Wygląda na to, że Siergiej Radczenko (7-6, 2 KO) bije dużo mocniej niż mógłby to sugerować jego współczynnik wygranych przez nokaut. Od kontrowersyjnego pojedynku z Arturem Szpilką (24-4, 16 KO) minęło już 6 tygodni, a Polak wciąż nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W bokserskim magazynie „W Ringu” ETOTO.TV po raz kolejny wbił kilka szpilek promotorowi Andrzejowi Wasilewskiemu i zaatakował komentatorów TVP Sport. Wszystko wskazuje na to, że tym razem miarka się przebrała.
Na początek przypomnijmy kilka faktów. 7 marca doszło w Łomży do szumnie zapowiadanego powrotu „Szpili” do kategorii junior ciężkiej. Poprzednio w limicie 90,7 kg walczył jeszcze w 2009 roku. Przed najważniejszym pojedynkiem w karierze z Wojciechem Bartnikiem – ostatnim polskim medalistą olimpijskim w boksie – młody pięściarz został aresztowany. Gdy po kilkunastu miesiącach wyszedł na wolność był już zawodnikiem w wersji XXL, cięższym o ponad 30 kilogramów. Zaczął się bić z dużymi chłopcami, a temat powrotu do dawnej kategorii właściwie nie istniał.
Do czasu. Nie można odmówić Szpilce, że gdzieś po drodze stał się zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju. W mediach społecznościowych czuł się jak ryba w wodzie i pod wieloma względami wyprzedzał trendy. Nie było w tym pozy ani zblazowania – po prostu „zawsze ten sam”. Część kibiców kupiła go z całym dobrodziejstwem inwentarza, inni traktowali jako egzotyczną ciekawostkę. Najważniejsze, że budził emocje i coraz trudniej było przejść obok niego obojętnie.
Każda porażka „Szpili” była paliwem dla jego hejterów. Walkę z Bryantem Jenningsem (24-4, 14 KO) wywalczył sobie sam – przez Twittera, kompletnie wbrew sportowej logice. W ringu był jednak tłem dla przeciwnika, który boks poznał mając 24 lata, a mimo zawodowej kariery cały czas dorabiał pracując w banku. Po wszystkim Artur pokazał rzadko spotykaną w krajowym boksie ambicję. Zamiast „walk na odbudowę” z dzielnymi adeptami węgierskiej szkoły boksu wybrał starcie ze znajdującym się na rozdrożu Tomaszem Adamkiem (53-6, 31 KO). Wygrał pod każdym względem – zainkasował bezprecedensową w polskich realiach gażę i pokonał na punkty byłego mistrza świata.
Na początku 2015 roku wydawało się, że Szpilka jest na dobrej drodze, by zostać kolejną gwiazdą polskiego boksu. Sam zainteresowany zdecydował się jednak przenieść karierę do USA, zostawiając w Polsce dotychczasowego szkoleniowca – Fiodora Łapina. Amerykański etap kariery był słodko-gorzki. W styczniu 2016 roku udało się doprowadzić do walki o mistrzowski tytuł. Niestety, puentą spotkania z Deontayem Wilderem (42-1-1, 41 KO) był ciężki nokaut.
Nieco ponad rok później rodaka wysłały do domu pięści niedocenianego Adama Kownackiego (20-1, 15 KO). W Warszawie nawiązał współpracę z Andrzejem Gmitrukiem i zaliczył ciężki pojedynek z Mariuszem Wachem (35-6, 19 KO). W ostatniej rundzie „Szpila” był liczony i wiele osób z bokserskiego środowiska widziało w tym występie jego porażkę. Sędziowie nie byli jednomyślni, ale dwóch przyznało mu wygraną. Kilkanaście dni później po tragicznej śmierci trenera to wszystko przestało się liczyć.
Droga donikąd?
Pięściarz znalazł się w punkcie bez wyjścia. W kraju nie było widać szkoleniowca, który mógłby poradzić sobie z jego charakterem i pozwolić wspiąć się na kolejny poziom. Poszukiwania rozpoczęły się więc poza granicami Polski i ostatecznie padło na Romana Anuczina. Przedstawiano go jako „specjalistę od mańkutów”, ale postępów w boksie Szpilki nie dało się zauważyć. On też w tym specjalnie nie pomógł, bo postanowił sprawdzić nowego trenera podczas walki z Dereckiem Chisorą (32-9, 23 KO). Efektem był ciężki nokaut już w drugiej rundzie.
Po nim stało się jasne, że teraz trzeba wymyślić coś specjalnego. Fani boksu nie daliby się nabrać na kolejny „szturm” na królewską kategorię. Pojawił się więc pomysł zrzucenia kilogramów i spróbowania sił z nieco mniejszymi pięściarzami. Trzeba jednak zaznaczyć, że mistrzowie świata – Mairis Briedis (26-1, 19 KO), Yunier Dorticos (24-1, 22 KO) i Ilunga Makabu (27- 2, 24 KO) – wcale nie biją dużo słabiej od ciężkich.
Szpilka – jak to on – bez żadnej walki w nowym-starym limicie zaczął zapowiadać, że idzie po Briedisa. Niepozorny Siergiej Radczenko miał jednak dać realną ocenę możliwości Polaka. Nadawał się idealnie – wcześniej dał trudne walki między innymi Krzysztofowi Głowackiemu (31-2, 19 KO) i Adamowi Balskiemu (13-0, 8 KO). W tych pojedynkach można było mieć zastrzeżenia do pracy polskich sędziów, ale w marcu w Łomży rządzili panowie z austriackiej komisji. Dlaczego? Problem z polskim boksem zawodowym jest złożony. W praktyce kluczowa okazała się sprawa z kontraktem Balskiego – poświęciliśmy temu zagadnieniu oddzielny tekst.
W ringu „Szpila” zaczął nieźle, ale Ukrainiec szybko odzyskał rezon. Dwa razy rzucał przeciwnika na deski, a w dziewiątej odsłonie wydawało się, że od wygranej przed czasem dzielą go maksymalnie dwa ciosy. Wtedy sędzia ringowy w kuriozalnych okolicznościach odjął nacierającemu Radczence punkt. Jak się okazało był to tylko wstęp do tego, co za kulisami szykowali już jego koledzy.
Dwóch wskazało wygraną gospodarza, ale w absurdalny sposób. Punktacja 95:93 i 95:92 na rzecz Szpilki była czymś niedorzecznym. W drugim z tych wariantów trzeba było zapisać na korzyść Polaka wszystkie rundy, w których nie leżał lub nie był obijany. W taki sposób walk bokserskich się po prostu nie punktuje, na co zwrócili zresztą uwagę komentatorzy TVP Sport. Piotr Jagiełło i Sebastian Szczęsny powiedzieli głośno to, co każdy mógł zobaczyć – „Szpila” tej walki nie wygrał, a punktowali ją parodyści.
Potem szalejąca epidemia koronawirusa zepchnęła boks na dalszy plan. Na moment zrobiło się jednak gorąco – komentatorów zbeształa partnerka pięściarza. Z każdym kolejnym tygodniem wszystko wracało do normy. Szpilka pojawił się nawet w magazynie TVP Sport i zmienił narrację. Przyznawał, że na gorąco nie czuł się gorszy, ale po obejrzeniu walki patrzy na to inaczej i najbardziej chciałby… unieważnienia werdyktu. Jeśli to nie wchodzi w grę, to oczekuje natychmiastowego rewanżu. Co więcej może zawodnik, który nie miał przecież wpływu na decyzję sędziów?
Gdy ogon kręci psem
Takie postawienie sprawy zamknęłoby temat. Z czasem coraz więcej zaczęło wskazywać na to, że była to cyniczna gra obliczona na ratowanie wizerunku. W głębi duszy Szpilka nadal czuje się zwycięzcą i ma pretensje do wszystkich, którzy się z tą opinią nie zgadzają. W magazynie „W Ringu” zarzucił komentatorom, że „pieprzyli głupoty i wywołali lawinę”. Potem nazwał ich jeszcze… ”lambadziarzami”.
Co poeta miał na myśli? Możemy się tylko domyślać, ale dla porządku oddajmy głos słownikowi slangu. „Lambadziara – obraźliwe określenie kobiety spędzającej większość czasu w dyskotekach oraz w solarium, gustującej w różowych, skąpych strojach, prymitywnej muzyce (disco, dance)”. Ustalmy jedną rzecz – bokser jest boksowania, a komentatorzy od komentowania. Tymczasem Szpilka właśnie narobił do własnego gniazda i obraził osoby zatrudnione przez swojego pracodawcę do oceniania jego pracy.
Potem oczywiście rozwinął tę ciekawą teorię o kilka innych wątków. Według niego prawo do oceny jego ringowych poczynań mają tylko byli pięściarze. Jeśli ktoś w ringu nie był, to znaczy, że na boksie się nie zna, a jego opinie można traktować z pogardą. Niestety ten pogląd również nie wytrzymuje zderzenia z faktami. Sędziami punktowymi nie są przecież wyłącznie byli bokserzy. Jest wręcz przeciwnie – bardzo rzadko realizują się w tej woli. Nie jest też tajemnicą, że wielu często patrzy na boks w specyficzny sposób, powielając absurdalne teorie, że „mistrza trzeba pobić żeby wygrać z nim na punkty”. Nie – wystarczy po prostu wygrać minimalnie siedem rund z dwunastu.
O co jeszcze Szpilka miał wczoraj pretensje? Podobno unika go promotor Andrzej Wasilewski. Ten sam, z którym pięściarz… zakończył współpracę 1 kwietnia, o czym poinformował w mediach społecznościowych. Nie sprecyzował jednak wtedy co na myśli, a jeśli żartował to w wyjątkowo złym guście. Na pewno dobrze by było, gdyby panowie w końcu porozmawiali. Mogliby wtedy na przykład wyjaśnić, kto dwa dni po walce zwolnił trenera Anuczina, bo ze słów „Szpili” wynika, że on przecież w ostatnim pojedynku wcale nie był gorszy od rywala. Skoro tak to dlaczego podziękowano trenerowi?
„Byłem za tym, żeby prosić Artura o zakończenie kariery. Trochę mam wątpliwości, czy nie trzeba było zrobić tego natychmiast, a nie teraz ciągnąć jakieś dyskusje dalej” – przyznał dość nieoczekiwanie kilka dni temu Wasilewski w rozmowie z portalem bokser.org. Według niego decyzja o zakończeniu współpracy z trenerem zapadła kolegialnie, ale pięściarz ewidentnie ma na ten temat inne zdanie.
Jednak nie to jest obecnie największym problemem grupy KnockOut Promotions. Echa wczorajszego występu dotarły do dyrektora TVP Sport, Marka Szkolnikowskiego. „Nie oglądałem programu z Arturem Szpilką, ale podobno nadal nie wie, że przegrał walkę z Radczenką i po raz kolejny zaatakował komentatorów. Dziękujemy za współpracę i życzymy powodzenia w dalszej „karierze”…” – napisał. „Wzajemnie” – odpowiedział pięściarz.
Wygląda to więc na koniec burzliwej relacji. Kto bardziej na tym straci? Boks nie kończy się przecież na Szpilce. Jasne – to on był w ostatnich latach największym magnesem przyciągającym widzów w Polsce, ale nie ze względu na sam sport. „Efekt Mayweathera” polegający na oczekiwaniu na pierwszą porażkę wielkiego mistrza w naszych realiach jest co najwyżej smutnym „efektem Najmana” – kibice oglądają kolejne występy niektórych sportowców, bo nie traktują ich poważnie i chcą zobaczyć ich porażkę.
Rozpychający się łokciami „Szpila” gdzieś po drodze oderwał się od rzeczywistości. Pięściarz atakujący komentatorów w taki sposób jest jak ogon kręcący psem – coś takiego nie powinno mieć miejsca. Tym bardziej, że to wcale nie jest tak, że teraz o jego podpis ktokolwiek w świecie boksu będzie się zabijał. W Polsce raczej nie widać dla niego innej drogi, bo nie jest tajemnicą, że to zawodnik, który się ceni. Tymczasem wiele wskazuje na to, że po pandemii realia finansowe będą dużo skromniejsze. Na tym tle TVP Sport wydaje się pewną przystanią, od której pięściarz właśnie się odpina, by rozpocząć rejs w nieznane. I to dziurawą łódką bez kapitana.
Trzeba też spojrzeć prawdzie w oczy – w przypadku Artura Szpilki od dawna pieniądze nie idą w parze ze sportową jakością. Pewnie tak czy siak pojawią się zaraz oferty od KSW i Fame MMA, ale to bilet w jedną stronę i jednoznaczna deklaracja, że z boksem koniec. A przecież gdzieś głęboko jest w tym wszystkim schowany dumny sportowiec, który rozczarowany ostatnim występem chciałby po prostu zrewanżować się Radczence. Może pora dopuścić go do głosu? Chyba wciąż nie jest za późno, by to jeszcze odkręcić.
KACPER BARTOSIAK
Fot. FotoPyk