimum.

To wersja najbardziej brutalna, gdzie idziemy po swoje tak naprawdę ignorując skalę zagrożenia. Można ją oczywiście zmienić – być może trzeba będzie zakończyć rozgrywki po trzecim zakażeniu w jednej drużynie. Może jednak trzeba będzie je skończyć po zakażeniu trenera, jeśli chcemy, by to wszystko bardziej przypominało profesjonalny sport, niż cyrk. Być może trzeba będzie wynegocjować, że w przypadku zakażenia dwóch młodzieżowców kończymy granie – to są rzeczy do ustalenia. Ja przyjąłem wersję najbardziej brutalną, bo myślę, że tak powinny się odbywać negocjacje – od najczarniejszego scenariusza zaczynając.

Kolejna kwestia to kontrakty. To już robota dla prezesów – mogą podpisać aneksy wydłużające umowy, mogą z danych graczy zrezygnować, tak jak Pogoń zrezygnowała z Kożulja czy Benyaminy. Kontrakty kończą się też 31 grudnia, a jednak 1 stycznia wstaje słońce i dalej można uprawiać futbol. Co z Alanem Czerwińskim? Do 30 czerwca gra w Zagłębiu, potem czeka na kolejny sezon – może trenować z Lechem, ale zgłoszony do rozgrywek może być dopiero w kolejnym sezonie. Co z Koroną, gdzie połowa drużyny 1 lipca zostaje bez klubu? Cóż, Korona pewnie będzie zmuszona grać juniorami. Gdyby „w normalnych warunkach” jakimś cudem przyszło im grać w pierwszych dniach lipca w eliminacjach europejskich pucharów (taki był ramowy plan przed pandemią), to też by narzekali, czy jednak przedłużyli kontrakty? Jest oczywiste, że te wszystkie rzeczy są nie do końca sprawiedliwe, ale nadrzędnym celem jest powrót sportu – dlatego trzeba iść na skróty, czasem kogoś krzywdząc.

Reklama

I okej, mamy rozstrzygnięte chyba wszystkie wątpliwości. Zostaje teraz ustalenie, z czego „schodzimy” w wyniku obaw poszczególnych klubów.

Na czym więc polega problem? W oficjalnych planach wielu wątpliwości nadal nie rozstrzygnięto, a nawet nie poruszono, na co narzeka spora część klubów, nie tylko tych na dole tabeli. Ba, o plany nawet nie spytano sędziów, którzy też jednak są ludźmi – ze swoim zestawem lęków i obaw. Dopóki tych wątpliwości nie rozstrzygniemy, nie będziemy mieć jasności, które kluby naprawdę chcą grać, a które po prostu chcą skorzystać na braku gry. Obecnie ja sam jestem bardziej po stronie Jarosława Królewskiego czy Tomasza Salskiego, którzy w prowadzeniu swoich klubów udowodnili, że potrafią konstruować plany, także w sytuacjach absolutnie bezprecedensowych i kryzysowych. Obaj panowie dość oficjalnie mówią – obecny stan prac to wersja mocno robocza, która nie rozstrzyga kilku ważnych kwestii, m.in. tych, które poruszyłem wyżej. Moim zdaniem ich argumenty trudno odeprzeć, więc kluby powinny po prostu wypracować rozwiązania, mogą być te, które podałem wyżej. Dopóki to się nie stanie, będziemy mieć wzajemny festiwal oskarżeń: ci chcą narażać zdrowie, ci chcą coś ugrać na zakończeniu ligi.

Będziemy mieć pełen plan, z udzielonymi odpowiedziami – będziemy wiedzieć, które kluby faktycznie chciały dopracowania procedur, a które po prostu próbowały znaleźć jakieś uzasadnienie do braku gry. Na razie nie jesteśmy w stanie tego określić, bo nie znamy szczegółowych założeń. I nie mówię tutaj tylko o szefach klubów, którzy mogą przecież blefować. Propozycja Jarosława Królewskiego, by zasady ujawnić i debatować nad nimi publicznie jest moim zdaniem całkiem rozsądna. Wtedy będzie można ustalać, czy bardziej realna jest gra, dopóki mamy 15 osób, czy jednak zakończenie ligi, gdy pojawią się trzy czy cztery infekcje w jednym klubie. Na razie mamy tylko medialne przepychanki, bez konkretnych odpowiedzi.

Dlaczego więc kluby tych wątpliwości nie rozstrzygnęły do teraz? Tu zaczyna się kolejny temat, który moim zdaniem wymaga pewnego uporządkowania.

Wyobraźmy sobie pokój, w którym jest szesnaście osób. Te osoby spotykają się po raz pierwszy, tematem ich dyskusji jest podział 160 złotych. Kłótnia trwa tygodniami, dochodzą do jakichś wniosków, ale jest oczywiste, że część czuje się pokrzywdzona. Przez kolejne miesiące te szesnaście osób podgryza się w różnych miejscach, robi sobie dość ohydne psikusy, generalnie traktuje się dość wrogo. No i przychodzi znów się spotkać w tym samym pokoju, tym razem decydują, czy kolejne 320 złotych będzie się dzielić na szesnaście, czy jednak osiemnaście osób. Znowu kłócą się tygodniami, znowu przeciągają linę, znowu ich wzajemne relacje ulegają głębokiemu ochłodzeniu.

I nagle, w sytuacji pandemii, cała szesnastka ma się spotkać po raz trzeci i tym razem wręcz żąda się od niej całkowitej zgodności.

Przecież to po prostu niemożliwe.

Na powrocie ligi najbardziej zależy najmocniejszym klubom, bo to do nich ma trafić lwia część ostatniej transzy z praw telewizyjnych. Nie jest przypadkiem, że to właśnie Lech i Legia tak mocno naciskają na jak najszybszy powrót – oni mają najwięcej do stracenia, jeśli transza zostanie powycinana, albo wręcz anulowana. Ale pojawiają się wątpliwości. Przecież dogranie ligi przy setkach zakupionych testów i podjętych nadzwyczajnych środkach ostrożności to określony koszt, który poniesie Ekstraklasa SA – czyli kluby, które się niejako „zrzucają” na jej działanie. Dodatkowo niewykluczone, że wydłużenie obecnego sezonu spowoduje jakieś konsekwencje dla przyszłego sezonu – a to może na przykład obniżyć kwotę, jaką telewizje zapłacą klubom w przyszłym roku.

Pojawia się więc pytanie – czy szesnaście klubów ma zrzucać się na nadzwyczajną końcówkę sezonu i godzić się na ewentualne obniżki z przyszłorocznego tortu, by teraz skorzystała garstka najmocniejszych? Nie jestem zdziwiony, że Jarosław Królewski wrzucił temat podziału praw telewizyjnych według oglądalności. On i jego Wisła Kraków najwięcej tracą na graniu bez kibiców, bo nie narzekają na frekwencję, a pieniądze z praw dostają mniejsze niż najmocniejsze kluby ligi. Zdaje się, że pada – albo już padła – propozycja: okej, zrzućmy się na dokończenie sezonu, zróbmy to, ale inaczej podzielmy ostatnią transzę, zwłaszcza, że nie wiadomo co z tą przyszłoroczną.

Czy to może kogoś dziwić? No nie, to wraca właśnie karma za wieczne olewanie interesu maluczkich w imię „dobra ligi”, rozumianego jako „dobro największych klubów ligi”. Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Za moment sytuacja może się odwrócić – Wisła Kraków czy ŁKS będą naciskać – panowie, grajmy, podzielmy tylko te pieniądze nieco sprawiedliwiej i wracajmy na boiska. Ewentualne protesty ze strony Lecha czy Legii będą mogły być zbijane – o, teraz widać, że nie zależy wam na powrocie piłki, tylko na otrzymaniu ostatniej transzy.

Z szesnastu klubów Ekstraklasy w mojej opinii dokładnie szesnaście klubów gra na siebie. Wierzę, że grać chcą wszyscy – ale tak jak we wstępie, jedni byliby gotowi grać nawet po ośmiu, ochotnikami wyłonionymi w konkursie audiotele, byle zgarnąć ostatnią transzę, drudzy chcieliby grać, ale tak, by w zamian za swoje granie wywalczyć więcej tortu.

***

Tak się złożyło, że mój klub na pandemii może skorzystać. Szanse na sportowe utrzymanie są już właściwie iluzoryczne, dogranie ligi to z pewnością sportowy spadek, podczas gdy storpedowanie powrotu do gry może się wiązać z poszerzeniem ligi w przyszłym sezonie, a dzięki temu utrzymaniem w gronie ekstraklasowiczów. Które rozwiązanie więc jest bliższe mojemu sercu? Cóż, rozwiązanie pośrednie, wymarzone.

Chciałbym, by liga została dograna na tych zasadach, które podałem wyżej. Last man standing, trzeba grać juniorami, gramy juniorami. Wiem, że wiąże się to ze sportowym spadkiem, ale uważam, że po zakończeniu tego szalonego sezonu do akcji powinna wjechać Komisja ds. Licencji. I wjechać nie tak, jak co roku, gdy pieści się z kolejnymi klubami jawnie żartującymi z zasad, ale wjechać na grubo, wycinając wszystkie rakowate twory do gołej ziemi. Pandemia pokazała, że my, jako polski futbol, nie możemy sobie już dłużej pozwalać na taką bylejakość, na takie granie w kulki, jakie stosuje spora część klubów w Polsce. Marzy mi się, żeby ta końcówka sezonu była niejako przejściówką, która pokaże, kto pływał latami bez majtek.

Jestem przekonany, że dobrze zarządzane kluby – a za taki uważam ŁKS – poradzą sobie niezależnie od okoliczności. Jeśli spadną – niedługo powrócą, zwłaszcza, że Radom chyba jednak przestanie płacić 16 tysięcy miesięcznie niektórym zawodnikom Radomiaka. Ale niech to będzie gra na uczciwych zasadach, z realnymi, a nie zapisanymi wyłącznie na papierze płacami, z realnymi karami za grę bez zasad.

Niestety, jestem świadomy, jak to wszystko się skończy. Zagramy na łapu-capu, według procedur klejonych na gumę do żucia, pieniądze z TV zostaną przepalone w piecach na kolejnych Busuladziców zarabiających 60 koła miesięcznie, a kto ślizgał się do tej pory – będzie ślizgał się nadal. ŁKS sobie poradził w IV lidze, poradzi sobie również w pierwszej, zwłaszcza, że jest rządzony przez fachowca, który już niejednokrotnie udowadniał swoją klasę.

Szkoda tylko polskiej piłki, która tradycyjnie zamiast wyciągać wnioski, wyciąga ręce po pieniądze.

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Bajka z happy endem. Był pół centymetra od śmierci, za moment wróci do gry

Szymon Piórek
0
Bajka z happy endem. Był pół centymetra od śmierci, za moment wróci do gry
Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
7
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
12
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Piotr Rzepecki
5
Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Komentarze

15 komentarzy

Loading...